Za pomoc dziękuję
pellamerethiel i Burzy Mózgów T-wood.
Odcinek 5, 4884 słów. AU obecnie do 2/3 sezonu (Nowa Caprica)
Kara, Lee, Kendra & ensemble.
Ostrzeżenia: R za sceny erotyczne, Kara/Lee, Kara/Sam, bardzo swobodne postępowanie z kanonem. Tym razem naprawdę :D Dużo Pegasusa, angstu i flashbacku. Pierwszy rozdział w miarę kulminacyjny.
Odcinek 1. Odcinek 2. Odcinek 3. Odcinek 4. 8.
Bless your body, bless your soul
Pray for peace and self-control
I gotta believe it's worth it
Without a victory I'm so sanctified and free
Well, maybe I'm just mistaken
Jeśli chodziło o Karę, wszystko tylko pozornie nosiło znamiona przypadku. W dzień ataku pojawiła się w CIC w skafandrze i z hełmem pod pachą i przy wszystkich zapytała, czemu nie ma własnego statku.
- Macie własny statek, kapitanie - odparł Lee, odrywając się od szarego od zakłóceń radaru. Kendra Shaw, wyprostowana i z rękami założonymi za plecami jak wzorowy kadet, uniosła oczy do metaforycznego nieba. - Myśliwiec MK-II oznaczony waszym nazwiskiem, o ile się orientuję, stojący tu w hangarze - kontynuował, aż wreszcie zorientował się, o co chodzi. Starbuck lubiła rytualizować takie powiedzonka. - Wiem. Jestem stuknięty, skoro wam go dałem. O to chodzi?
- Tak jest, komandorze. - Zasalutowała z uśmiechem, który z pewnością miał rozmiękczyć jego serce.
- Czego chcesz, Starbuck? Pieniędzy? Sławy?
- To drugie mam, to pierwsze w tej chwili średnio potrzebne. - Zbliżyła się, żeby kontynuować rozmowę w bardziej kameralnym gronie. Kendra łaskawie przeniosła się ze swoimi papierami na drugi koniec stołu. - Słuchaj, dowiedziałam się, że Sam Anders dostał zapalenia płuc. To przez ten ziąb na tej cholernej planecie… To byłaby tylko porcja antybiotyków, Lee. Wiem, że trzymasz to, co zostało, pod kluczem.
To była rzadkość, ta prawdziwa, poważna, przejęta czymś Kara Thrace. Skinął głową.
- Tak, na wypadek, gdyby jakiś pilot odmroził sobie tyłek i złapał zapalenie płuc.
- Wiesz, że nienawidzę prosić, ale Sam to mój przyjaciel. Ten, którego zostawiłam dla ciebie - dodała po chwili. Cała Kara: teraz trochę szelmowska, trochę zmartwiona. Wiedziała, że jej nie odmówi.
Lee zamierzał dla zachowania pozorów jeszcze się poupierać, ale podjął już decyzję. Jego wewnętrzny cynik był zdania, że to by dobrze wyglądało: oto komandor spojrzy na Andersa łaskawie i użyczy mu trochę cennych leków, nie, brońcie bogowie, przez wzgląd na sprawy prywatne, tylko dlatego, że to bohater z Capriki i dzielny kolonista, który postawił lazaret czy coś w tym rodzaju. Przyzwoitość dyktowała, żeby pomóc, a doświadczenie, że powiedzenie Karze "nie" mogłoby się łączyć z nieprzewidywalnymi konsekwencjami.
- Jasne - odrzekł, jakby była to decyzja najprostsza na świecie. - Powiedz sanitariuszowi, że masz moje upoważnienie.
- Dzięki, Apollo.
Porozumieli się wzrokiem i już jej nie było. Piętnaście minut później LSO autoryzował wylot raptora pilotowanego przez kapitan Thrace. Raptor to znikał, to pojawiał się na radarze. Kiedy Lee opuścił wzrok, zauważył, że Kendra mu się przygląda. Mrugnęła do niego i wróciła do pracy.
Co za cholera, pomyślał Lee, przyjmując kolejny raport o szwankującej wentylacji w maszynowni. Na pewno miała w zanadrzu jakiegoś haka. Cholera wie, co jej Kara naopowiadała przy drinku. Mniej więcej raz dziennie żałował, że dał Shaw ten awans, ale, widząc załogę chodzącą jak w caprikańskim zegarku, cieszył się z tego o wiele częściej.
Kiedy godzinę później na radarze pojawiły się okręty wroga, cała załoga CIC przygotowywała się do zmiany wachty. Widząc odczyty, wszyscy zastygli.
- Stan gotowości do walki - powiedział mechanicznie Lee. Porucznik Firelli przełączył się na głośnik, informacja rozeszła się po całym okręcie. Wkrótce rozdzwoniły się telefony, a Lee tylko przyglądał się mrugającym punktom na konsoli DRADIS. Raz, dwa, trzy… cztery basestary. Koniec ich małej stabilizacji i prawdopodobnie definitywny koniec cywilizacji.
- Admirał Adama do głównodowodzącego!
- Proszę na telefon.
- Lee, skaczemy - powiedział ojciec. - Awaryjne współrzędne. Natychmiast.
