Nagroda [#8, BSG]

Oct 11, 2009 22:51

Dzięki pellamerethiel za pomoc, a juana_a za podrzucenie pewnego pomysłu, który znalazł się w tekście. No i oczywiście za otuchę, motywację, etc., także lunatics_word. W tym rozdziale wróciłam nieco do kanonu, ale niedługo znowu odbijamy. Poza tym starałam się podejść do tematu z innej strony i jestem ciekawa, jak to wyszło.

Odcinek 8, 5 800 słów, AU do 3 sezonu (do 3x17 Maelstrom)
Kara, Leoben, Lee, Kendra, Adama, ensemble.
R za sceny erotyczne, przemoc i dziwność. Swobodne postępowanie z kanonem i mitologią.

Odcinek 1.
Odcinek 2.
Odcinek 3.
Odcinek 4.
Odcinek 5.
Odcinek 6.
Odcinek 7.


11.

This is a gift, it comes with a price
Who is the lamb and who is the knife
Midas is king and he holds me so tight
And turns me to gold in the sunlight

Mandala była pierwszym, co Kara dostrzegła po wejściu do świątyni Jowisza. Przez chwilę nie mogła oderwać od niej oczu: to był jej symbol, jej znak. Wymalowała go nawet na ścianie mieszkania w napadzie artystycznej pasji i w pijackim widzie wymyśliła jakieś głębokie wyjaśnienie dla koncentrycznych smug tych barw (żółtej, czerwonej i niebieskiej). W centrum widniało białe oko cyklonu.

- Kapitan Thrace? - zagadnął ją Tyrol. - O ile się nie mylę, jesteście dość religijni. Widzieliście kiedyś coś podobnego?

Starbuck natychmiast rozzłościło założenie, że jest jakąś szaloną dewotą. Skąd w ogóle Tyrol o tym wiedział? Pewnie Anders mu wygadał.

- Nie, nie widziałam, szefie. Proszę wziąć się do roboty, bo nie będziemy mogli bronić tego wzgórza w nieskończoność.

- Tak jest, kapitanie.

Świątynia była wielka i tchnęła dziwną obcością; w żadnym z obiektów kultu Kolonii Kara nie widziała tak wysokiego sklepienia i potężnego trzonu w centrum, podtrzymującego naturalnie wypiętrzoną kopułę. Trudno było uwierzyć, że zbudowali to ich właśni przodkowie.

W końcu i tak musieli to wysadzić i tajemnica świątyni Jowisza pozostała nierozwiązana. Supernowa (Oko Jowisza, jak się potem okazało) pochłonęła cały układ planetarny w kilka godzin. Kara nigdy nie widziała transformacji gwiazdy; myśl o energii tej eksplozji, wypchniętych w kosmos pierwiastkach i niewyobrażalnym zniszczeniu na skalę kosmiczną przejęła ją dreszczem i opanowała na tyle, że nie mogła się od niej uwolnić nawet, gdy byli już na dywaniku u admirała. Adama chwalił ich za wzorowe przeprowadzenie tej misji, a ona patrzyła na ten stary batalistyczny obraz za jego plecami i myślała o gwieździe niczym Uranos pożerającej swe własne dzieci. Nagle ją tknęło: a jeśli to było takie proste - i ludzie wymyślili Uranosa, żeby wytłumaczyć sobie supernowe?

- Starbuck? - Adama wyrwał ją nagle z zamyślenia.

- Przepraszam, admirale. Zawiesiłam się trochę.

Lee, ten kretyn, spojrzał na nią z zatroskaniem i nawet uczynił taki ruch ręką, jakby chciał dotknąć jej pleców. Świetnie. Jeśli Adama miał wątpliwości co do ich stanu cywilnego, to pewnie nagle je stracił. Zresztą była pewna, że wiedział; Tigh wpadł na nich parę dni temu, jak na korytarzu, nieopodal wyjścia z hangaru, usiłowali nawzajem wpełznąć do swoich skafandrów. Tajemnicą poliszynela było, że Tigh opowiadał Adamie wszystkie plotki codziennie przy lunchu.

Admirał uważnie zmierzył ich wzrokiem.

- Dobrze, idźcie już. Zasługujecie na trochę odpoczynku.

- Ale raptor... - zaprotestował Lee.

- Kapitan Agathon się tym zajmie. Jesteście wolni. Wpiszę wam pochwały w papiery.

Raptor był podziurawiony jak aquariański ser. Starbuck wyleciała nim z atmosfery, trzymając nogę na zaplombowanej dziurze w poszyciu, a obchodzące zwarcie kable między kolanami. Kiedyś takie wyczyny napełniały ją szaloną energią do kolejnych, najlepiej kończących się wpisaniem nagany pod pochwałą, żeby była równowaga, ale teraz marzyła tylko o śnie. Bohaterstwo było strasznie wyczerpujące, szczególnie kiedy w grę wchodzili cywile, tak jak na planecie alg.

- Jak się masz? - zapytał Lee, kiedy opuścili kwatery admirała.

- Definitywnie nie tak, jakbym miała pięć lat i trzeba było się mną opiekować - odwarknęła, potrząsając głową.

- Zapytałem z grzeczności. To się nazywa, wiesz, maniery. Może kiedyś o tym słyszałaś.

- Widziałam na filmie.

Lee tylko pozornie zostawił temat Leobena w spokoju. Nic o tym nie wspominał, a ona w jego towarzystwie zachowywała się wzorowo. Jednak problem wcale nie zginął śmiercią naturalną: Lee wybierał sobie jakieś przypadkowe momenty na zadawanie pytań w stylu "czy boli cię głowa?" albo "czy czujesz czasem jakieś dziwne zapachy?", a ona domyślała się, że robił jakieś badania na własną rękę i uważał się za sprytnego i ostrożnego. W rzeczywistości był tak subtelny jak Baltar u szczytu swojego zdziwaczenia. Na wypytywanie szczególnie upodobał sobie post-koitalny relaks, kiedy ona najchętniej poszłaby zapalić albo coś zjeść, a tak musiała przewracać się na drugi bok i udawać, że zasypia, podczas gdy on szeptał konspiracyjnie: "Kara? Kara?". Nie miała pojęcia, jak mu powiedzieć, że ma przestać ją niańczyć w sposób, który by go śmiertelnie nie uraził.

