Nagroda [#10, BSG]

Dec 17, 2009 23:51

Szczerze mówiąc, nie wiem nawet, co można powiedzieć o tym rozdziale. Mam wbrew pozorom sporo dystansu do tego, co piszę (może czasem nie w trakcie najgorętszej burzy mózgów, a raczej jednego mózgu, tego mojego). Jest tu mnóstwo dziwnych teorii i sporo światopoglądu, który ja niekoniecznie przecież podzielam, ale którego ewolucja najwyraźniej mnie kręci. Tematyka jest, w każdym razie, przygnębiająca. W tej chwili na przykład nie potrafię się odnieść do tego z żadnym odczuciem oprócz ulgi, że udało mi się skończyć.

Za pomoc dzięki pellamerethiel.

Odcinek 10, 6 204 słów, AU dla Crossroads, spoilery mniej więcej do 4x01 He That Believeth In Me
Lee, Adama, Kendra, Kara, Lampkin, Gaius, ensemble.
Ostrzeżenia: PG-13, metafizyka K/L, Adama jest chujem.

Odcinek 1. Odcinek 2. Odcinek 3. Odcinek 4. Odcinek 5. Odcinek 6. Odcinek 7. Odcinek 8. Odcinek 9.


13.

I still would be your shelter
through rain and through storm
and with you in your cold grave
I cannot sleep warm

Kara, Kara, Kara. Dwie twarde, silne spółgłoski: najpierw zwarcie strun głosowych, potem koniuszek języka dotyka wału dziąsłowego, a samogłoski są tylko dodatkiem. Kara Thrace, oficer zaginiony w akcji, napisali w aktach. Proste i kliniczne, brak zwłok, brak przyprawiającego o mdłości zgonu. Nie trzeba angażować Cottle'a ani zmywać wnętrza myśliwca wodą ze szlaucha. Prawda była znacznie bardziej krwawa i fizjologiczna: to była amputacja, piła zacinająca się na kości, rozbryzgi krwi na ścianach, wycie operowanego, brak znieczulenia.

Ta operacja, jak każda podobnego autoramentu, przyciągnęła znaczną uwagę. Dopiero wtedy Lee uzmysłowił sobie, jak bardzo wystawieni byli na widok publiczny: na konferencji prasowej śledzono każdy jego ruch i łykano każde słowo. Nie, nie będziemy kapitan szukać (poprawienie kołnierzyka). Tak, jesteśmy pewni, że zginęła (przestąpienie z nogi na nogę). Poszukiwania nie mają sensu (przełknięcie śliny, żeby głos nie drżał). Gdyby ktokolwiek nagrał albo sfotografował ten upokarzający moment, kiedy płakał w hangarze, wciąż w skafandrze, na kolanach, otoczony wianuszkiem personelu, który nie miał pojęcia, co zrobić, prasa z pewnością by to wykorzystała, żeby nakarmić znudzoną, pozbawioną nadziei i głodną tragedii ludzkość. Mógł z łatwością sobie wyobrazić robotnicze rodziny z Aquarii przeżywające ten dramat wojenny z pociąganiem nosów i szklącymi się oczami; to naturalne, że ludzie pragną oglądać tragedie niebędące ich udziałem, to wiedzieli już starożytni, ale Lee najchętniej i im, i tym wszystkim, którzy tak tłumnie przyszli na ten oszukany pogrzeb, kazałby się wynosić, to nie teatr ani film. Współczujące spojrzenia, rozmowy cichnące w jego obecności - zupełnie jakby śmierć roznosiła się drogą kropelkową i on był już, choć nieświadomy, zarażony i skazany! - były symptomem błędnego założenia, że zasługiwał na współczucie i politowanie z racji swojej ułomności: żałoby.

Gdyby mógł, wyprowadziłby ich z błędu. To nie jego życie się zmieniło, tylko zmienił się on sam: stał się zupełnie pozbawiony wiary, czysty jak najbardziej cyniczny z najracjonalniejszych naukowców. Chodziło o to, że nic się nie stało - Kara, osoba tak wielka i zarazem przekonana o swojej niskiej wartości, jedyna skłonna tak się poświęcić, zginęła - i nikogo to nie odmieniło. Nie zarejestrowano nagłej fali nawróceń ani podwyższonego morale. Nikt nie dokonał odkrycia, które polepszyłoby jakość ich życia albo dało jednoznaczny cel ich podróży. Wszystko poszło na marne.

Lee nie był tak zapatrzony w siebie, jak go o to oskarżano za jego plecami. Był za to świadom, że Kara nie popełniła samobójstwa w pełnym sensie tego słowa: ona chciała dotrzeć gdzieś dalej, nie zatrzymać się na twardym pułapie w feerii odłamków i aureoli eksplodującego paliwa rakietowego (nie wiedział, czy dotarła). Jakie straszne słowo: samobójstwo, samobój, gol do własnej bramki, osobista bitwa, w której zawsze się przegrywa. Ale Kara nie brzmiała jak osoba przegrana. Ona osiągnęła jakieś zwycięstwo. To on przegrał, nie towarzysząc jej w tej walce. Porażka należała wyłącznie do niego.

Najbardziej, chociaż, zrozumiale, nie jedynie, nie potrafił pogodzić się z bezsensownością jej śmierci. Kara zasługiwała na jeden z tych bohaterskich, zapisujących się natychmiast na kartach historii wyczynów, a nie dziwaczny spektakl przypominający teatr antyczny. Dwoje aktorów, chór, ofiara dla tych dawnych, żądnych krwi i dymu bogów, tragiczne zakończenie, a publiczność przeżywa należyte katharsis... Kara całe swoje życie przeżyła w wielkim formacie i do wielokrotnej potęgi, więc to, co się stało, było dla niej za małe, za słabe, zbyt kameralne.

Ojciec tego nie rozumiał. Strata publiczna była dla niego ściśle wojskowa; grafik się posypał, nowych pilotów nie miał kto szkolić, pierwszej eskadry kto prowadzić. Strata osobista była natomiast sprawą ściśle tajną, poufną i niedopowiedzianą. Jego żałoba kończyła się na wysokości progu gabinetu.

Po dwóch tygodniach, niezadowolony z funkcjonowania osieroconego dywizjonu, wezwał CAG-a na rozmowę.

- Możemy zrobić pewne przetasowanie - powiedział po rutynowym raporcie. Lee oderwał wzrok od tarczy zegarka. - Chciałbym, żebyś zajął się ochroną obrońcy Baltara, a kapitanowi Agathonowi oddać tymczasowo wszystkie eskadry.