- Nie możemy… - zaczął Lee, pochylając głowę, żeby rozejrzeć się po CIC. Wzrok całej załogi skupiony był na nim. Tylko Kendra Shaw miała zamknięte oczy, jakby bardzo życzyła sobie znaleźć się w zupełnie innym miejscu.
- Awaryjne współrzędne. Wydałem już rozkaz kapitanom wszystkich statków stojących na orbicie.
- Tak jest. - Rozłączył się i wreszcie go to uderzyło: część statków stoi na orbicie, ale ile jest na powierzchni? Ile osób, ilu ludzi skoczy w przypuszczalnie bezpieczne miejsce? - Rozpocząć przygotowania do skoku na awaryjne współrzędne - polecił Kendrze. - Przywołać wszystkie jednostki będące w powietrzu. Poruczniku Firelli, proszę połączyć mnie z kapitan Thrace.
Przyłożył słuchawkę do ucha. Kara nie odzywała się bardzo, bardzo długo - może z dziesięć sekund.
- Pegasus, tu Starbuck.
- Starbuck, tu Apollo. Flota skacze. Jaki jest stan twojego napędu nadświetlnego?
- Apollo, ja jestem na powierzchni. Powtarzam, jestem na powierzchni. Nie mam szans…
- Skacz bez wyjścia z atmosfery. Będziemy czekać.
Kolejne trzy sekundy ciszy.
- Tak jest, Apollo.
Skoczyli, zanim zdążyły dosięgnąć ich wrogie pociski: dwa battlestary i dziesięć statków cywilnych ze szkieletową załogą. Awaryjne współrzędne wyniosły ich daleko w czerń, na obrzeże galaktyki.
Po pięciu minutach na radarze pojawił się samotny raptor.
Zdążyła uciec - pomyślał Lee, zupełnie nie słuchając raportu Kendry Shaw. Był to ten wstydliwy moment, kiedy zależało mu na tym znacznie bardziej niż na przetrwaniu pozostałych czterdziestu tysięcy ludzi.
Spotkanie w kwaterach admirała przeciągnęło się długo w noc. Z załogi Galactiki ante bellum pozostał tylko ojciec; w zastępstwie Tigha XO został Karl Agathon, a CAG-iem mianowano Louanne Katraine. Z Pegasusa przylecieli komandor, XO, CAG oraz szef Laird, który nagle został najwyższym stopniem mechanikiem na obu okrętach. Usiłowali znaleźć sposób na obsadzenie dwóch battlestarów wielokrotnie zbyt małą załogą i przekonać się nawzajem, że ucieczka była najlepszym krokiem. Lee zauważył, że ani Helo, ani Starbuck nie wierzyli w to, co mówią.
On sam też nie wierzył, ale nie mógł się sprzeciwić: nie odpowiadał już tylko za siebie i swój idealistyczny tyłek. Lee Adama mógł się buntować, ile wlezie, ale komandor Adama musiał zacisnąć zęby i robić to, co do niego należało.
Kara nie odzywała się przez całą drogę na Pegasusa. Lee, świadom, że regulamin to jedyne, co mogłoby ich uratować, nawet nie wyciągał do niej ręki. Czuł na sobie wzrok Kendry Shaw, swoich asystentów i komandosów z osobistej ochrony. Oceniali, oceniają, będą oceniać.
Na pokładzie trzeba było zadbać jeszcze o zmianę wacht i grafik lotów, podpisać kilka rozporządzeń i rozstrzygnąć z Shaw, kto zostanie w CIC. Dopiero potem komandor mógł rozpiąć mundur i wrócić do swoich kwater.
Kara już tam czekała. Stała przed biurkiem, z założonymi na piersiach rękami, w bojówkach i nieregulaminowej bluzie Caprikańskich Bukanierów. Zupełnie nie prezentowała się już jak nieustraszona kapitan Thrace. Lee rzucił dokumenty na fotel i natychmiast ją objął, a ona rozluźniła się w jego uścisku. Pocałował ją w szyję i w szczękę, i w to miejsce u ich zbiegu. Pachniała olejem silnikowym i kobietą.
- Chodźmy do łóżka, Lee. - Wyswobodziła się z jego objęć i pociągnęła go za nadgarstek. - Chodź.
Admirał Cain kazała sobie wstawić do aneksu sypialnianego zaskakująco wygodne, wielkie łóżko, a nad wezgłowiem zawiesić nieco kiczowatą panoramę Aten z ojczystego Taurona. Lee oswoił się już tą odkrytą post mortem sentymentalnością Heleny Cain, o którą za życia nikt by jej nie posądzał, a teraz nawet poczuł przypływ czegoś podobnego: ściskał wytatuowane łopatki Kary Thrace i patrzył ponad jej ramieniem na wijącą się pośród zabudowań starówki rzekę i wschodzące słońce barwiące na żółto szczyty wieżowców. Myślał nie tylko o utraconych dawnych ojczyznach, ale też o tej, którą ojczyzną zostać nie zdążyła. Nagle wydawało mu się, że oboje ze Starbuck skazali się na ten los, zostając na orbicie i schodząc na powierzchnię planety tylko jako goście. Wygnali się sami.