Za każdym razem, gdy otwierała szafkę, posążki bogiń wydawały się patrzeć na nią oskarżycielsko przez płótno, w które były owinięte. Nie wyciągała ich od dawna. Podczas okupacji modliła się za tych, którzy pozostali na powierzchni planety - a bogowie i tak pozwolili Samowi umrzeć, zupełnie jakby po szczęście stanął w zupełnie innej kolejce niż Starbuck i Apollo. W obliczu tego trudno jej było uwierzyć w tak bezsensownie okrutny i chaotyczny wyższy plan, którego oni, ludzie, byliby tylko pokornymi wykonawcami.

Leoben o tym wiedział. Wydawało się, że nie interesowało go nic oprócz jej najmroczniejszych sekretów; przestał przepowiadać jakieś mroczne, absurdalne wersje przyszłości i skupił się na wyrywaniu Karze Thrace najcenniejszych skarbów: jej przekonań.

- Co robisz? - zagadnął ją pewnego razu.

- Konfiguruję pozbawioną błędów wersję oprogramowania na komputerze pokładowym - odparła, siedząc w kokpicie. Padał na nią jego cień, ale była pewna, że gdyby zajrzał tam Tyrol, żadnego cienia by nie zauważył.

Leoben udawał, że nie dosłyszał. Podeszwy jego butów skrzypnęły, kiedy przykucnął na szczycie drabinki.

- Słyszałaś o "złotej gałęzi"? - powiedział po chwili milczenia.

Kara nie oderwała rąk od klawiatury. W takich sytuacjach zwykle go ignorowała jak natrętną muchę, a on zniechęcał się czasem po kilkunastu minutach milczenia. Zwykle jednak nie odpuszczał, a ona czuła przewrotną chęć uczestniczenia w jego grze i wypełnienia pewnego zobowiązania. Jakby ktoś opłacił szkołę, do której nie chciało jej się chodzić.

- Czy nie możesz iść podręczyć kogoś innego? - zapytała, udając znudzoną, żeby go za bardzo nie nakręcić.

Leoben milczał. Zastanawiała się czasem, kto go przysłał i dlaczego. Kara Thrace, wyjątkowy płatek śniegu. Śmierdziało jej to trochę zemstą zza grobu, ale mamuśka, po pierwsze, nie wpadłaby na coś takiego, a po drugie, niemożliwe, by była aż tak złośliwa.

- Enea musiała zerwać złotą gałąź z drzewa rosnącego w gaju Artemidy - wyjaśniła w końcu. - Potrzebowała gałęzi jako daru dla Charona, piekielnego przewoźnika i żeby ją zdobyć, musiała zabić kapłana pilnującego drzewa. Wystarczy?

Leoben zaczął klaskać. Uniosła głowę, żeby go opieprzyć, ale zamiast jarzeniówek hangaru ujrzała nagle niebo zasnute warstwą chmur na tyle cienką, by stworzyć iluzję słonecznego dnia. Na twarzy poczuła uderzenie ciepłego wiatru, a na plecach skraplający się pot; było gorąco, jeden z pierwszych prawdziwie ciepłych dni roku, wczesne popołudnie, późna wiosna. Chłodny wiatr niósł biały puch z topoli jak bardzo, bardzo spóźniony śnieg.

Stała na skrzyżowaniu ulicy Latimera i alei Zjednoczenia w Delphi. Aleje tkwiły w korku. Pojedynczy przechodnie poruszali się ospale jak śnięte ryby. Sprzedawczyni w kiosku naprzeciwko wyglądała apatycznie przez okno z brodą opartą na dłoni. Całe miasto jakby zastygło w oczekiwaniu na coś wyjątkowego, co miało się zdarzyć, a czym mogła - ale nie musiała - być wielka burza.

Leoben oparł się o framugę drzwi pobliskiej kamienicy i zapalił papierosa. Kara przymknęła oczy i usiłowała wyjść z projekcji, ale jej zmysły dały się już oszukać na tyle, że nic to nie dało.

- Kim była Enea? - zapytał Leoben, wydmuchując dym przez nos.

Odebrała mu papierosa i sama się zaciągnęła. To były Hermesy - a przynajmniej smakowały jak Hermesy. Produkowano je tylko na Caprice.

- Przecież wiesz, Leoben. Zaciągnąłeś mnie tutaj tylko po to, żeby podyskutować o mitologii? Po co ciągle pokazujesz mi to miasto?

- Opowiedz - powiedział, zupełnie ignorując jej pytania. - I zastanów się.

Ze złością rzuciła papierosa na ziemię i zadeptała go. Nad chmurami huczały silniki wahadłowców i myśliwców, ale nie było nic widać, ani jednej smugi kondensacyjnej.

- Żartujesz? Mam ci opowiadać Eneidę? Z głupim się macałeś?

- Nie mam obowiązku znać historii waszej literatury - odparł z uśmiechem sugerującym, iż znał doskonale.

- Nie mam obowiązku ci jej opowiadać.

Zastąpił jej drogę i rzucił karcące spojrzenie.

- Opowiedz mi, kim...

- Dobrze, ale ty odpowiesz mi na jedno pytanie. Dobrze? Tak? To układ stoi. - Leoben odszedł na bok, a ona zebrała myśli. - Enea, o którą tak natrętnie pytasz, z pewnością nie była jedną osobą. To znaczy, była w eposie traktującym o powstaniu starożytnego miasta Ateny na Tauronie - dodała po namyśle. - Cieszącą się względami Afrodyty bohaterką, która wyprowadziła grupę uciekinierów z płonącego Lajotrionu. Po drodze wydarzyło się tysiąc rzeczy, których większości w tej chwili nie pamiętam, ale z małą wycieczką do zaświatów włącznie. Eposu nie można, rzecz jasna, traktować dosłownie. Enea to postać reprezentująca pewne cechy...