- Nie widzę takiej potrzeby - odparł Lee, nieco dotknięty. - Trzeba po prostu więcej czasu, żeby się wszystko unormowało.

- Dopóki nie skończy się ten cholerny proces, nic się nie unormuje. Poza tym po tych zamachach potrzebuję do ochrony kogoś, komu mogę ufać. Zmiana środowiska też dobrze ci zrobi.

- Nie chcę zmiany środowiska. Po prostu nie wszystko działa jeszcze, jak trzeba. I trudno się spodziewać, żeby działało.

Zapadła cisza. Lee siedział sztywno na krześle, ojciec naprzeciwko niego na fotelu, z dłońmi splecionymi na brzuchu. Milczał złowróżbnie, a to zawsze oznaczało dezaprobatę i nadciągającą reprymendę, zawierającą liczne sentencje albo przypowieści i mającą w zamierzeniu uczynić z rozmówcy lepszego człowieka. Lee wstydził się za siebie nawet przed faktem. Nienawidził tego mechanizmu.

- Lee, ja się bardzo cieszyłem, że byłeś z nią szczęśliwy - powiedział w końcu ojciec, patrząc na obraz batalistyczny zawieszony po lewej od ramienia Lee. - Ale wojsko to nie miejsce do utrzymywania takich relacji i powinieneś o tym wiedzieć. Nie ze względu na to, że ktoś by wam czegoś zakazał - dodał, kiedy Lee już otwierał usta, żeby przypomnieć mu o Agathonach i Ducku i Norze - ale dlatego, że służba wymaga poświęceń. I czasem trzeba poświęcić życie, a tej drugiej osobie ciężko się z tym pogodzić. Albo zdarza się, że ktoś umiera i tak naprawdę nie wiadomo czemu. Wtedy często zadajemy sobie pytanie, czy to wszystko ma sens.

Lee milczał, wściekły.

- Kochałem Karę, ale sam musisz przyznać, że była trochę trudna do opanowania - dodał wreszcie ojciec.

- Trudna do opanowania? Jak możesz tak mówić! - Lee zerwał się z krzesła. - Ona nie zrobiła tego przecież z przekory!

- Uspokój się. Obaj wiemy, że miała pewne problemy...

Lee spojrzał na niego z niedowierzaniem. Ręce same zacisnęły mu się w pięści, a w kącikach oczu pojawiło niewróżące nic dobrego pieczenie.

- Pewne problemy?! - zapytał agresywnie. - Czy my na pewno rozmawiamy o tej samej osobie? Tato, ona nie popełniła samobójstwa! Ona naprawdę wierzyła, że po drugiej stronie burzy coś jest!

- Właśnie o tym mówię. Usiądź, Lee... - Ojciec wykonał ten uspokajający gest, którego zawsze używał wobec wyprowadzonej z równowagi matki (u niej była to tak zwana "histeria", zawsze nazywał ją "chorą histeryczką", kiedy się kłócili), a Lee przeszedł natychmiast w fazę gniewu zimnego i opanowanego (takiego, jaki okazywał ojciec).

- Chyba żartujesz. - Roześmiał się ponuro. - Czy w ogóle siebie słyszysz? Mówisz o Karze! Ona zrobiłaby wszystko dla ciebie - i właściwie to zrobiła, zrobiła to dla nas! Bardzo mi przykro, że tego nie rozumiesz.

Ojciec pokręcił głową.

- To nie tak, Lee.

- Nieważne. Ja wracam do pracy.

- Uziemię was, majorze.

- Proszę próbować - powiedział przez zaciśnięte zęby i wyszedł.

W retrospekcji rozmowa ta wydawała mu się głupia jak mało która, ale złość, jaką w nim wyzwoliła, pozostawała faktem. Teoretycznie owa złość mogłaby ich obu połączyć, ale w praktyce różniła się wektorami: ojciec był zły na Karę za jej nagłą dezercję, a Lee był zły na siebie w sposób znacznie bardziej skomplikowany - trochę za to, że nie do końca Starbuck wierzył, a trochę za to, że wierzył w nią na tyle, że namówił ją do tego ostatniego lotu nurkowego.

Tego samego dnia odbywała się również aukcja rzeczy należących do Starbuck. Razem z Helo wybebeszyli jej szafkę i zanieśli wszystko do mesy, gdzie czekał już tłumek pilotów. Lee wykupił wszystko (oczywiście), a aukcja zamieniła się w milczącą, mocno zakrapianą stypę. On sam nie pił. Zapalił tylko jedno z dwóch ostatnich cygar Kary i usiadł przy stoliku, z którego widać było ich wspólne zdjęcie w galerii chwały: on w skafandrze, z kipiącą butelką szampana, Kara o lasce; flesz wybielający nienaturalnie ich twarze. Wyobraził sobie, że patrzy na siebie z zewnątrz i wziął go pusty śmiech: do zdołowanego faceta z filmu noir brakowało mu jeszcze tylko szklaneczki whisky.

Przez te dwa tygodnie doszedł do wniosku, że jest jakoś szczególnie uprawniony do przeżywania żałoby - i wszyscy wokół na to przystali, obchodząc go szerokim łukiem i nie usiłując pocieszać. Stąd ujrzenie Kendry Shaw zmierzającej w jego kierunku wiązało się z zaburzeniem tego wspaniałego spokoju.

Kendra usiadła naprzeciwko niego, położyła nogi na sąsiednim krześle i stuknęła butelką o blat. W odróżnieniu od niego nie była trzeźwa. Prawdopodobnie zaczęła pić od razu po skończeniu służby.

- Zdajesz sobie sprawę, że jestem jedyną osobą, która nie boi się z tobą rozmawiać? - zapytała po chwili uprzejmym, konwersacyjnym tonem.

- Tak wnoszę.

- Chyba dlatego to ja miałam przekazać ci to. - Podała mu kopertę ze znajomą pieczątką.

- Ach. Uziemienie albo przeniesienie.

- Chyba to drugie.

Było to oficjalne pismo, w którym ojciec przekazywał mu pieczę nad osobistą ochroną drugiego obrońcy Gaiusa Baltara - cudowne zajęcie, za to zdecydowanie z dala od gąsiątek (tak Kara nazywała niedoświadczonych pilotów w rodzaju Seelix) i ich rozmaitych problemów.