Kara nie patrzyła na półki ze starodrukami i replikami antycznej broni. Cały czas przyciskała twarz do jego szyi i gorączkowo powtarzała rzeczy, których nie mówiła nigdy poza łóżkiem. Doszła pierwsza, tak gwałtownie, że było niemożliwe, żeby do niej nie dołączył. Położyli się w poprzek łóżka (Kara lubiła powtarzać, że sypiała w nim Helena Cain z Giną Inviére) i stygli. Starbuck zasnęła szybko, ze zmarszczonymi brwiami i zaciśniętymi pięściami, a on leżał obok i męczył się ze świadomością, że za niecałe sześć godzin musi wrócić do CIC. Zmęczenie sprawiało, że tracił nie tylko poczucie rzeczywistości, ale też ciągłości czasu, jak czasem wtedy, gdy był pijany. Wspomnienia z weekendu, który spędzili pod Santorium, mieszały się z tymi z obchodów rozpoczęcia budowy na nowej Caprice, otrzymanie odznaczeń porucznika z odznaczeniami komandora, Zak-chłopiec z Zakiem-mężczyzną, Kara-dziewczyna z Karą-kobietą. Prawdopodobnie chaos ten był efektem zerwania połączenia z tą przyszłością, którą zdążyli zacząć sobie budować, przyszłości ze starością i bez ucieczki. Wszystko się popieprzyło.
Podparł głowę ręką i dotknął jej piersi. Sutek momentalnie stwardniał od jego dotyku, a Kara odwróciła się do niego. Teraz, kiedy był z nią, nie potrafił zrozumieć, czemu tak fatalnie było bez niej (podobnie było z domem - jego brak doskwierał, a poczucie przynależności było tak oczywiste, że nie zdawał sobie z tego sprawy).
Bardzo długo i prymitywnie nie znosił Sama Andersa, ale kiedy na tych obchodach rozpoczęcia budowy zobaczył, że Kara sprowadziła go dosłownie do poziomu podłogi, poczuł odrobinę wypływającej z solidarności sympatii. Biedny Anders nie wiedział, na co się porywa. Dee zresztą też: w ciągu tego wieczoru Lee uświadomił sobie wreszcie, jak bardzo Dee polega na wyobrażeniu, jakie o nim miała. Poza pracą spotkali się jak dotąd tylko kilka razy, a on już nie miał siły przed nią udawać, że jest tym wzorowym facetem, który pogardza ludźmi pokroju Kary Thrace. Czasami miał nawet ochotę jej wszystko wygarnąć: że upadł tak nisko, żeby się z nią, Duallą, spotykać z czystej zemsty i że to prawda, co głosi obiegowa plotka: Apollo faktycznie miał w posiadaniu ubrania Starbuck, a ona jego, bo nadal ich sobie nie oddali.
Między innymi dlatego na widok nieprzytomnego Andersa pod stołem Lee chwycił dwie szklanki i odszukał Starbuck.
- Przynoszę dary - powiedział ze skruchą.
- Noo, dobrze - odparła jowialnie Kara. Siedziała pod sceną, na której wcześniej tańczyli, najwyraźniej kontemplując roztaczający się przed nią widok pobojowiska. - Bo już jechałam na oparach. Siadaj, Apollo, nie krępuj się, szkoda sznurka.
Lee zachwiał się lekko i usiadł obok. Podał Karze szklankę. Stuknęli się i wypili duszkiem przynajmniej połowę zawartości. Nieopodal chwiejnym krokiem przeszedł Gaeta, a oni z rozbawieniem odprowadzili go wzrokiem.
- Co, chłopiec-zabawka ci się znudził? - zapytał niezobowiązująco Lee.
- Raczej ja mu się znudziłam. A gdzie twoja dziewczyna? Przecież zwykle nie odstępuje cię na krok.
- Musiała już wrócić do domu. Wiesz, rodzice… - Nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Kara okazała się równie mało odporna na najstarszy żart świata i roześmiała się na głos.
- Nie boisz się, że dostaniesz burę za zadawanie się za mną? - zapytała, kiedy już mogła mówić. Lee otarł łzy z oczu.
- Nie. Jestem już stary i jestem komandorem, więc, że się tak wulgarnie wyrażę, leję na to. - Kara parsknęła. Machnął na nią ręką. - Chodź, poszukajmy więcej alkoholu.
Ruszyli, potykając się co i rusz o jakieś tajemnicze wyboje, które wydawały się wyrastać na ich drodze. Impreza wyraźnie traciła już impet. Przy jednym ze stołów piloci, mechanicy i cywilni amatorzy hazardu rżnęli w karty, nieopodal słychać było rozzuchwalonego Baltara, który najwyraźniej opijał prezydenturę. Lee zastanowił się przelotnie, co stało się z jego ojcem i Roslin, ale potem Kara zauważyła na wpół pełną butelkę i szarpnęła go za łokieć.
- Pokażę ci coś - powiedziała, uśmiechając się szelmowsko i pociągając z butelki. - Tylko najpierw osuszmy to. Ej, to niesamowite, piję cały wieczór i nie mogę się upić, co ty na to powiesz?
- Że ja wręcz przeciwnie. Hej, gdzie idziemy?