- Pięknie powtarzasz typową licealną interpretację - przerwał jej Leoben. - Kto by pomyślał, może nawet uważałaś w szkole. Ale istnieje też inna teoria. Eneidę traktuje się także jako alegorię wędrówki Trzynastego Plemienia po kosmosie w poszukiwaniu nadających się do zamieszkania planet u samego zarania waszej cywilizacji, nieco przed założeniem Aten.

- Chyba sobie ze mnie jaja robisz - wypaliła Kara, dodając dwa do dwóch. - Nie jestem bohaterem starożytnym! Nie pasjonuję się kazirodztwem ani grzebaniem zwłok rodzeństwa, do jasnej cholery! To tak nie działa, ty głupi tosterze. Nie mam pojęcia, gdzie lecimy! Nie wiem, gdzie jest Ziemia!

Leoben patrzył na nią z czymś przypominającym sympatię.

- Teraz moje pytanie - powiedziała, marszcząc nos. Odzwyczaiła się od zapachu samochodowych spalin. - Dlaczego ciągle to miasto? Po cholerę pokazujesz mi Delphi? To przecież nic pięknego. A sam mówiłeś, że dzięki projekcjom moglibyśmy znaleźć się gdziekolwiek we wszechświecie. Po co na starych śmieciach? Czemu nie w jakimś kurorcie nad Morzem Południowym, gdzie szumią palmy i opaleni na brąz kelnerzy podają drinki z parasolkami?

- Kochasz to miasto. To twoja ojczyzna.

- Gówno prawda. Urodziłam się na Aquarii, a tu zamieszkałam tylko ze względu na pracę. Czynsze są tu wysokie, żarcie drogie, a pół miasta wiecznie stoi w korku...

Leoben wziął ją za ramię. Rozzłoszczona, usiłowała mu się wyrwać, ale nie dała rady. Szamotali się na ulicy w środku dnia.

- Kara - powiedział jak do dziecka, gładząc ją po twarzy. - Ja nigdy w życiu nie byłem w Delphi. To twoja projekcja.

- Nieprawda! - Wyszarpnęła się z jego uścisku - i boleśnie uderzyła ramieniem w bok kokpitu. Z góry z zaciekawieniem spoglądała na nią Kendra Shaw.

- Wszystko w porządku? - zapytała ze swoim cancerońskim akcentem.

- Gadam do siebie, czy wyglądam, jakby było w porządku? - Kara podciągnęła się na jej wysokość. - Następnym razem po prostu strzel mnie, a nie zadawaj pytań, Shaw. Co cię tu sprowadza?

Kucnęła na szczycie drabinki. Kendra przystanęła kilka stopni niżej.

- Mam do ciebie poufną sprawę - powiedziała, unikając wzroku Kary.

- O rany. Shaw, przepraszam, że to tak wyszło, ale ja tak zawsze...

- To nie o to chodzi. - Kendra machnęła ręką. - Było fajnie, dopóki trwało, a teraz nie ma o czym mówić. Chodzi mi o nabożeństwa - dodała szeptem.

- Czy ja ci wyglądam na kapłankę? - zapytała rozbawiona Kara.

- Wiesz co, zapomnij, Starbuck.

- Nie, poczekaj. Czemu o to pytasz?

- No czemu? Poszłabym.

- To czego się wstydzisz?

Kendra uniosła brwi.

- No dobrze, rozumiem. Nabożeństwa odbywają się w soboty w Dogville przed poranną wachtą.

- A poza Galacticą?

- Na Boreasie. Zwykle o szóstej rano. Czasem robią też niedzielne, ale nie jestem dokładnie pewna o której. Są też świąteczne, ale to już będziesz musiała sprawdzić.

- Dzięki, Starbuck.

- Nie ma sprawy.

Przez chwilę patrzyły na siebie w krępującej ciszy, a potem rozeszły się szybko. Te przetykane retrospekcjami ze scen erotycznych zetknięcia bywały zabawne, ale dopiero z perspektywy czasu, bo na bieżąco były wyłącznie dziwne. Jeśli wywoływały u Lee zazdrość, to dobrze to ukrywał.

Był taki moment, kiedy nawet chciała mu powiedzieć o mamie, bo uważała, że zasłużył, żeby to wiedzieć. Jednak piętrzyły się przed nią przeszkody. Po pierwsze - obawiała się, że będzie ją traktował jak ofiarę; nie jak dorosłą osobę, którą obecnie była, ale małą skrzywdzoną Karusię, a to byłoby pedofilskie i w ogóle złe. Po drugie - nie potrafiła. Jak przekazuje się takie rzeczy? "Wiesz, Lee, mama lała mnie w dzieciństwie, więc tak mi zostało, że kto kocha, ten bije"? "Jej zdaniem nigdy nie zasługiwałam na nic dobrego i na pewno powiedziałaby o tobie, że robisz to na przekór swoim rodzicom"? "Zazdroszczę ci tego, że masz ojca, bo mój od nas uciekł"? Na dodatek to, o czym myślała bez problemu przed snem, o tej najsamotniejszej porze dnia, było zupełnie odległe i niepotrzebne po wstaniu. Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej narastało w niej przekonanie, że o takich rzeczach mówi się tylko w filmach na paśmie obyczajowym, a nie w życiu, a już na pewno nie wtedy, gdy od siebie i innych należy wymagać bezwzględnego braku słabości.

Mimo to ta przewrotna pokusa, żeby przewrócić wszystko do góry nogami, przypomniała o sobie, kiedy pilnowali tankujących frachtowców. Te patrole były nudne jak transmisje z obrad Kworum i ratowała je jedynie sceneria: piękne, niebieskie, atmosferyczne niebo i pokłady chmur otaczające gazowego olbrzyma; naładowane elektrycznością systemy burzowe, które nigdy się nie rozchodziły i tylko nieznacznie zmniejszały kształt. Jeden był wielki jak kontynent i wydawał się prowadzić do samego gazowego piekła w środku planety. Siny, przypominający studnię lej przyciągał wzrok każdego, kto zapuścił się w okolice równika.