- Strzał w dziesiątkę, major Shaw.

- I jeszcze jedno. Nie wszystko poszło na aukcji.

- Co masz na myśli?

Upewniwszy się, że nikt nie patrzy, Kendra wyjęła zza bluzy od munduru niewielkie zawiniątko. Odwinęła płótno. Lee po raz pierwszy w życiu ujrzał dwa obłe, mosiężne posążki bogiń, bądź to bardzo stare, bądź odlane w sposób, który miał tę starość udawać.

Shaw patrzyła na niego z napięciem. Oczy miała nienaturalnie błyszczące.

- To należało do Kary? - zapytał sucho.

- Dała mi to przedostatniego dnia.

- W takim razie są twoje.

- Nie, nie. - Kendra popchnęła je w jego kierunku. - Nie chcę już ich.

- Dlaczego? Z pewnością dała ci je z jakiegoś powodu. - Lee nie uczynił nawet ruchu, żeby schować posążki do pudła, które stało tuż obok jego krzesła.

- To prawda, ale już ich nie chcę - stwierdziła z pijackim uporem Shaw. - Mój zapał religijny nieco opadł, od kiedy Starbuck się skasowała.

- No proszę, nieźle to podsumowałaś, Shaw. - Uniósł do ust cygaro. Potężne uderzenie nikotyny sprawiało, że czuł się dziwnie rozproszony i niezwiązany z tym, o czym właśnie rozmawiali.

- A co? Że niby tak nie jest? No?

- Mówiłem poważnie. Masz rację.

- Ojej, dziękuję, że tak łaskawie dopuściłeś mnie do misterium żałoby. - Dawka jadu była w tej wypowiedzi na tyle duża, że Lee aż odwrócił się ze zdziwieniem. - Bardzo mi miło, że mogę dołować się razem z Lee Adamą. A to, proszę cię, jest kurewsko dołujące. - Zatoczyła wokół ręką. - Kończą się ludzie, którzy będą pamiętać.

- Co masz na myśli? - Zmarszczył brwi.

- Nie zauważyłeś tego, Adama? Chyba żartujesz. Umarło już tylu ludzi, że cała reszta stwierdziła, że całą tę pamięć można o kant dupy rozbić... Tak jak admirał albo Jurgen. Nikt o nich nie pamięta. Czy ty pamiętasz Jurgena Belzena? Nie, oczywiście, że nie.

- Nie poznałem go - wtrącił Lee. Kendra nie zwróciła na niego uwagi.

- Jeśli, na ten przykład, ty też kipniesz, to znowu stracimy kawałek tego... tego wszystkiego... Nie chodzi mi o jakieś pieprzone dziedzictwo kulturowe czy coś, to mamy na dyskach, ale... - Przez chwilę gestykulowała bezradnie, usiłując wyrazić coś, co nie dawało się ubrać w słowa, a potem dała sobie spokój i opuściła ręce w klasycznej pijackiej pozie: kark zgięty, nogi szeroko, plecy przylegające do niewygodnego oparcia krzesła.

Lee nie poznał jeszcze XO bez nałogów. Kendra, ostatni rozbitek z dowództwa Pegasusa, swoje zawdzięczała najprawdopodobniej Helenie Cain, dla której przeszła przez prawdziwe piekło. Jednak to Cain pozostawała dla niej admirałem, a nie jakiś Adama.

Miała jednak sporo racji. O Karze już zapominano, ba, on zapominał: wypadały mu z pamięci jakieś drobiazgi, nie pamiętał, jakiej długości włosy miała ostatnio, jak nazywała serwowane na stołówce purée z alg, co dostała w końcu z historii wojskowości na pierwszym roku Akademii, co do niego powiedziała, kiedy przyszła wyzwać go na ring (w zielonych szortach do kolan, z wyzywająco wysuniętym do przodu podbródkiem, cała skrząca od elektryczności i tak dalej; wiedział, że była boso i czuł złość strach zachwyt pożądanie, ale co cholera mogła wtedy powiedzieć, co mogła powiedzieć?). Nie były to informacje niezbędne do życia, ale unikalne, jedyne już w swoim rodzaju - prawdopodobnie nikt oprócz niego nie przywiązywał do tego wagi na tyle, by pamiętać. Jeśli on zapomni, tego wszystkiego zabraknie. Już na zawsze.

To widać było na przykładzie negatywnej przestrzeni. Starbuck zostawiła po sobie pewną dziurę w codziennym funkcjonowaniu statku; jak każdy miała swoje ścieżki, które po jej śmierci nie miały już racji bytu. Szafka utrzymała się najdłużej, bo dwa tygodnie, ale była zajęta już po paru dniach, podobnie jak miejsce w stołówce i pod prysznicami; nawet takie drobne rzeczy jak przejście korytarzami statku w godzinach szczytu (Lee kątem oka nadal widywał ją, może to pamięć komórka siatkówki czy coś podobnego?) zostały przejęte przez inne osoby. Jego nawyki ustępowały ostatnie: dlatego nawet mając przed oczyma Racetrack, nazwał ją Starbuck, bo odezwała się w stosowny sposób. Okręt przypominał wielkie akwarium: w momencie, gdy coś z niego wyjęto, woda zlewała się w to miejsce, uzupełniając braki i nie tolerując pustki. Wiadomo, że czegoś brakuje (gołym okiem widać, że ubyło wody), ale nie wiadomo skąd.

Odkrycie Kendry wiązało się też z innym rodzajem straty: wraz z Karą odeszły też pewne wersje jego samego, i to na dodatek te lepsze, pełniejsze, silniejsze. Kara formowała go od samego początku, według jakiegoś sobie tylko znanego wzorca, i tak bardzo przyzwyczaił się, że swoje postępowanie i zachowanie kształtował w odniesieniu do niej - albo zgodnie, albo wręcz przeciwnie - że nie potrafił sobie przypomnieć siebie z czasów, kiedy się nie znali, z ery przedstarbuckowej. Kara nigdy do końca nie wyjawiła, kim dla niej był, za kogo go uważała, jak go widziała. Znała swój obraz odbity w nim, ale on nie wiedział, jaki był w jej świecie. I to już odeszło, na zawsze. Pewien Lee Adama - i pewni William Adama, Kendra Shaw, Karl Agathon - także odeszli bezpowrotnie na
śmietnik historii.