- Zobaczysz. - Odebrała mu butelkę, wypiła resztki i odrzuciła ją za siebie. - Widzisz tamte krzaki? Tam idziemy. Chodź, szybko, szybko.
Kolejna dawka alkoholu nieco Lee ogłuszyła. Skupił się na tym, żeby dotrzymać kroku Karze, więc nie miał pojęcia, jak długo ani gdzie szli; zresztą cała Nowa Caprica wyglądała dla niego zupełnie tak samo. Kiedy Kara zatrzymała się przy jakiejś polance, wpadł na jej plecy.
- Ojej, wybacz.
- Spoko. - Położyła jedną rękę na jego ramieniu, a drugim zatoczyła szeroki łuk. - Zobacz. Tu, za wiele lat, gdy będę już za stara, żeby latać, wybuduję sobie domek. Tu będzie weranda, o. I będę tylko palić i malować, i nic innego.
- Ty malujesz? - wydusił, zdziwiony rozmachem tego planu.
- Nie mówiłam ci? Hm, najwyraźniej nie. - Starbuck puściła jego bark i przeszła się po swojej przyszłej werandzie. Na razie było tam tylko mnóstwo piasku i trawy oraz trochę kamieni, a nad wszystkim wznosiła się piękna, granatowa kopuła nieba.
- A ja wybuduję dom naprzeciwko - postanowił nagle Lee. - Też będę siedzieć na werandzie i oboje będziemy tak głusi, że będziemy musieli używać takich trąbek, żeby się nawzajem słyszeć…
Kara śmiała się tak bardzo, że aż się zakrztusiła i z oczu pociekły jej łzy. Lee także zaczął się śmiać; uważał, że wizja trąbek jest niesłychanie zabawna, ale w ich starości nie ma już nic śmiesznego. Starość w ogóle nie była śmieszna, starzy ludzie mieli osteoporozę i jaskrę i często stawali się bardzo religijni, i na dodatek należał im się szacunek.
Nagle uderzyło go, że większość ludzi w ich wieku - większość trzydziestolatków - myśl o starości wita z niechęcią, a nie radosnym oczekiwaniem i ich śmiech wydał mu się podwójnie niestosowny. Kara mogła myśleć, co chciała, ale oni mieli przyszłość, także taką długodystansową.
- Jak myślisz, czy powinienem już zacząć męczyć Baltara o nadanie nam tego skrawka ziemi? - zapytał, grzebiąc czubkiem buta w piasku.
- Nie uważasz, że to za szybko? - Kara nagle wyglądała na zaniepokojoną. Kiedy włożyła ręce do kieszeni, bluza od munduru zsunęła się jej z ramienia. Skóra, która nie opaliła się w świetle jarzeniówek, wydawała się biała jak piach.
- Znając Baltara, to zabierze ze trzydzieści lat.
Kara znowu parsknęła. Obróciła się na pięcie i rozłożyła ręce, jakby chciała nałapać tego ciepłego, pachnącego ostro powietrza. Jej profil był jak wykuty z kamienia. Lee pomyślał o przyszłym miesiącu i o przyszłym roku. Czy będzie wtedy chociaż o tym pamiętał?
Pokonał dzielący ich dystans i dotknął jej twarzy: kciuk na kości jarzmowej, opuszki palców na szczęce.
- Mamy czas, Kara.
- Tak? Na co? Na to, żebym dalej zatruwała ci życie?
- Na przykład.
Starbuck wyraźnie przestraszyła się tej deklaracji - widział to na jej twarzy, nigdy nie panowała dobrze nad mimiką - i spanikowana chciała zrobić krok do tyłu, ale jej nie pozwolił. Objął dłonią jej biodro i przycisnął ją do siebie. Emanowała ciepłem. Chyba po raz pierwszy w życiu był śmielszy od niej.
Gdyby nie był tak bardzo pijany, może miałby jakieś głębokie myśli na temat przeżyć osobistych i wspólnych, a nawet własnego miejsca we wszechświecie, a tak tylko pomyślał, że czas chyba tworzy jedną wielką pętlę.
- Kendra ma rację - powiedziała nagle Kara. Stali tak blisko siebie, że jej włosy, dłuższe niż kiedykolwiek, łaskotały go w policzek.
- Co? Nigdy w coś takiego nie uwierzę.
- Jestem przygłupem i przez osiemdziesiąt procent czasu nie wiem, co robię.
- To, w takim razie, jest to pozostałe dwadzieścia.
- Jesteś pewien?
- No jasne - odparł i pocałował ją. Kara odpowiedziała zaskakująco delikatnie i z rozmysłem. Rozbroiło go to zupełnie.
Zsunął bluzę z jej ramion i kiedy uniosła ręce, zdjął jej podkoszulki. Potem ukląkł i rozpiął jej spodnie, a ona oparła się o jego barki, żeby wystąpić z nogawek. Kochali się niezbornie i szybko, jak to po pijaku. Ta Kara - bez tchu, z włosami wpadającymi do oczu, sprężystym, wytrenowanym ciałem, skórą tak bladą w naturalnym świetle, że wydawała się przezroczysta, wspaniała, najlepsza, najważniejsza, nie-siostra i nie-narzeczona - była prawdopodobnie najpiękniejszym, co kiedykolwiek widział.
