Nagroda [#7, BSG]

Sep 08, 2009 00:55

Za betę dziękuję pellamerethiel, za doping wszystkim czytającym. Zaczynam powoli widzieć jakiś koniec... ale jeszcze sporo przed nami.

Dziękuję girlupnorth za podrzucenie sceny łazienkowej z dziewczynami :D

Odcinek 7, 5313 słów, AU do 3 sezonu (okolice Unfinished Business).
Kara, Lee, Kendra, Helo, Kat, ensemble.
R za sceny erotyczne i przemoc. Swobodne postępowanie z kanonem.

Odcinek 1.
Odcinek 2.
Odcinek 3.
Odcinek 4.
Odcinek 5.
Odcinek 6.


10.

Once you've sought
The path of revenge
There's no way to stop
And the more I try to hurt you
The more it hurts me

Lee był przekonany, że z pewnością istniał jakiś sposób, żeby trzymać Karę z dala od pokoju odpraw. Przypisywanie jej porannych wacht nie działało, bo wtedy i tak pojawiała się na wieczornej odprawie. Przypisywanie wieczornych oznaczało, że i tak wstawała na poranną. Jeśli była wtedy zajęta, to - no cóż - i tak ją spotykał, wykonując swoją pracę. Taki los CAGa.

Nie po raz pierwszy przeszło mu przez głowę, że zakaz fraternizacji wśród oficerów figurował w regulaminie nie bez powodu. Teraz, po exodusie, z przeludnieniem i brakiem zapasów na głowie w ogóle przestawali przejmować się regulaminami - więc może istniał jakiś sposób, żeby ta złośliwie uśmiechnięta fizys zniknęła wreszcie z jego odpraw.

- Witam na porannej odprawie - powiedział, stojąc za katedrą i wyszukując wśród pilotów miłe, ufne twarze. Nie było ich wiele. Prawdę mówiąc, była jedna. Helo. - Racetrack i Kat - zapraszam na CAP, za 20 minut w hangarze. O 1200 wyrównawcze - to znaczy, miałem na myśli trening - dla tych, którzy skalali się beznadziejnymi lądowaniami w ubiegłym tygodniu. Wiecie, kim jesteście. Kolejny CAP obejmuje Hotdog i Athena. Hotdog: Szef chce cię widzieć w hangarze, żebyś pomógł mu z tym trafionym skrzydłem. Trzeci CAP: Starbuck i Narcho, a czwarty Showboat i Joker. Na kolejnej wachcie Redwing i Jinx. Jeśli ktoś chce się zamienić, to jest ostatni moment.

Odpowiedziała mu cisza. Starbuck gapiła się na niego bezczelnie z drugiego rzędu. Pomyślał przelotnie o przyjemności, jaką sprawiłoby mu zmazanie tego uśmieszku z jej twarzy za pomocą pięści. Jeszcze nie. Dopiero wieczorem.

- Odprawy wieczornej dzisiaj nie ma - kontynuował, niezrażony brakiem odzewu. Racetrack ziewnęła, nawet nie próbując zasłaniać ust ręką. - Ze względu na tańce. Ale to chyba wszyscy wiedzą. Jesteście wolni.

Piloci wysypali się powoli z pokoju odpraw, rozmawiając między sobą przyciszonymi głosami. W powietrzu wisiała agresja. Lee zebrał swoje papiery i uniósł wzrok dopiero wtedy, kiedy był pewien, że ona już wyszła. Zawsze wychodziła ostatnia, ostentacyjnie znudzona, jakby zabłądziła tam zupełnie przypadkiem, została z czystej ciekawości i zawiodła się brakiem odpowiedniej rozrywki.

Na samą myśl podnosiło mu się ciśnienie. Jego ciśnienie miało ostatnio własną osobowość i zaczynało zasługiwać na szafkę w kwaterach oficerów. Lee miał do niego sentyment i uważał, że powinno się nacieszyć swoim krótkim, acz intensywnym życiem, które miało się gwałtownie skończyć wieczorem. Po spojrzeniach pilotów wiedział, że jest mnóstwo ludzi, którzy chcą mu złoić dupę za Nową Capricę i Pegasusa. I niech tak będzie. Było mu naprawdę obojętne, kto go wyzwie.

Z tą refleksją opuścił pokój odpraw. Zaraz za włazem nadział się na Starbuck, która opierała się o ścianę z wyrazem ponurej satysfakcji wypisanym na twarzy.

- Do zobaczenia na tańcach, Apollo.

Ze złości prawie go zamurowało. Kiedy wymyślił odpowiednią ripostę, Starbuck odmaszerowała już do mesy i mógł tylko z nienawiścią wpatrywać się w jej plecy.

Do niedawna nie miał pojęcia, że mógłby kogoś nienawidzić tak bardzo jak kiedyś ojca (wtedy, gdy obiecał, że wróci do domu, a tylko złożył w sądzie papiery rozwodowe). Tymczasem miał wrażenie, że to, co czuł teraz do Kary Thrace, obfitowało w więcej odcieni agresji, żalu i złości niż cokolwiek, czego dotąd w życiu doświadczył, a był już na nią przecież zły co najmniej dwa razy. Być może te doświadczenia nałożyły się na siebie i uformowały coś zupełnie nowego. Jedno było pewne: Starbuck stworzyła potwora. Ludzie bali się z nim rozmawiać, piloci unikali zadawania pytań, od dwóch tygodni nikt go nie zagadywał poza sprawami zawodowymi. Nawet ojciec, który nie dostrzegał, że z jego synem jest coś nie tak, dopóki ktoś mu tego nie pokazał palcem, zapytał ostatnio, co jest grane.