Natomiast sama Kara powoli wycofywała się z rzeczywistości, na razie w martwe natury filmów, zdjęć i tych najżywszych, przypominających hologramy wspomnień, ale potem czekała ją już tylko kraina słowa. Jeśli będzie miała dużo szczęścia, awansuje do rangi mitu bądź legendy, ale bardzo w to wątpił. Nikt oprócz niego nie wiedział, że ta sprawa (wypadek, zdarzenie, incydent) była głębsza niż oko cyklonu.

Lee uczestniczył w zdarzeniu i wiedział, że były rzeczy, których nie zarejestrowało oko kamery, ale uchwyciło jego własne: cylońska uzbrojona szybka jednostka i dziwne zakrzywienie przestrzeni mniej więcej na wysokości twardego pułapu, za którym gazowe chmury wydawały się znikać jak okręty za morskim horyzontem. Film z tej misji oglądał z tysiąc razy, a nie zauważył ani jednego, ani drugiego. Dziwne rozdwojenie: racjonalnie należałoby przyjąć, że ciśnienie i przyspieszenie zmogły jego przemęczone zmysły, a z drugiej strony znacznie bardziej wierzył w ludzki aparat poznawczy. Swój i Starbuck.

Następny dzień rozpoczął nietypowo, bo nie od odprawy, tylko spotkania z prawnikiem Baltara. Romo nie zapowiadał się na łatwego współpracownika - był ekscentryczny, posługiwał się akcentem nawet bardziej irytującym od Kendry Shaw i miał specyficzną manierę: prześlizgiwał się wzrokiem po każdej napotkanej osobie, natychmiast wyrabiając sobie o niej opinię; Lee znał już takich ludzi i kiedyś czuł się nerwowo w ich towarzystwie. Obecnie to, czy Lampkin myślał o nim dobrze, czy źle, było mu totalnie obojętne.

Opiekowanie się prawnikiem Baltara oznaczało zetknięcie się z samym Baltarem, co nie zdarzyło się Lee od czasu wydarzeń na planecie alg i wybuchu supernowej; nie miał nic do roboty w brygu, a poza tym Gaius podlegał większemu rygorowi niż zwykli aresztanci i nie można było po prostu do niego wpadać pograć w karty albo podrzucić papierosy, tak jak robiło się z odsiadującymi niesubordynację bądź zakłócenie spokoju pilotami. Tak naprawdę Lee nie zamienił z nim słowa o wiele dłużej: od kiedy dostał awans na głównodowodzącego Pegasusa, a Gaius wygrał wybory prezydenckie.

Trudno było powiedzieć, czy od tamtego czasu się bardzo zmienił. Wyhodował jakąś koszmarną brodę i miał na sobie śmieszną prążkowaną piżamę zamiast nieskazitelnego garnituru, ale poza celą wcale nie zachowywał się jak więzień. Wręcz przeciwnie: był arogancki i nastawiony roszczeniowo, a Lee przypomniało się nagle, że od dawna miał ochotę złapać Baltara za ramiona i tak solidnie nim potrząsnąć.

- Ta cała afera jest absolutnie żałosna - powtarzał, miotając się po pokoju przesłuchań. - Żałosna! Ochrona? Ochrona właśnie wznosi toasty za to, że mój poprzedni obrońca... miał nieszczęśliwy wypadek. A jedyne, co potrafił załatwić - w czasie wolnym od drzemek - to szmuglowanie moich notatek. Notatki! Masz notatnik?

Romo podał mu notesik. Lee przewrócił oczami i zerknął na zegarek. Czas zakrzywiał się niemożliwie.

- Dziękuję. - Gaius przysiadł na brzegu krzesła i zaczął pisać. - "W naturze współczesnego życia leży obsesja." Powiedz mi więc, czy szczerze uważasz, że to będzie uczciwy proces?

- Wątpliwe - odpowiedział Lampkin.

Lee spojrzał na niego ze zdziwieniem. Nie spodziewał się aż takiego pragmatyzmu. To oznaczało, że Lampkin nie jest zaledwie pragnącym sławy oszołomem, ale też kimś bardzo zdeterminowanym, widzącym jasno cel, a co gorsza znającym różne środki dotarcia do tego celu.

Początkowo chciał mu odmówić tej wyprawy po dokumenty na Colonial One, ale szybko zmienił zdanie. Taka zachowawczość nie cechuje przecież ludzi, którzy nie mają wiele do stracenia, a za takiego już się uważał.

- Straciłeś wiarę, prawda? - zapytał Lampkin po drodze do hangaru. - Głupie pytanie. Gdyby nie to, nie byłbyś tutaj, żeby mnie niańczyć i osłaniać własną piersią przed przemocą.

- To jest wojsko - przypomniał mu uprzejmie Lee. - I wojsko polega na tym, że robimy to, co nam każą robić.

- Też doszedłem już do wniosku, że nie ma żadnej wyższej sprawiedliwości - ciągnął Romo, zupełnie ignorując tę wypowiedź. - I że jedyne, w co można jako tako wierzyć, to nasz, jakkolwiek niedoskonały, ale nasz, ludzki system sprawiedliwości. Tylko że ja wpadłem na to nieco wcześniej.

- To wspaniale, Romo, to naprawdę wspaniale.

Ojciec był wściekły za te nieudane wagary. Znowu padły słowa o niesubordynacji, niekompetencji, nieodpowiedzialności. Obaj znowu na siebie krzyczeli - ale może to dobrze, skoro w inny sposób nie byli w stanie wyrazić żadnych cywilizowanych uczuć.

- Przepraszam - powiedział w końcu Lee. - Przepraszam, może jesteśmy zbudowani na jakieś dwa różne sposoby. Bo ja nie potrafię się otrząsnąć już, teraz, natychmiast.

- Przestań. Myślisz, że ja straciłem mniej? Czy potrafisz jakoś zmierzyć stratę, Lee?

- Nie masz najmniejszego pojęcia, jak to jest. Najmniejszego.

- Ja nie mam pojęcia? - Ojciec aż się zachłysnął. - Zastanów się nad tym, co mówisz! Straciłem Carolanne! Straciłem syna. Straciłem Karę. Kiedy miałem dziesięć lat, straciłem matkę i siostrę. Dalej chcesz się licytować?

- Przepraszam - powtórzył Lee. Po raz pierwszy spojrzał na swojego ojca z myślą, że "Staruszek" przestaje być sympatycznym pseudonimem, a tata mężczyzną w średnim wieku, że zaczyna naprawdę się starzeć.