Tarzali się w piasku i krzyczeli w niebo jak wariaci. Ostatnio tak zachowywali się na urodzinach Agathona, gdzie wszyscy uczestnicy mieli po dwadzieścia lat i wierzyli, że są niepokonani.
Potem zasnęli okryci marynarką od munduru. Lee spał jak dziecko, bez snów i tych natrętnych myśli, które są w stanie każdego obudzić bladym świtem. Dopiero gdy się ocknął pod wpływem rażącego w oczy słońca, zyskał przeświadczenie, że Starbuck zniknęła. I tak było. Brakowało ciepłego ciężaru przygniatającego mu udo, biodro i klatkę piersiową.
W ustach miał taki posmak, jakby wylizał miskę olejową swojego dawnego samochodu. Przewrócił się na bok i podparł na łokciu, a wtedy ujrzał Karę stojącą na brzegu polanki plecami do niego. Była ubrana, ręce miała założone na piersiach. Już to dobrze nie wróżyło.
- Cześć - powiedział, bo nic innego nie przychodziło mu do głowy.
- Wiesz co, to nie wypali - odparła zdecydowanie Kara, odwracając się na pięcie. - Musimy coś z tym zrobić. Tutaj i teraz.
Na szczęście prawdziwy impet tych słów nie zdołał przedrzeć się przez ochronną warstwę kaca.
- No, tak myślałem - przyznał, słysząc w swoim głosie histeryczną nutę. - Masz rację. Jasne.
- Nie możemy udawać, że jest jak dawniej - kontynuowała Kara natchnionym tonem, podchodząc bliżej i podając mu rękę. Złapał ją, zanim w ogóle zdążył pomyśleć i pomogła mu wstać. - Bo nie jest. Jesteśmy innymi ludźmi i w ogóle. - Zmarszczyła brwi i zastanowiła się przez chwilę. - Nie pytaj, ile nad tym myślałam, ale naprawdę długo.
- Doceniam - wydusił, niepewny, jak się do tego ustosunkować.
- Jesteś goły. Ubierz się! Na pewno nas szukają.
- Tak, tak. - Zaczął szukać bokserek. Wszystko było pełne piasku.
- Ja w pierwszej kolejności muszę iść pogadać z Samem. - Zagryzła wargę. - A potem chcesz, żebym cię pocałowała publicznie?
- Co?
- Lubisz takie rzeczy.
- Co?! Nigdy w życiu! To jakieś twoje chore fantazje.
- Chodź, kapitanie Ciasne Gacie.
- Wypraszam sobie - parsknął, walcząc z podkoszulkiem i usiłując ogarnąć absurdalność tej sytuacji.
Kara roześmiała się niespodziewanie, chociaż jej oczy pozostały poważne.
- Masz ciaśniejsze spodnie ode mnie, Lee.
- Mam strasznego kaca. Nie śmiej się tak głośno.
Anders miał chyba jeden z najgorszych dni w życiu. Na pewnym poziomie Lee go żałował - nie powinno się przecież osiągać osobistej satysfakcji drogą krzywdy bliźniego - ale nie potrafił nic na to poradzić. Sam Anders dostał od Starbuck nowe życie i powinno mu to wystarczyć.
Przez prawie dziewięć miesięcy żyli w poczuciu złudnej stabilizacji. Kara była tak bardzo sobą, jak to tylko możliwe: doprowadzała go do szału, wrzeszczała, kiedy usiłował zwrócić jej uwagę, nie dawała mu spać, kiedy tego potrzebował, bo ciągle opowiadała o swoich niegrzecznych pilotach - i zawsze była w okolicy, kiedy miał jakiś problem. Wydawało się, że ukuli jakieś nowe normy: potrafiła nawet zwrócić się do niego, gdy potrzebowała pomocy. Nie uciekała natychmiast po seksie. Czasem dotykała go z czułością, kiedy była pewna, że tego nie zauważy.
Ich dwoje i okręt. Rozmowy na komunikatorach, kiedy CAG była na codziennym patrolu. Partyjki kart z Agathonem i Shaw, kolacje z Roslin u taty. Do tego można było się tak łatwo przyzwyczaić.
Za dnia zwracali się do siebie stopniami i dyskutowali o programie treningowym dla pilotów, przykładni jak oficerowie z czytanki dla dzieci w podstawówce. Nocami obrzucali się swoimi zwyczajowymi wyzwiskami, i robili rzeczy, na które nigdy wcześniej nie mieli czasu, na przykład oglądali filmy i słuchali muzyki w biblioteki mediów Pegasusa. On ziewał i mówił, że muszą iść spać, a Kara, która leżała na brzuchu, machając nogami i przeglądając albumy z kolekcji Cain, przedłużała o kolejne dwadzieścia minut. Wtedy on pytał, na kogo głosowała w wyborach i Starbuck udawała, że zasypia albo wdawała się w dygresyjną tyradę na temat głupoty Tyrola. Dopiero pewnego razu metodą przymusu bezpośredniego udało mu się z niej wycisnąć, że wstrzymała się od głosu, bo nie wierzyła w "demokrację dla ubogich". Wtedy nie zdzierżył i zaczął jej opowiadać, jak ważne były te wybory dla całej społeczności, a Starbuck faktycznie usnęła, z głową na pilocie od telewizora.