- CAP, tu Starbuck. Wyzywam wszystkich na wlecenie w tamten mikser.

Odpowiedział jej zduszony śmiech Hotdoga i pełen dezaprobaty głos nadzorującego operacje przetankowywania statków Apolla.

- Starbuck, tu Apollo. Samobójców nie stwierdzono.

- Co jest, Apollo? Cykasz się?

- Tak. Strach to bardzo naturalna na widok czegoś grożącego rychłą śmiercią. Ewolucja nas w to wyposażyła, żebyśmy nie ginęli zbyt bezsensownie. Nawet twoi przodkowie musieli to mieć. Chociaż...

- No nie wiem. Mamusia mnie nauczyła, że to strach zabija, a gniew utrzymuje przy życiu.

- To wiele wyjaśnia - odparł sucho Lee. Hotdog uprzejmie milczał i prawdopodobnie zbierał smaczne kąski dla reszty dywizjonu, która uwielbiała łącznościowy spam.

Miała pokusę, żeby napisać do Apolla krótką wiadomość, nawet otworzyła już okno i położyła rękę na klawiaturze, ale zawahała się. Jest czas, pomyślała. Poza tym nie wiadomo, kto może to przechwycić.

Wtedy za oknem kokpitu przemknął ciężki myśliwiec.

- Tu Starbuck, mamy widemko na piątej, kurs 7, 12, 90. Wkraczam.

Zadziałał instynkt. Rzuciła się za nim w pogoń, ale nie miała szans - zgubiła go w tych gęstych chmurach po kilkudziesięciu sekundach i dopóki nie usłyszała w słuchawkach zaalarmowanego Lee, nawet nie zdawała sobie sprawy, jak wzrosło ciśnienie. Instrumenty pokładowe prawie oszalały.

Chmury od środka wyglądały znacznie nieciekawiej niż z zewnątrz. Złapała za drążek i pociągnęła do siebie, żeby wydostać się z oka cyklonu - i wtedy nagle stało się coś z jej wzrokiem, bo przez moment patrzyła jednocześnie w dwa miejsca: chłostaną ciężkim od pierwiastków deszczem szybę kokpitu i słoneczną ulicę Latimera w okolicach numeru 30, z szarymi od upału akacjami i kamienicami, i jakąś oddalającą się postacią w butach o podkutych podeszwach dzwoniących na płytach chodnikowych. To było, jakby ktoś puścił w mózgu obraz płynący z dwóch różnych par siatkówek, dwóch różnych par oczu, w dwóch różnych momentach w czasie i przestrzeni - i przez chwilę straciła zupełnie panowanie nad myśliwcem. Komputer pokładowy zaskrzeczał ostrzeżeniami w jednym z tych miejsc, a przechodzień spojrzał przez ramię w drugim i Kara poznała go, i jednocześnie wyrwała do przodu na chodniku, i wzbiła się w górę w swoim Viperze numer identyfikacyjny 6753, a oba obrazy zamigotały i nareszcie spoiły się w jedno: niebieskie niebo prześwitujące nad gigantyczną burzą.

Kiedy dotarła z powrotem na Galacticę, nie miała już problemów ze wzrokiem, ale wspomnienie tego nagłego, dezorientującego przeniesienia pozostawało wciąż tak żywe, jakby miała je zapisane w wysokiej jakości na dysku twardym. Nie mogła się otrząsnąć.

Na dysku twardym rozdzielnika kamer nie było natomiast ani śladu ciężkiego myśliwca. Eskadra - bo w ślad za Hotdogiem przylazła oczywiście reszta ekipy, a nawet stroskani jak rodzice Agathonowie - zbagatelizowała sprawę. Lee oczywiście nie, ale przy pozostałych nie wypadało im się kłócić.

Spotkali się w korytarzu pamięci, w którym dyspensa od zachowywania wojskowego chłodu panowała, od kiedy pierwszy oficer z CIC zawiesił tam zdjęcia swojej rodziny. Kara od tamtego czasu bywała w korytarzu dość często jako instruktor lotu i opiekun nieopierzonych, przedwcześnie umierających członków dywizjonu. Wieszała też zdjęcia tych, którzy nie mieli nikogo oprócz kolegów i koleżanek z wojska.

Znała każdy cal południowej ściany. Sam Anders i Zak Adama wisieli tam ramię w ramię, chociaż za życia prawdopodobnie w ogóle się nie znali.

- I co? - zagadnęła, widząc zbliżającego się Lee. Miał na sobie nienagannie odprasowany mundur, wizytówkę porządnego CAGa. - Zdejmujesz mnie z grafiku?

- Nie. Nadal bardziej wierzę tobie niż sprzętowi. Jesteś przynajmniej od niego młodsza.

Parsknęła wbrew sobie.

- Mimo to wyczuwam delikatne, acz nieubłaganie zbliżające się "ale".

Lee stanął obok niej i przez chwilę oboje kontemplowali zapełnioną bardzo odważnymi - i martwymi - ludźmi ścianę.

- Jest "ale" - powiedział w końcu. - Idź do lekarza. Musisz iść do lekarza. Postanowiłem szanować twoje decyzje i nie zmuszać cię do niczego, ale, Kara, to mówię ci jako twój przełożony. Musisz iść do lekarza, inaczej będę zmuszony cię zdjąć ze względu na bezpieczeństwo twoje i reszty dywizjonu.

- No i co? Pójdę do Cottle'a i co mu powiem? "Jestem wariatką, niech mnie pan zbada"?

- To on już, Starbuck, wie. - Poczuła delikatny nacisk na barku i zobaczyła, że Lee - może odruchowo, może specjalnie - staje bliżej, tak, że ich ramiona się zazębiają i stykają, tuż obok, nawet nie na wyciągnięcie ręki, ale palca. - Ty mu masz powiedzieć, że dowódca kazał ci przeprowadzić szereg badań na okoliczność uszkodzenia mózgu i to na wczoraj. Nie odmówi. Jesteś naszą najskuteczniejszą i najlepszą bronią i trzeba o ciebie dbać.