Sprawę żałoby rozstrzygnęli, ale ojcu zależało na lojalności, a to był towar, którego Lee nie miał na zbyciu.

Miał za to czas, który Romo i Gaius entuzjastycznie marnowali, wciągając go w bezcelowe dyskusje. Większość pracy Lampkina odbywała się i tak za drzwiami jego kwater, ale czasem musiał coś zanotować albo przeformułować i wtedy zostawiał Lee na pastwę Baltara. Gaius głównie mówił w przestrzeń, a Lee opierał się o różne powierzchnie pionowe, gromadząc informacje - przynajmniej dopóki nie przypomniał sobie, co Kara mówiła o Baltarze.

- Mam do ciebie osobiste pytanie - zagadnął go któregoś razu. Nie używał żadnych tytułów ani imion, żeby zarazem nie okazać szacunku ani się nie spoufalić. - Czy to nie byłby problem?

- Zależy jakiego autoramentu jest owo pytanie - odparł Baltar, zakładając ramiona na piersi. - Jeśli godzi w moją prywatność, to wykluczone.

- W twoją co? - zapytał z rozpędu Lee i zaraz się poprawił: - Przepraszam, to było nie na miejscu.

- Dobrze, przejdźmy do rzeczy. - Gaius machnął ręką. Lampkin obserwował ich z zainteresowaniem znad swoich papierów. - Co chcesz wiedzieć, Lee Adama?

- Dowiedziałem się ostatnio, że dwa lata temu byłeś na badaniach neurologicznych u doktora Cottle'a.

- Co? - zaperzył się Gaius. - Czy ktoś na tym okręcie słyszał o tajemnicy lekarskiej? Jak ja mam się obronić w takich warunkach!

Spojrzał oskarżycielsko na Romo, który tylko kiwnął głową z uznaniem dla Lee.

- To faktycznie bardzo interesujące. Może być przydatne dla sprawy. Wiesz, czy jesteś walnięty w czaszkę, czy nie. Kontynuuj.

- Badania nic nie wykazały - powiedział Baltar. - To ślepa uliczka, Adama.

- To po co na nie poszedłeś? Co cię do tego skłoniło? Miałeś jakieś uzasadnione podejrzenia, że coś z tobą nie tak?

- Czemu tak cię to interesuje? - zapytał czujnie Gaius. - Skąd o tym w ogóle wiesz?

- Jestem CAG-iem. Mam wtyki wszędzie. Co się stało, że zwątpiłeś w swoje zdrowie umysłowe?

- Jesteś ciekaw, czy nie miałem halucynacji? Czy nie dręczyły mnie omamy? Czy nie słyszałem głosów w głowie? - Gaius powstał i zaczął krążyć po pokoju, wymachując rękami. Lee obserwował go spokojnie, nieporuszony pokazem elokwencji. - Tego jesteś ciekaw?

- No, mniej więcej. Doktor Cottle mówił, że przy takiej presji, pod jaką jesteśmy, halucynacje i różne zaburzenia są na porządku dziennym. To chyba nie żadna nowość...

Baltar zatrzymał się nagle i spojrzał mu prosto w oczy, a do Lee zaczęło docierać, że popełnił błąd. Gaius tylko zachowywał się jak idiota. IQ mu w brygu nie spadło.

- To ty? - zapytał i zaraz sobie odpowiedział: - Nie, na pewno nie ty. Jesteś na to zbyt pospolity. Podobnie twój ojciec. Zaraz! Czy to Kara Thrace? Czy to ona?

- Nie rozumiem, o co pytasz - zaprzeczył od razu Lee.

- Nie próbuj iść w zaparte, Adama. Chcesz wiedzieć, co mi było? Przyznaj, od kogo się o tym dowiedziałeś.

- Ja nie...

- Tak myślałem - powiedział triumfalnie Gaius. Romo z wrażenia aż zdjął okulary. - Kogo widziała? Szóstki? Nie, Szóstki są moje. Już wiem! Tego wariata. Dwójkę.

- To nie o to... - zaczął znowu Lee, ale było już po sprawie. Wszystko miał wypisane na twarzy.

- To bardzo interesujące, wiesz? - przyznał Gaius, przeczesując nerwowo włosy. - Przynajmniej dla mnie. Bo ty pewnie myślisz, że skoro to taka głębsza sprawa, z tymi cylońskimi halucynacjami i w ogóle, to ona może wrócić...

- Zamknij się! - warknął Lee, natychmiast wyprowadzony z równowagi.

Gaius był jednak w swoim żywiole - absorbował sto procent uwagi.

- To takie wzruszające i trochę tragiczne, że wyszło na jaw dopiero teraz, po tak długim czasie, ale chyba jednego nie wziąłeś pod uwagę, Lee Adama, prawda? Zastanawiałeś się nad tym jakoś bardziej niż w kategorii własnej straty? Jakoś wątpię. Chodzisz tylko w tej aureoli żałoby i na pewno nie przyszło ci na myśl, że jeśli ona faktycznie wróci, to będzie oznaczać tylko jedno - statek rezurekcyjny i wannę z odżywczym śluzem...

Lee wstał i wyszedł. Powinien dla efektu trzasnąć drzwiami, ale nie było ku temu warunków - włazy się nie zatrzaskiwały, a zaraz za progiem pokoju przesłuchań natknął się na dwóch skonfundowanych komandosów. Musiał wrócić. Nie mógł robić teatru.

Dał sobie dwie minuty. Kiedy wrócił, Baltar i Romo dyskutowali zawzięcie o linii obrony i nie było wiadomo, czy Lampkin w ogóle podjął tamten temat.

Gaius nazwał jednak to, o czym on nawet bał się pomyśleć. W nieskończonym spektrum motywów stojących za śmiercią Starbuck znajdował się i ten z programowaniem; nie, nie mogła ona być nastawiona na samozniszczenie, raczej wyobrażał sobie taki scenariusz, w którym dobrowolnie ginie w wirze, aby uniknąć szerszej destrukcji - czegoś na wzór sabotażu Boomer, na przykład wysadzenia maszynowni okrętu albo masakry dowództwa na jednym ze spotkań w kwaterach admirała. Jednak im dłużej o tym myślał, tym bardziej przypominało mu to propagandowy szajs, którym karmiono ich w Akademii i Szkole Wojskowej, w typie sztampowych opowieści o odważnym chorążym Jak-mu-tam, ocalającym całą eskadrę jednym pociągnięciem drążka, albo obrazków matek płaczących z dumy nad owiniętymi we flagi trumnami córek i synów.