Zupełnie stracili czujność.
Miesiące później, na dawnym łóżku admirał Heleny Cain, Lee położył się ostrożnie tuż obok Starbuck, która sennie złapała go za bark i napięła ramię, usiłując przyciągnąć go bliżej. Wtedy poruszył się, jak zwykle nieco zaskoczony, kiedy okazywała, że go potrzebuje, i przycisnął twarz do jej obojczyka, a ona przełożyła nogę przez jego udo.
Budzik zadzwonił o wiele za wcześnie. Lee wysupłał się z kurczowych objęć Starbuck, nastawił ekspres do kawy, wziął prysznic, ogolił się dokładnie, poszedł do szafy po świeżą bieliznę i mundur. Kara spała twardo, zwinięta w kłębek pod wielką panoramą Aten. Nakrył ją kocem i postanowił wysłać po nią Kendrę, kiedy tylko załoga zacznie poszukiwać CAGa.
Zobaczył ją dopiero wieczorem, po kolejnej sesji spotkań z admirałem. Siedziała samotnie w opustoszałej mesie Pegasusa przy uchylonych drzwiach, i usiłowała zapalić cygaro zapalniczką, która nie chciała działać. Po chwili wahania (właściwie czemu?) wszedł do środka i usiadł naprzeciwko niej.
- Przepraszam, macie może ognia, komandorze? - zapytała, odkładając bezużyteczną zapalniczkę na stół.
- Niestety, nie palę - odparł. Starbuck odwróciła głowę i patrzyła na pamiątkowe zdjęcia z historii Pegasusa. - Kapitan Thrace, co wam leży na sercu? Proszę powiedzieć.
- Nie wiem - odpowiedziała agresywnie, nagle koncentrując na nim całą swoją uwagę. - Może to, że zostawiliśmy na powierzchni prawie czterdzieści tysięcy bezbronnych cywili!
- Wszyscy zgodziliśmy się, że to było najlepsze rozwiązanie.
- Najlepsze. - Prychnęła. Jej twarz wykrzywiła się w złośliwym grymasie. - Wszyscy. Teraz już nie mamy wyboru.
- Co chciałaś zrobić? - zapytał, splatając palce na wysokości pasa. - Zostać? Jak to by komukolwiek pomogło?
- A jak pomogło to, że wróciłam?
- A, przepraszam, co chciałaś zrobić? Wielka Starbuck uratowałaby tych wszystkich ludzi za pomocą jednego nieuzbrojonego raptora?
- Może nie, ale to byłoby lepsze od tego uciekania z podkulonym ogonem!
- Kara, nie udawaj głupiej. Jesteś wykształconym oficerem. Przecież wiesz, że czasem trzeba się wycofać i przegrupować.
- Czy ty w ogóle wierzysz w to, co mówisz, Apollo?
- Muszę. - Nachylił się nad stołem. - Mam taki obowiązek wobec naszej załogi. I wiesz co? Ty też go masz, chociażby wobec pilotów. Nie możesz mieć wyrzutów sumienia za to, że skoczyłaś razem z flotą.
- W ogóle nie rozumiesz, o co mi chodzi. - Przewróciła oczami.
- Nie. To ty sobie coś wkręciłaś. Myślisz, że co by się stało, tam na powierzchni? Gdybyś się cofnęła, znaleźliby cię i aresztowali od razu. Wpakowaliby cię za kratki i torturowali tak długo, aż wydałabyś awaryjne współrzędne i klucze kolonialne. Jesteś wysoko postawionym oficerem. Wiesz, co się z takimi dzieje w niewoli wroga.
- Może tak, może nie.
- Postaw się na moim miejscu. Co byś zrobiła?
- Nie wiem, co bym zrobiła, nie jestem na twoim miejscu, Apollo. - Znowu unikała jego wzroku. - Ale wydaje mi się, że podchodzisz do tego zbyt osobiście.
Nagle zachciało mu się śmiać.
- Zbyt osobiście? Gratuluję przenikliwości, kapitan Thrace! Macie rację, gdyby to była Racetrack, prawdopodobnie przejmowałbym się nieco mniej. Ale skoro to wy…
- Co to ma na celu, Lee? Czemu o tym w ogóle rozmawiamy?
- Bo martwię się o ciebie - powiedział cicho. - Dlatego.
Nie bał się do tego przyznać, skoro wczoraj Kara była tak nietypowo nieodporna i wrażliwa. Dlatego też jej niechętne, twarde spojrzenie zupełnie go zmroziło. Poczuł złość na samego siebie. Znowu wykręciła mu numer.
- Nieważne. - Machnął ręką i wstał. - Widzimy się jutro rano na porannej wachcie.
Uniosła się z krzesła, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnowała i usiadła z powrotem.
- Będziesz miała jeszcze szansę się wykazać w samobójczej, skazanej na niepowodzenie misji - powiedział na odchodnym. - Jesteś tutaj między innymi po to, żeby taką zaplanować.
Kara patrzyła na niego bezczelnie.