- Jakie to romantyczne. Jestem taka wzruszona.

- Idź już. Wieczorem przyniosę ci gazetę, jeśli zatrzyma cię na obserwacji.

Przez moment nie wiedziała, co powiedzieć (ale jaja, wielka Starbuck zapomniała języka w gębie), a potem Lee nachylił się lekko i ucałował ją w policzek, jakby wiedział, że dotyk jego szorstkiej skóry i bliskość ciepłego oddechu dają jej komfort. Gdzie ludzie uczyli się takich rzeczy i czemu Starbuck to ominęło?

Cottle przyjął ją kosztem jakiegoś rekonwalescenta z nogą w usztywniaczu i przepuścił przez mniej więcej tysiąc maszyn, które miały stwierdzić, jak czuje się jej mózg i spółka. Kara nienawidziła szpitali, od kiedy w jednym z nich źle złożono jej palce lewej ręki, a w innym powiedziano, że może się pożegnać z marzeniami o profesjonalnej karierze sportowej. U Cottle'a też odrobiła już swoją pańszczyznę, ale to było znacznie gorsze niż zwykła kontrola zniszczeń: tym razem szukali tego, co mogło być nie tak.

- Kapitan Thrace - powiedział w końcu, analizując wyniki badań. - Obawiam się, że wszystko jest w porządku. Macie trochę podwyższone ciśnienie, co jest całkiem zrozumiałe, i powinniście pić magnez, ale to wszystko. Jasny gwint - dodał po chwili, wkładając do ust papierosa. - Wyglądacie na zawiedzioną. Czego się spodziewaliście?

- Nie wiem. Ale nie tego.

- To pewnie stres i szok. - Cottle patrzył jej prosto w oczy, ale nagle zupełnie mu nie wierzyła. - Potrafi wyrabiać z człowiekiem niesłychane rzeczy.

Kara milczała, zła i przerażona, nadrabiając miną i postawą rozzłoszczonej amazonki. Kiedy poczuła na ramieniu czyjąś rękę, nawet się nie poruszyła. Leoben odbijał się w szybie szafki z lekami, wysoki i ponury jak śmierć.

- Na przykład doktor Baltar... - ciągnął ze smakiem Cottle, zaciągając się papierosem. - Też kiedyś tu wparował, domagając się kompletu badań neurologicznych, które nic nie wykryły.

Baltar! Nagle ją olśniło. Baltar, który wszystkich niepokoił swoim lekkim obłędem i z którym nikt nie chciał przebywać więcej niż w porywach pięć minut, bo cały czas sprawiał wrażenie, że w pokoju jest dyskutuje z kimś innym, niż by się wydawało - ten sam Baltar, który od tygodni siedział w brygu Galactiki i pisał jakieś głupoty o walce klas...

- Oczywiście, nie byłoby wskazane, żeby coś wykryły - dodał Cottle, teraz również spoglądając na odbicie. Swoje i Starbuck. - Macie, podobnie jak doktor Baltar niegdyś, bardzo duży wpływ na dowództwo. Gdyby coś było nie tak, byłoby bardzo niedobrze.

Leoben ścisnął boleśnie jej ramię.

- Jasne, doktorze - mruknęła niechętnie. - Dzięki za pomoc.

- Mój obowiązek, kapitanie.

Kiedy tylko wyszli z infirmerii, odepchnęła Leobena łokciem.

- Zostaw mnie nareszcie w spokoju! Czego ode mnie, kurwa, chcesz?! Od miesięcy nie robisz nic, tylko gadasz!

- Chcesz, żebym robił coś innego? - Jednym płynnym ruchem złapał ją za gardło i przycisnął sobą do ściany, wpychając udo między jej nogi, a jej zdradliwe, cholerne ciało zareagowało natychmiast falą tak intensywnego pożądania, że prawie zrobiło jej się ciemno przed oczami.

- Nie, nie chcę, nie - wycedziła, nienawidząc się za drżący z podekscytowania oddech. Leoben miał jasne, okrutne oczy kogoś, kto nie znał wahania.

- Nie myśl, że jesteś szalona - powiedział łagodnie, wolną ręką dotykając jej twarzy. - Nie jesteś szalona. Jestem wysłannikiem Boga. Moją misją jest wskazywać, a nie robić.

Kara odepchnęła go gwałtownie i ruszyła biegiem. Za zakrętem wpadła na Kendrę Shaw. Zderzenie sprawiło, że odbiły się od siebie i zatoczyły jak pijane, a trzymane przez Shaw dokumenty wylądowały na podłodze.

- Szlag, Starbuck, ktoś cię goni czy coś?

Kara obejrzała się przez ramię, ale po Leobenie nie było już ani widu, ani słychu. Kendra skutecznie go odstraszała. Być może było to zbawienne działanie jej cynizmu.

- Nie, spoko - powiedziała, dysząc. - Sorry, pomogę ci.

- Wyglądasz, jakby cię frachtowiec potrącił. Może chciałabyś drinka wypić czy coś?

Starbuck patrzyła na nią przez chwilę, nie potrafiąc zdecydować, czy była to drwina, czy autentyczna troska. W końcu padło na to drugie.

- Nie, dzięki. Jakby mnie ktoś na tym złapał, to już na sto procent wywaliliby mnie z grafiku.

Kendra lubiła stwierdzać oczywistości.

- Jakbyś nie znała Apolla. Na pewno nie pozwoli na to, żeby jego pupilce stała się jakakolwiek krzywda.

- Jakich uroczych eufemizmów używasz, Shaw. - Starbuck klepnęła ją w ramię. Kendra była ostatnią osobą, którą można by podejrzewać o podnoszenie kogokolwiek na duchu, ale coś w jej podejściu Karę głęboko poruszyło. - Masz chwilę czasu? Chcę ci coś pokazać.