Wreszcie zrobiło mu się wstyd za snucie tych domysłów. Przestał przeglądać rzeczy Kary w poszukiwaniu jakiegoś tropu, jakiejś poszlaki; zapakował je do kartonowego pudła i schował na dnie swojej szafki. I tak krępował się czytać jej książki, muzyki nie miał gdzie odtworzyć, a cywilne ubrania i drobiazgi wydawały się bez właścicielki absolutnie pozbawione znaczenia. Przeliczył dni: minęło ich trzydzieści (już trzydzieści, a to dopiero cztery tygodnie, jednostka robiła jednak różnicę) a śmierć, którą rozpatrywał tak długo, została tylko śmiercią. Przypominało to ten przedziwny proces ścierania się słów - im częściej się je powtarza, tym bardziej tracą swój wydźwięk (wypadek wypadek wypadek wypadek wypadek wypadek wypadek). Zgodnie z logiką, skoro śmierć przestała znaczyć to, co wcześniej, mógł nareszcie przyznać, że Kara po prostu wybrała sobie moment, w którym chciała umrzeć i zrobiła to równie sprawnie i efektywnie jak wszystko w swoim życiu: od zawsze chora na nonkonformizm, odeszła z gry na własnych warunkach. Ani on, ani nikt inny nie miał prawa tego oceniać. Kara nie należała do nikogo i wyłącznie w jej gestii leżało panowanie nad własnym losem. Zaskakujące, jak w dobie ciągłej ucieczki łatwo zapominali o takich truizmach.

Nie powinien też próbować oceniać, czy była prawdziwa (jak on, jak Kendra), czy nie (jak Boomer). Ludzi nie cechowała taka wartość; Sharon, przyszywana kuzynka niedobitków ludzkości, być może operowała na bazie kodu zerojedynkowego, ale nie można jej było ani zera (nie ma, wynocha), ani jedynki (jest, witamy) przypisać. Za całością tego myślenia my-prawdziwi oni-faksymile krył się najwyraźniej wielki błąd. Karl Agathon odkrył to już parę lat temu.

Kolejna, nieunikniona kłótnia z ojcem zaowocowała zdjęciem z grafiku. Wchodząc do gabinetu admirała, Lee wcale nie zamierzał doprowadzić do takiego stanu rzeczy; dopiero po sprawie odkrył, że dążył do tego od pewnego czasu, zupełnie jakby grawitacja nieubłaganie ciągnęła go w kierunku jakiegoś większego ciała, którym było - no właśnie, co? Cywiliada? Ostateczna rezygnacja, złożenie broni? Opuściwszy gabinet, był na skraju wściekłości, ale wraz z tą myślą przeskoczył nareszcie jakiś przełącznik w jego mózgu, coś, co do tej pory było odpowiedzialne za sam rdzeń dylematu musieć-chcieć, stojącego za większością bardziej skomplikowanych i świadomych decyzji. Był to najwyraźniej ostatni, logiczny krok w procesie kształtowania go przez Karę Thrace, zakończonym z sukcesem post-mortem. Lee Adama jako dojrzały osobnik Homo sapiens mógł nareszcie wkroczyć w niezależne życie w wieku lat trzydziestu dwóch, odpiąwszy insygnia majora i zamieniwszy mundur na garnitur.

Byłoby z tego niezłe, choć nieco opóźnione bildungsroman.

Niezależnie od rewolucji światopoglądowej, jego formalny status był niejasny i Lee nadal mieszkał w kwaterach oficerskich na czwartym pokładzie, tych samych, w których go zakwaterowano po ataku na Dwanaście Kolonii. Miał nawet tę samą koję i w tej koi pewnego wieczoru znalazł Kendrę Shaw.

Wrócił dość późno, bo po przygaszeniu świateł i ogłoszeniu pierwszej nocnej wachty, zdjął garnitur i schował go do szafki, po czym w samej koszuli i bokserkach odsunął zasłonkę. Kendra siedziała po turecku w nogach koi i czytała kodeks prawa rodzinnego.

- Co tu robisz? - zapytał agresywnie.

- Czekam. Nie mogłeś się jeszcze bardziej spóźnić?

- Nie, nie mogłem. Ciszej, ludzie tu śpią - powiedział szeptem. - O co chodzi?

- Muszę z tobą porozmawiać, Adama. - Odłożyła książkę na półkę i opuściła stopy na podłogę. Lee usiadł obok niej i zdjął skarpetki, całą swoją postawą demonstrując złość.

- Nie mogłaś mnie złapać w mesie czy gdzieś?

- Jesz teraz o dziwnych godzinach, a poza tym cały dzień liczyłam kursy z Gaetą. - Zmarszczyła nos. - Śmierdzisz prawnikiem.

- Przejdź do rzeczy.

- Chciałam cię zapytać tak, rozumiesz, dla własnej informacji - co ty u cholery wyprawiasz na tej sali sądowej?

Zmiana tonu z obojętno-formalnego na agresywno-kolokwialny była tak nagła, że aż się odwrócił.

- Robię to dlatego - powiedział po chwili - że ludzie tacy jak ty czy ja nie poznali komfortu ławy oskarżonych.

Kendra otworzyła usta i zaraz je zamknęła, a on zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie mówiła o przesłuchaniu Tigha, a nie procesie w ogóle i po prostu się nie zrozumieli. Tymczasem on podjął temat tabu.

Myślał, że znał Shaw, ale nie potrafił teraz rozszyfrować wyrazu jej twarzy. Spodziewał się nawet pięści spotykającej się nagle z jego nosem albo brodą, ale Kendra miała najwyraźniej za mało miejsca, żeby się zamachnąć, bo tylko wstała i kopnęła jego buty.

- Dzięki za tę strawę duchową, Adama. Będę miała nad czym się zastanawiać w długie zimowe wieczory.

Chciał jej to wytłumaczyć, ale stwierdził, że jest jednym z najinteligentniejszych oficerów na tym statku, więc na pewno dojdzie do sedna sprawy na własną rękę.

Ich rozmowa, oczywiście, nie uszła uwadze Hotdoga, który przyglądał mu się ze swojej koi. Lee jego milczenie wziął za dezaprobatę. Od dawna nie cieszył się popularnością w dywizjonie.