Zaskakująco, następnego dnia zachowywała się już normalniej. Byli w stanie się porozumieć i nawet zjedli razem kolację, nie uciekając się do żadnych inwektyw. Sytuacja utrzymywała się we względnej normie, dopóki trwało planowanie misji wydostania kolonistów z okupacji, ale od kiedy do spółki z ojcem zaczął przesuwać termin powrotu - Kara stała się nie do zniesienia.
Nie potrafiła zrozumieć, że mieli tylko jedną, jedyną szansę i że nie mogli polegać na szczęściu, tak jak ona robiła to całe życie. Mieli jedną dziesiątą załogi i jedną dziesiątą zasobów - i z tym chcieli dokonać cudu. Lee bał się panicznie, że popełnią jakiś mały, idiotyczny błąd, który będzie kosztował ich wszystko.
- Jeśli tak by się stało, będzie nam obojętnie - stwierdziła na to Kendra Shaw na jednym ze spotkań w kwaterach XO. Siedziała za biurkiem z rękami założonymi za głową i Lee był pewien, że gdyby go tam nie było, to trzymałaby nogi na blacie. Kara robiła dokładnie tak samo. - I tak nie dożyjemy wyrzutów sumienia.
- Właśnie dlatego potrzebujemy czasu - powtórzył Lee. - W ogóle nie podoba mi się to defetystyczne myślenie, Shaw. Wymagam innego nastawienia.
- To czysty pragmatyzm, komandorze - odparła ze swoim cancerońskim akcentem, który często sprawiał, że nie było wiadomo, czy żartuje, czy nie. Telefon na biurku nagle zabrzęczał. Kendra odebrała. - Tak, tu XO. Tak, zaraz. Przepraszam - zwróciła się do Lee i Kary - znowu coś spieprzyli. muszę tylko wyskoczyć na minutkę, zaraz wrócę. Proszę nie uciekać.
- Proszę się pospieszyć, majorze.
- Tak jest!
Kendra wyszła w pośpiechu. Lee odwrócił się wyczekująco w stronę Kary, która od początku spotkania powiedziała najwyżej dwa zdania i przez większość czasu udawała, że podziwia spartański wystrój kwater Shaw.
- Czemu nic nie mówisz, Starbuck? Oczekiwałem, że mnie opieprzysz za zbyt pobłażliwe traktowanie Shaw.
- A jaki w tym sens? - odparła pogardliwie Kara, studiując kolekcję nagrań na półkach za biurkiem. - To tak, jakbym cię opieprzała za zbyt pobłażliwe traktowanie mnie.
- Kiedyś to robiłaś.
- No więc już mi się nie chce.
Milczeli przez chwilę. Lee czuł, że powinien odpuścić, ale nie potrafił sobie tego odmówić.
- Co się z tobą ostatnio dzieje, Kara? Nijak nie można do ciebie dotrzeć.
- Bo ja mam wyrzuty sumienia, tak? Dożyłam. Mam wyrzuty sumienia.
- Jakie? Przecież rozmawialiśmy o tym sto razy. Nie mogłaś nic zrobić.
- Jak to? - zapytała tak, jakby było to zupełnie oczywiste. - Gdybym została z Samem, byłabym teraz tam, na powierzchni.
- Aha, tego rodzaju wyrzuty sumienia. - Lee pokiwał głową. Jego samokontrola powoli ustępowała narastającej złości. - Czujesz się winna, że nie zostałaś ze swoją zabawką.
- Nie mów o nim tak - powiedziała zimno, zaciskając pięści. Lee, paradoksalnie, powitał ten widok z ulgą.
- Ale to jest prawda - ciągnął wbrew wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi. Wyrobił w sobie jakoś pewność, że jeśli ją sprowokuje do reakcji, to coś się zmieni, i to na lepsze. - Żałujesz, że do mnie wróciłaś. No jasne.
- Spróbuj mnie zrozumieć, zanim będziesz oceniał. Na moim miejscu zrobiłbyś to samo.
- Co? Masz na myśli jakieś atrakcyjne sportsmenki spotkane na Caprice? Zakochałbym się w takiej w okamgnieniu i wypruwałbym sobie żyły, żeby do niej wrócić i w związku z tym traktowałbym ciebie jak szmatę?
- Bogowie, jaki z ciebie histeryk. A gdybym to była ja? Zastanów się. A gdybyś to mnie tam spotkał?
Strasznie go to ugodziło.
- Kara, to jest nie do porównania. Pamiętasz? Nie znosiliśmy się, nim się nie poznaliśmy. I to było bardzo dawno temu. Znacznie dawniej niż rok.
- A, więc teraz o to chodzi. O przebieg!
- Słyszałaś kiedyś o lojalności wobec przyjaciół?
- Lee, dobrze wiesz, że to cios poniżej pasa. Zrobiłabym dla ciebie wszystko - powiedziała z rozbrajającą szczerością. Lee jednak nie mógł się już zatrzymać.
- Zrobiłabyś mi wszystko. A przyjaciele nie robią sobie krzywdy.
- Co masz na myśli?
- Teraz udajesz, że nie pamiętasz? Zachowałaś się wobec mnie obrzydliwie.
Starbuck natychmiast się wyprostowała. Jakby ją ktoś uderzył. Jej policzki były czerwone ze złości.