Do końca wachty brakowało jeszcze pół godziny, więc mogły nieniepokojone przejść przez korytarze do kwater oficerskich. Oprócz okazjonalnego pochrapywania pilotów odsypiających nocną zmianę panowała tam cisza. Kara pokazała Kendrze, że ma chwilę zaczekać i zaczęła grzebać w swojej szafce. Shaw tupała i wzdychała ze zniecierpliwienia, dopóki Starbuck nie wręczyła jej owiniętego w płótno pakunku.

Kendra odwinęła go powoli. Kiedy jej oczom ukazały się brązowe posążki Artemidy i Afrodyty, szybko je zasłoniła, jakby było to coś drogocennego albo wstydliwego.

- Nie mogę tego wziąć, Starbuck.

- Możesz. W tej chwili przydadzą ci się znacznie bardziej niż mnie.

Kendra nie wiedziała, jak podziękować. Najwyraźniej również miała braki w zakresie ludzkich odruchów.

Lee był na patrolu, więc Starbuck postanowiła zadekować się w hangarze do czasu jego powrotu. Tam zawsze znajdowało się coś do roboty, a mechanicy byli tak przyzwyczajeni do dziwactw pilotów, że nie zwracali uwagi, kiedy mamrotała coś do siebie nad pompą hydrauliczną. Praca pomagała zapomnieć.

Apollo wrócił jako ostatni, spóźniony i zmęczony, ale kiedy tylko ją zauważył, rzucił kask Figurskiemu i podbiegł do warsztatu. Zapytał o wyniki, a ona powiedziała mu, że jest zdrowa. Nie wyglądał wcale, jakby mu ulżyło.

- To niedobrze, Lee. Wiem.

- Nie, nie, to bardzo dobrze. Jesteś zdrowa. To się liczy.

- Słuchaj, Cottle mi o czymś przypomniał. O Gaiusie. Pomyśl o tym... wydaje mi się, że może mieć podobną...

- Przypadłość? - podsunął Lee. - Możliwe, ale jak zamierzasz pogadać z Baltarem? Nie wpuszczą cię do brygu bez naprawdę dobrego powodu, a już na pewno nie teraz, skoro skoro zbliża się proces. Musimy coś wymyślić, coś, co nie będzie podejrzane dla Tigha...

- Ja coś wymyślę, to nie twój problem.

- Jak to nie mój? - zapytał, rozpinając skafander. - Bardzo mój. Nie bój się, razem coś wymóżdżymy. W końcu w tym jesteśmy najlepsi, nie?

Uśmiechnął się i trącił ją ramieniem.

- Czy to znaczy, że dalej jestem na grafiku? - zapytała z powątpiewaniem.

- Ojciec powiedział, że to leży w mojej gestii - wyjaśnił dobrodusznie Lee. - A ja uważam, że możesz latać. Nawet więcej: powinnaś latać.

- Dziękuję - powiedziała po prostu.

Moment przerwał Tyrol, chrząkając znacząco.

- Potrzebuję waszego podpisu, majorze.

Większą część nocy udało jej się przespać spokojnie. Nawet przebudziła się z na pół uformowaną myślą, że nareszcie sukces, może spać i funkcjonować jak normalni ludzie, a potem nagle patrzyła przez okno swojego mieszkania w Delphi, tylko że to nie było tak naprawdę ono, bo powinno wychodzić na syfiasty parking, a nie panoramę miasta i toczące się powoli, grafitowe pod chmurnym niebem wody Laokoonu (miała nawet wrażenie, że spogląda na całą planetę z góry, ale to na szczęście szybko minęło). Usłyszała jakieś dziwne szuranie i spojrzała przez ramię, a wtedy ujrzała siebie samą stojącą pod pomalowaną ścianą. Z tym wiązało się poczucie wielkiej, nieokreślonej grozy - ze znajomym koncentrycznym wzorem, z faktem, że wcale nie była tu sama.

Jak zwykle we snach perspektywa była chwiejna i zmienna: po chwili Kara stała przy ścianie z puszką białej farby emulsyjnej i obficie chlustała na malunki, jakby była to woda, a nie farba. Groza stała się niemal namacalna: uszy nareszcie wychwyciły odgłos kroków i te wszystkie subtelne dźwięki towarzyszące poruszaniu się, jak szelest tkanin ocierających się o siebie i o skórę, skrzypienie podeszew butów, a nawet ruch powietrza, chociaż to było bardziej odbierane jakimś pierwotnym zmysłem wrażenie niż zwykła fala dźwiękowa. Potem przyszedł dotyk szorstkiej dłoni na jej udzie i zapach wody kolońskiej przykrywający naturalną, piżmową woń męskiej skóry, a także ukłucia kilkudniowego zarostu, gdy przyłożono policzek do jej policzka.

- Nie opieraj się, Kara - powiedział Leoben, przytrzymując ją w pasie. - Nie opieraj się.

Ale to było naturalne, prawda? Opierać się i walczyć nawet, jeśli wynik był z góry przesądzony, a porażka wiązała się z gratyfikacją, taka sztuka dla sztuki, walka dla walki, udawanie dla udawania.

- Żeby przejąć kontrolę nad własnym przeznaczeniem - szeptał do jej ucha - żeby nie płynąć z prądem, tylko wykorzystać rzekę do własnego celu, należy cofnąć się do źródła. Nie walcz z tym, Kara.

Odepchnęła się do ściany, odwróciła na pięcie i złapała go za kołnierz, ale nie uderzyła, chociaż miała już wzniesioną pięść. Nie powiedział jej najważniejszej rzeczy: że żeby z tego wyjść, trzeba przejść do końca. Tak jak w koszmarze: jeśli wytrzymasz, w końcu zginiesz i się obudzisz. Kluczem było przetrwanie, jak zawsze.

Pocałował ją i pchnął na podłogę, i złapał za kark, i doprowadził do potężnego orgazmu. Z twarzy kapał jej zmieszany ze łzami pot.

Kiedy się obudziła, nie była pewna, czy wyszła z projekcji. Czuła wilgoć na policzkach i między nogami, ostatnie drżenia rozkoszy przechodziły po kręgosłupie, ale panowała ciemność i słychać było spokojne oddechy innych śpiących ludzi. Czyli jej kwatery i jej eskadra, śpiąca snem sprawiedliwego.