Położył się i skrzętnie zaciągnął zasłonkę, ale nie mógł zasnąć: cały czas obracał i dekonstruował w myśli to, co pod wpływem impulsu powiedział Kendrze. Kara zawsze śmiała się z tego, że w jego głowie kółeczka nie przestają się obracać. Nie była to umiejętność szczególnie przydatna oficerowi Floty.

Na szczęście nie pełnił już tych obowiązków. Kiedy wezwano go na świadka pod koniec procesu, miał za zadanie przekonać ludzi do tego, co uważał za słuszne i tym razem nie musieli mu wierzyć z racji stopnia czy stanowiska. Mogli mu uwierzyć, jeśli chcieli. To był całkiem nowy rodzaj władzy.

I uwierzyli. I Baltar, i Lampkin dopięli swego - ten pierwszy uniknął egzekucji, ten drugi unieśmiertelnił się na kartach historii. Lee zdobył tylko satysfakcję - ale na razie mu to wystarczało. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna nie musiał nic robić i tylko przechadzał się korytarzami, jak ciekawski turysta, z rękami w kieszeniach, obserwując podnieconych dziennikarzy, zaaferowanych mechaników, młodszy personel pokładowy pchający wózki z praniem oraz pocztą i wszystkich innych ludzi, którzy składali się na wielki organizm tego statku. Potrafił to docenić dopiero teraz, z pozycji obserwatora, który dobrowolnie zrzekł się uczestnictwa w tym przedsięwzięciu.

Przestrzeń skurczyła się i rozszerzyła wyczuwalnie, jak zwykle podczas skoku szybszego niż światło. Lee przystanął na skrzyżowaniu korytarzy, zaniepokojony nagłą reakcją swojego błędnika. Światła zamigotały i zgasły, szum wentylacji i silników ucichł i zmieniło się ciśnienie, a powietrze wypełniła jakaś dziwna, obca energia. Kiedy włączyło się zasilanie awaryjne i rozbrzmiał alarm, Lee nie pamiętał już, o czym myślał zaledwie kilkanaście sekund wcześniej. Zareagował bez namysłu: zerwał się, poluzował w biegu krawat i mankiety, wpadł do kwater, które stały puste, z otwartymi drzwiami. Najwyraźniej cała eskadra była już w skafandrach, tylko on, samotny biały żagiel, nie zdążył jeszcze trafić do hangaru.

Zawahał się na moment przed swoją szafką - może to nie była jego walka? Może swoją już wygrał i nie powinien pchać się na front ani rozdzierać szat? - ale udzieliła mu się gorączkowa atmosfera przedbitewna i szarpnął za drzwiczki. Po dwóch minutach był w hangarze i wskakiwał do swojego myśliwca. W zamieszaniu nikt nie zdał sobie sprawy, że Viper 2220 według grafiku nie powinien być obsadzony; dopiero po wystrzeleniu w przestrzeń Lee usłyszał pytania o pilota zbłąkanej siódemki. Przykręcił tylko głośnik komunikatora i nie zameldował się nikomu. Po dwóch tygodniach odwyku od latania widok wnętrza myśliwca kojarzył się niejasno z domową pościelą, własnym łóżkiem, starymi znajomymi i wszystkimi tymi rzeczami, których wspomnienia znajdują się zawsze tuż pod powierzchnią rzeczy aktualnych.

Odświeżył ekran radaru i uniósł głowę. Na tle gęstych, pomarańczowo-różowych obłoków Mgławicy Jońskiej rysowały się ciemne, groźne sylwetki czterech basestarów. W słuchawkach szumiały głosy kontrolerów lotu i pilotów. Wzrastające przyspieszenie przyciskało go powoli do fotela. Moment był...

Na ekranie radaru zamigotał ktoś obcy, i to nie w oddali, z resztą Cylonów, tylko z lewej flanki, tam, gdzie, wydawało się, kłębiły się tylko gazowe chmury. Lee włączył komunikator.

- Galactica, tu Viper 2220, Apollo. Mam widmo na piątej, wkraczam.

- Apollo, Galactica. Potwierdzam. - Dee, nieszczególnie zaskoczona. - Twoją eskadrę prowadzi Hotdog.

- Hotdog, Apollo. Sprawdzę widmo i wrócę do formacji.

- Apollo, tu Hotdog. Witaj w prawdziwym świecie.

Odbił na lewo i obniżył kurs, usiłując ominąć najgęstsze skupisko obłoków. Tajemniczy obiekt na radarze wydawał się zbliżać, ale widoczność w chmurach nie pozwalała na nawiązanie jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego. Lee miał jednak swoje podejrzenia: to musiał być cyloński myśliwiec. Ten zauważony ostatnio w wirze; ten, który zderzył się ze Starbuck i wtrącił ją w ruch po spirali prowadzącej wyłącznie w dół.

Kątem oka zauważył mignięcie czerni i natychmiast obrócił myśliwiec. Punkcik na radarze zapikał i zniknął, zupełnie jakby intruz skoczył w nadświetlną. Lee zaklął, ale ruszył w tamtym kierunku, zdeterminowany i prawie oślepiony przez promieniowanie.

Myśliwiec pojawił się równocześnie za szybą kokpitu i na ekranie radaru: kanciasty, czarny, dwukrotnie większy od Vipera serii VII. Nie atakował. Leciał w formacji.

Głośnik komunikatora zachrzęścił i wydał z siebie wysoki pisk. Lee uniósł rękę do głowy, zapominając o hełmofonie.

- Co kur...

- Lee? To ja. Słyszysz mnie? - Głośniejsze chrzęszczenie i pisk przechodzący w niesłyszalne rejestry. - Czy ten cholerny szmelc działa?!

Odwrócił się. Pancerna szyba kokpitu cylońskiego myśliwca, dotąd zaciemniona, rozjaśniała się stopniowo. Początkowo odbijały się na niej tylko fosforyzujące obłoki, ale potem w fotelu pilota ujrzał Starbuck.

- Kara? - powiedział z niedowierzaniem. Jego mózg nie przerobił jeszcze tego, o czym donosił nerw wzrokowy, ale poznawał już głos. Włosy na karku i przedramionach stanęły mu dęba.

- To ja. Naprawdę. Ledwo was znalazłam...

- Jak ty...

- Potem ci wytłumaczę. - Brzmiała, jakby nic się nie stało, trochę bezczelnie, trochę surowo, trochę dumnie. Miała na sobie kolonialny skafander i hełmofon. - Na razie powiedz naszym, żeby do mnie nie strzelali, dobra? Jestem bezbronna, nie mam działek, a mój napęd nadświetlny ledwie dycha. Jeśli mi nie wierzysz, mogę ci podać klucze dostępu...