- Nie rozumiesz? - powiedziała podniesionym głosem. - Ty to zacząłeś! Ty mnie zostawiłeś dla swojej bezcennej kariery wojskowej! Ty mnie…
- No nie wiem - przerwał jej - ale chyba coś ci się popieprzyło, bo ja pamiętam, że to ty mnie rzuciłaś, na dodatek nie przebierając w słowach. Co ja miałem zrobić? Zrezygnować ze Szkoły? Co byśmy wtedy zrobili?
Kara gestykulowała już tak żywiołowo, że prawie strąciła szklankę z biurka.
- Nie o to mi chodzi, Lee. Wtedy dobitnie pokazałeś, co o mnie myślisz i teraz się dziwisz? Nigdy nie byłam dla ciebie niczym więcej niż jakimiś dogodnymi okolicznościami! Nie rób teraz takiej miny, to przecież całkiem zrozumiałe, zawsze celowałeś wyżej niż klasa pracująca z Delphi - dodała z przekąsem. - Tylko nie rozumiem, czemu robisz z tego takie halo. Myślałam, że to logiczne, że traktujemy się tak samo.
- Co ty byś zrobiła wtedy, w Akademii, na moim miejscu? - zapytał bezradnie.
- Nie wiem, Lee - odparła cicho. - Nigdy nie miałam tylu szans co ty.
- Nie rozśmieszaj mnie. Taki talent jak twój otwiera mnóstwo drzwi.
Kara żachnęła się.
- Chwalisz się, że tak długo mnie znasz, ale w sumie nic o mnie nie wiesz. No powiedz coś. O mojej rodzinie. O moim dzieciństwie. O tym, jak chodziłam do liceum. O mojej drużynie sportowej. O tym, co robię na przepustkach. Opowiedz coś o mnie.
- No nie wiem… - Ta nagła zmiana tematu zupełnie zbiła go z tropu. Poczuł się wywołany do tablicy i powiedział pierwsze, co przyszło mu do głowy. - Lubisz filmy noir.
- Błąd! - powiedziała triumfalnie Starbuck. - Nie znoszę. Znam ich tyle, bo w kinie na naszym osiedlu często puszczali maratony noir, a ja wolałam je oglądać, niż narażać się mamie w domu. Widzisz? Shaw wie o mnie więcej niż ty. A wiesz dlaczego? Bo dla ciebie liczy się tylko to, co ja mogę dla ciebie i tobie zrobić. Kolejna błyskotliwa taktyczna operacja? Proszę bardzo. - Strzeliła palcami. - Kolejny wspaniały orgazm? Już się robi! Ja sama cię nigdy specjalnie nie interesowałam.
- Kara… - Z szoku przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu. - To chyba najokrutniejsze, co mogłaś mi kiedykolwiek powiedzieć.
- Wiesz co? To dobrze - powiedziała mściwie, nachylając się do niego. Groźba była wyczuwalna. - Bo mi też nie jest lekko ze świadomością, że nigdy nie będę dla ciebie dość dobra.
- Kara...
- Daj spokój - syknęła. Zerwała się i wyszła, tak po prostu.
Lee siedział nieruchomo, czując, jak wzbiera w nim furia. Ślepa i bezsensowna: na siebie skierować jej nie potrafił, na nią - nie mógł. Nagle pomyślał o swojej mamie, bo to było jej prawdziwe dziedzictwo - to, czego nie potrafił wyrazić ani ukierunkować.
Shaw wróciła po kilku minutach, zadowolona z siebie i nonszalancka aż do przesady, a Lee przyszło do głowy, że może faktycznie powinien zwrócić jej uwagę, ale nie potrafił się nawet do tego zabrać.
- Komandorze. Gdzie jest Starbuck? Przecież prosiłam, żeby została.
- Musiała wyjść - wyjaśnił jej Lee, w teorii uprzejmie, w praktyce przez zęby. - Stanowczo odradzam szukanie jej w tej chwili.
- Ooo. - Kendra wyraźnie posmutniała. - Miałam do niej interes, a was prosiłabym tylko o podpisy. A teraz bardzo prywatna opinia: na tej cholerze nigdy nie można polegać.
Lee rzucił dokumenty na jej biurko.
- Bardzo prosiłbym major o powściąganie języka w mojej obecności - powiedział ostro, wstając. Kendra wstała również, chyba bardziej z wrażenia niż z szacunku. - A kapitan Thrace odezwie się w stosownym czasie. Spocznij, Shaw i przestań nareszcie grać mi na nerwach.
- Tak jest, komandorze - odparła wyważonym tonem, patrząc na blat biurka.
W swoich kwaterach Lee podszedł natychmiast do barku i nalał sobie drinka. Przez chwilę stał z nim w ręku, patrząc nieufnie na panoramę Aten, jakby oczekiwał, że Cain pokara go zza grobu za takie nieudolne dowództwo, a potem usiadł za biurkiem. Z przerażającą klarownością uświadomił sobie nareszcie, że za pięć podobnych lat stanie się kopią swojego własnego ojca - całkowicie świadomie, na własne życzenie i z powszechnym poklaskiem.
Uniósł słuchawkę telefonu.
- Tu głównodowodzący. Proszę połączyć mnie z kapitan Thrace.
dalej =>