Przewróciła się na plecy i odetchnęła głęboko. Nie potrafiła już przyjąć, że to, co właśnie przeżyła, było nieprawdziwe. Dlaczego tak niewielki wycinek rzeczy zasługuje na szlachetne miano rzeczywistości? Może istniał jakiś wymiar, w którym ona i Leoben poruszali się w tej samej fazie, mimo że nie stykali się w tej codziennej czterowymiarowej czasoprzestrzeni? Czy byłby przez to mniej prawdziwy?

Zamrugała i potarła twarz. Kara Thrace raczej nie zrewolucjonizuje teorii strun ani nie napisze nowej kosmogonii. Jej zadanie było inne.

Z chwilą, kiedy zdała sobie z tego sprawę, zrobiło jej się nieco lżej na duchu. Być może kluczem do dobrego samopoczucia wszystkich innych, zwykłych ludzi, było właśnie pogodzenie się z losem. Jeśli tak, to ona zamierzała porzucić styl życia buntownika na zawsze, zaczynając od razu.

Rozbrzmiał sygnał pobudki i znudzony głos Gaety wzywającego całą załogę do powitania kolejnego cudownego dnia bez perspektyw. Kara wzięła kilka oddechów, dodając sobie tym kurażu, i odsunęła zasłonkę.

- Cześć - powiedział Lee, który już włożył spodnie i wiązał buty. - Jak tam, gotowa?

- Gotowa. Tak, nareszcie. Może pójdziemy się przebiec? Co o tym myślicie, majorze?

Lee zagapił się na nią przez chwilę.

- Jasne, chodźmy. Mamy trochę czasu.

Bieganie na czczo zawsze sprawiało, że czuła się trochę oszołomiona, a zarazem tak, jakby mogła rozpieprzyć cały świat. Na śniadaniu spotkali Showboat i Hotdoga, którzy zachowywali się tak, jakby zapomnieli o myśliwcu-widmie. Ta wielka wiara, którą wydawali się pokładać w swoich przełożonych, podniosła Karę na duchu; był to znak, że mają szansę przetrwać, że klęska Nowej Capriki i wszystko, co zdarzyło się po drodze, nie zniszczyło do końca świętej wojskowej hierarchii.

Jeśli to miał być jej ostatni posiłek, to nie chciałaby go spożyć z nikim innym jak swoimi skrzydłowymi i dowódcą grupy powietrznej - namacalnym dowodem, że zarówno surowa matka sierżant Thrace, jak i zła macocha komendant-rektor pułkownik Koenig mogły się mylić, a Starbuck być dobrym instruktorem, oficerem i pilotem. Koniec świata ułatwił pewne sprawy i nagle nie było ważne, do jakiego chodziła liceum ani ile w rodzinie było dochodu na głowę.

Być może to jakiś dziwny rodzicielski instynkt kazał mamie wierzyć w to, że jej córka jest wyjątkowa. Być może ktoś jej to powiedział, ktoś pomocny, ktoś wiedzący. Albo było tak, że mama uwierzyła w to samo, a Kara tę wiarę przejęła i poniosła dalej, ukrytą, ale zaraźliwą.

Nawet nie uniosła głowy, kiedy Leoben położył ręce na jej ramionach. Razem obserwowali, jak Hotdog z przejęciem opowiada o naprawianiu podsprzęglika, a Apollo kładzie mu do głowy, żeby niepotrzebnie nie zaczepiać szefa pokładu. Showboat słodziła kawę i robiła miny za każdym razem, kiedy próbowała tej obrzydliwej konkokcji. Wkrótce posypały się klątwy i oskarżenia pod adresem kuchni i Starbuck nagle straciła całe przekonanie o słuszności swojej decyzji. Strach odebrał jej apetyt i w dużej mierze sparaliżował i przez chwilę patrzyła na wszystkich jak zza grubej szyby. Kapitan Starbuck, po raz pierwszy w życiu naprawdę sama.

- OK, my mamy coś do roboty, w odróżnieniu od was, obiboków. - Lee przerwał czar, wstając i szurając krzesłem po podłodze mesy. Kara poczuła jego rękę na barku w miejscu, gdzie tuż przed chwilą była dłoń Leobena. Przymknęła oczy, a kiedy je otworzyła, była znowu sobą: nie tyle na użytek własny, co pozostałych.

- Racja - powiedziała ostro, ale z uśmiechem. - Trzymajcie się, chojraki.

- Dzięki, kapitanie. Udanych łowów, majorze.

Jeszcze wczoraj ustalili, że na ten patrol polecą nietypowo: sami, z Apollem na jej skrzydle. Pomysł wyszedł od niego, a ona nie protestowała. Wydawało jej się to w pewien sposób odpowiednie, zupełnie jakby ją odprowadzał (wierny Achates, towarzysz do końca).

Kiedy wylecieli z Galactiki, poprzedni CAP właśnie wracał; byli to Narcho i Joker znudzeni obserwowaniem procedur przetankowywania cywilnych statków. Starbuck i Apollo wymienili z nimi zwyczajowe pozdrowienia i odbili skosem od battlestara. Spowity chmurami gazowy olbrzym wyłaniał się powoli zza masywnego kadłuba statku, stopniowo wypełniając całe pole widzenia. Na północnej półkuli ciemniał system burzowy, a na jego tle niewielkie sylwetki okrętów floty cywilnej. Zupełnie jak w Ragnar Anchorage, pierwszym kotwicowisku, na samym początku tej podróży.

Lee wybił nagle do przodu i zrobił piękny, płynny obrót przez grzbiet. Przyspieszyła i dołączyła do niego; przez chwilę lecieli zwróceni do nieba kokpitami, w przyjacielskiej ciszy, a to, jak poznali się w symulatorach lotu nieistniejącej już Akademii Caprikańskiej i moment bieżący zlały się nagle w jedno, w jakiś czas mityczny, w którym wszystko faktycznie się powtarza. To niosło ze sobą poczucie pewnej bezsilności - bo jak walczyć z nieuniknionym? - ale i dziwnego komfortu. Świat potrafił toczyć się na własną rękę. Nie trzeba było się nim zajmować.