- Wierzę ci. Wierzę. Tylko ty...

- Nie uwierzysz za to, gdzie byłam. Chyba znalazłam Ziemię.

Uśmiechnęła się do niego. Uwierzył jej.

- Galactica, Apollo. Widmo to Starbuck. Powtarzam, widmo to Starbuck. Przejęła jednostkę wroga, nie jest uzbrojona.

- Apollo, Galactica. Czy jesteście pewni tego meldunku?

Lee zazgrzytał zębami, słysząc sceptyczny głos Dualli.

- Tak, jesteśmy, Galactica! Mam na skrzydle Starbuck.

- Przyjmuję i podaję dalej, Apollo.

- Trzymaj się mnie, Starbuck - powiedział, nie odrywając od niej wzroku. - Mamy tu niezły kocioł. Musimy wytrzymać jeszcze z dziesięć minut, żeby wszystkie napędy nadświetlne odzyskały sprawność.

- Jestem na twojej szóstej, Apollo.

Wrócili na pierwotny kurs. Reszta skrzydła była daleko z przodu, zajęta przepychankami z cylońskimi myśliwcami. Lee zestrzelił jednego, który zapędził się poza linię frontu. O ile się orientował, nie identyfikowały Kary jako wroga.

Co jakiś czas przed oczami pojawiały mu się niepokojące scenariusze - szybka seria z działek prosto w jego pojemniki paliwa, włamanie do komputera głównego Galactiki, rozmaite akty sabotażu - ale to były tylko przebłyski racjonalnego lęku w stanie irracjonalnego szoku. Znaczek obcej jednostki na radarze nie znikał.

Brakowało mu kilkunastu sekund do starcia z myśliwcami wroga, kiedy tamte zaczęły zawracać.

- Apollo, Galactica. Cyloni się wycofują. Zawracaj.

- Galactica, Apollo, zrozumiałem. Starbuck? Jesteś wciąż na linii?

- Jestem. Nie mam pojęcia, co się stało, ale faktycznie dali rozkaz odwrotu. Wracamy na Galacticę?

- Tak. Tak, wracamy.

Wylądowali pierwsi. Przeciągnięcie ciężkiego myśliwca do hangaru zabrało jednak więcej czasu niż w przypadku zwykłego Vipera siódemki, więc Lee zdążył już zdjąć hełmofon, zbiec po drabince i odepchnąć Tyrola, kiedy tamten statek - "indor", tak nazywali go pieszczotliwie piloci, do których on już nie należał - pojawił się nareszcie na miejscu zajmowanym zwykle przez dwójkę Starbuck.

Lee przebił się przez zbierający się tłum mechaników, pilotów i komandosów z piechoty. Nerwowo zdjął rękawice; dłonie miał mokre od potu, nogi miękkie od uderzenia adrenaliny. Chociaż hangar był pełen ruchu, on widział tylko cyloński statek i oświetlające go jarzeniówki; po chwili zdał sobie sprawę, że to widzenie tunelowe, że prawdopodobnie faktycznie jest w szoku.

Właz otworzył się powoli. Kara zeskoczyła lekko na podłogę hangaru. Wyglądała na zmęczoną, ale poza tym nie różniła się niczym od tamtej osoby, która pożegnała się z nim przed zdarzeniem: nieco niższa od niego, wyprostowana jak struna, z kciukami zatkniętym za pas, kącikami ust uniesionymi w triumfalnym uśmiechu i włosami założonymi za uszy w otwartym lekceważeniu przepisów regulaminu.

Zrobił kilka kroków i zderzyli się pasami, kaburami i kołnierzami, nagle trzymał ją w objęciach, a ona trzymała jego. Pachniała kobiecym potem, gumą swojego skafandra i czymś obcym, dziwnym, jakby była w jakimś nieznanym mu miejscu.

- Już w porządku. Już w porządku, Lee. Jestem tutaj.

- Wiem. Wróciłaś.

- Ja zawsze wracam. - Roześmiała się i spowodowane tym wibracje rozeszły się ciepło po jego klatce piersiowej. - Przecież wiesz.

- Powinienem był już się nauczyć.

- Apollo, jak długo mnie nie było?

- Dwa miesiące. Nie było cię dwa miesiące.

- Jasna cholera.

Ktoś złapał Lee za ramię, a ktoś inny założył mu energicznie dźwignię na łokieć i wokół było nagle mnóstwo czarnych mundurów.

Kara sięgnęła po broń. Wtedy zazgrzytały zamki bezpieczeństwa karabinów, a wszystkie lufy skierowały się na nią, ale nikt nie zrobił nawet kroku: wydawało się, że się jej obawiali. Wyglądała zresztą niesamowicie: cała w snopie zimnego światła, oczy pogrążone w cieniu, ramiona rozłożone jak do lotu, ręce wygięte w nadgarstkach. Groźny, lokalny bóg.

- Rzuć broń - powiedział admirał zza pleców Lee.

Kara przekrzywiła głowę i zwolniła chwyt. Obie jej pięćdziesiątki siódemki upadły z brzękiem na podłogę hangaru.

- Zabierzcie ją do brygu - polecił ojciec. Dwaj komandosi z piechoty lotniczej chwycili Starbuck pod ramiona, trzeci podniósł jej pistolety, zabezpieczył, wytrząsnął z nich magazynki. Lee niemal bezwiednie zrobił krok w tamtą stronę, ale wykręcone ramię zareagowało bólem.

- To ona - zwrócił się z pretensją do ojca. - To Kara!

- To się jeszcze wyjaśni - powiedział surowo admirał. - Osadźcie ją w brygu. Majora Adamę proszę natychmiast zaprowadzić do moich kwater.

- To jest jakiś nonsens - zaprotestował Lee. Wracając, Starbuck złamała wszystkie zasady, wszystkie, wszystkie. Chciał wiedzieć, jak to zrobiła. - To Kara, nie poznajecie jej?

- Idź, Lee - Starbuck mrugnęła do niego łobuzersko, jakby to wszystko było zaledwie żartem. - Nie martw się, nigdzie się nie wybieram.

Nietrudno było w to uwierzyć. Stała na ziemi tak pewnie, jakby nigdy nie odrywała od niej stóp.

dalej =>

nagroda, fic, bsg

Previous post Next post
Up