- Starbuck, Apollo - powiedział Lee przez komunikator. - Przypomnij mi, czemu od dawna tego nie robiliśmy.

Kiedy spojrzała na niego przez szybę kokpitu, wydało jej się, że się uśmiecha.

- Bo jesteśmy, Lee, poważnymi profesjonalistami, którzy nie mają czasu na takie zabawy.

- Doprawdy.

Okrążyli tankujące okręty i nadzorującą proces Racetrack - i Kara nareszcie ujrzała burzę w całym jej przerażającym majestacie.

Nie zmieniła ona ani wielkości, ani położenia - prawdopodobnie trwała tak od stuleci - ale kolory obłoków gazów wydawały się jaskrawsze. I nagle, zupełnie jakby przeskoczyła jej jakaś klapka w mózgu, dojrzała układ tych barw: sinoniebieski lej, fioletowoczerwony brzeg, żółtawy skraj.

I czarny punkt cylońskiego myśliwca przecinającego jedno z ramion huraganu.

- Apollo, tu Starbuck. Widmo na mojej piątej, wkraczam.

- Starbuck, Apollo, przyjąłem, potwierdzam. Starbuck, formacja!

Nie oglądając się na niego, Kara popchnęła drążek do oporu. Viper wystrzelił do przodu jak rakieta samonaprowadzająca, a ona zajęła się tym, co robiła najlepiej: bezwzględnym pościgiem i niszczeniem. Kiedy Cylon zniknął za brzegiem leja, ona bez zastanowienia podążyła za nim. Głosy w komunikatorach zamieniły się w jednostajny szum.

We wnętrzu wstrząsanej wyładowaniami elektrycznymi chmury widoczność szybko spadła niemal do zera. Instrumenty pokazywały zmniejszające się wartości, co oznaczało, że podążała w dół. Radar wprawdzie nie wykrywał żadnej obecności wroga, ale jej zmysły wręcz przeciwnie. Pewna, że ktoś (któryś) tam jest, pruła przed siebie. Nieustraszona Starbuck, wielka łowczyni.

- Starbuck, tu Apollo! Czy odzyskałaś łączność? Powtarzam, czy odzyskałaś łączność? Straciłem kontakt wzrokowy! Starbuck!

Lee był wyraźnie spanikowany. Ona w ogóle tego nie czuła; chyba nigdy w życiu nie miała tak klarownego umysłu.

- Apollo, tu Starbuck - odparła, szukając go na radarze. Znaczek oznaczający jego Vipera migał niepewnie. - Ścigam myśliwiec wroga. Prawdopodobnie jesteś na mojej szóstej.

- Uważaj, Starbuck. Ciśnienie może...

- Przyjęłam. Spokojnie, Apollo. Nie... - Kątem oka ujrzała błysk. Cyloński myśliwiec wyłonił się nagle z chmur i nie zdążył zmienić kursu.

Zderzyli się.

Kara uderzyła głową o wnętrze hełmofonu, a hełmofonem o szybę kokpitu. Na chwilę ją zamroczyło, a kiedy się ocknęła, spadała w dół, po spirali, ku prawdziwemu oku cyklonu w sercu gazowej superburzy. Przed nią wirował bezwładnie cyloński myśliwiec, a w drugim widoku - nie, to było więcej niż widok, to był cały odrębny świat, w którym świeciło słońce i szumiały przejeżdżające ulicą samochody - a gdzie indziej biegła po chodniku. W obu wersjach brzęczało jej w uszach.

- Apollo, tu Starbuck - wykrztusiła, usiłując opanować to rozdwojenie. Błędnik szalał i zbierało jej się na mdłości. - Miałam wypadek, ale nie martw...

- Starbuck, Apollo! Jesteś niebezpiecznie blisko twardego pułapu! Odbij do góry!

- Nie słyszę cię, Apollo, powtórz.

- Zaraz władujesz się na twardy pułap! Powtarzam, odbij do góry! Starbuck!

- Przyjęłam. Powtarzam, nie martw się mną. Zrozumieliście?

- Starbuck, co ty odstawiasz?! - Głos wreszcie mu się załamał. - Wracaj! Odbij do góry! Proszę! Nie musisz tego robić!

- Przepraszam, Lee, ale już czas. Czekają na mnie. - Ku swojemu zaskoczeniu brzmiała optymistycznie. Cóż, ciężko było się bać, kiedy świeciło słońce i kwitły akacje. - Muszę to zrobić. Dla siebie i dla nas wszystkich. Jestem wielką, pieprzoną bohaterką.

- Kara...

Znowu nadeszło zwątpienie: co, jeśli się pomyliła w którychś obliczeniach? Może to nie był jeszcze ten zakręt, z którego miała wypaść i powinna założyć kontrę?

W drugim oknie ktoś oddalał się szybkim krokiem. Nagle wiedziała, że powinna go dogonić. Ale żeby przejść dalej, należało zrobić coś jeszcze.

- Zobaczymy się po drugiej stronie - powiedziała do Lee, zrywając ostatnią nić.

Wariometr piszczał ostrzegawczo, a kokpit trzeszczał pod wpływem ciśnienia. Kara szarpnęła za żółto-czarną dźwignię katapulty - i wyszła z ciasnego kokpitu wprost na obramowaną słońcem ulicę, gdzie powietrze było jak haust zimnej wody. Kiedyś był ojciec, który ją zostawił i matka, którą ona sama zostawiła. Kiedyś było miasto, którego nie zdołała obronić.

Leoben zatrzymał się w pół kroku. Rytm uderzeń jego podeszew o chodnik urwał się nagle i raz na zawsze. W ciszy można było sekundnikiem zegarka mierzyć uciekający czas.

- W porządku, Leoben. - Podała mu rękę, którą ujął w swoją, chłodną i suchą. - Chodźmy.

dalej ==>

nagroda, fic, bsg

Previous post Next post
Up