Wydawało się, że to na Lee spadło brzemię kolektywnej winy za utracenie Pegasusa. A przynajmniej tak tę sprawę traktowała Starbuck. Co za tym szło, Lee był także winny śmierci Andersa, całej tej sytuacji z Nową Capricą, spadku morale, a także zapewne głodu, suszy i innych plag.

Sam Anders zginął kilka dni przed ewakuacją, w wybuchu bomby, którą sam podłożył. Przynajmniej tak głosiła obiegowa plotka. Lee zaczął go szanować nieco poniewczasie, bo właśnie wtedy, gdy dowiedział się, że Anders razem z Tighem zmontowali na powierzchni potężny ruch oporu. Trzeba było przyznać, że facet znał się na rzeczy, gdy w grę wchodziła partyzantka.

Od czasu, gdy Starbuck się o tym dowiedziała, dodawała tylko kolejne cegły do budowania wielkiego muru pomiędzy nimi. Wszystko, co robił Lee, brała mu za złe, nawet próby przeprosin. Totalnie nie było z nią kontaktu; żyła we własnym świecie, w którym ustawicznie coś się działo - ale nikt nie wiedział, co. Spała źle, co wiedzieli wszyscy oficerowie, którzy dzielili z nią kwatery, ale absolutnie nie pozwalała sobie pomóc. Lee zrezygnował już jakiś czas temu. Wydawało mu się, że do decyzji zerwania kontaktów ze Starbuck - z nią - z tą kobietą - dojrzewał już od lat i nareszcie był tego bliski; należało zapomnieć o tym wszystkim, co ich łączyło, począwszy od historii, a skończywszy na guście muzycznym, i zacząć jakieś nowe, lepsze życie, w którym można skupić się na pracy i wyzwaniach dnia codziennego, których było teraz więcej niż kiedykolwiek wcześniej.

Wydawało się, że są już na dobrej drodze do separacji (oddali sobie wszystkie swoje rzeczy i nawet jedli posiłki o różnych porach), kiedy Lee wpadł na nią i Kendrę w łazience. Określenie "wpadł", rzecz jasna, nie odpowiadało w pełni rzeczywistości, bo sugerowałoby, iż obie strony zauważyły, że się zetknęły. W tym przypadku tak nie było: Lee pchnął uchylone drzwi i ujrzał Starbuck usiłującą wepchnąć kogoś do zlewu. Po chwili konsternacji odkrył, że tym kimś była Shaw, a Starbuck nie usiłowała jej nigdzie wepchnąć, tylko sadzała na brzegu zlewu, żeby łatwiej było jej dosięgnąć do piersi Kendry. Shaw była zwrócona twarzą do drzwi, obejmowała Karę nogami w pasie i na pewno zauważyłaby Lee nad jej plecami, gdyby nie to, że odrzuciła głowę do tyłu. Jej czarne włosy rozsypały się na tafli lustra.

Lee miał ochotę odchrząknąć i zwrócić im uwagę, żeby blokowały drzwi, skoro tak ostentacyjnie łamią regulamin - ale szybko zrezygnował i wycofał się na korytarz. Zrobienie sceny kosztowałoby go zbyt wiele energii, której po całym dniu nie posiadał. Odczuwał narastające odrętwienie; taką bezwładność i obojętność, które cechują człowieka bezsilnego i z którymi walczył przez cały okres okupacji. Nareszcie mógł sobie na nie pozwolić.

Słyszał plotki o Karze i Kendrze, ale zaliczał je do nieszkodliwych fantazji, które niżsi stopniem często mieli o swoich przełożonych (szczególnie jeśli to takie osobowości jak kapitan Thrace i major Shaw). Widział też, jak Kendra prześlizguje się wzrokiem po Starbuck i na tyle znał jej erotyczny wpływ, że doskonale poznawał to spojrzenie. Nie wierzył tylko, że Kara na to pójdzie. A jednak.

Teraz zdrada była całkowita. Kara zawiodła na wszystkich frontach: jako przyjaciółka, kochanka, podwładna (poddając w wątpliwość jego decyzje), siostra (pogrążając go w oczach ojca), istota ludzka (całokształt). Prawie jakby robiła to specjalnie, krok po kroku.

Tylko że Kara nie była systematyczna. Ona po prostu lubiła siać destrukcję - gdziekolwiek się pojawiała.

Jedynym, co przebijało się przez tę inercję, była obecnie nienawiść. Tylko to go kręciło, tylko to utrzymywało na nogach. Czuł się jak psychopata, jak potwór, jakby dawny Lee ustąpił miejsca jakieś obcemu, wiecznie wkurzonemu facetowi, który pasjonował się sado-maso.

Nie mógł doczekać się tańców do tego stopnia, że za każdym razem, gdy zahaczał o hangar, sprawdzał postęp prac związanych z wznoszeniem ringu. To ponure podekscytowanie wydawało udzielać się wszystkim, chociaż większość załogi nigdy jeszcze nie brała udziału w takich prawdziwych tańcach jak na filmach z pierwszej wojny. On sam tylko kiedyś przyglądał się takiemu widowisku na Atlantii.

W końcu odmeldował się u ojca i w hangarze 2C pojawił się przed czasem. Znalazł sobie dobre miejsce poza zasięgiem światła lamp i stamtąd obserwował, kto dorzuca blaszki do pojemnika, a kto tylko przyszedł popatrzeć. Narcho zamienił z nim kilka słów. Kat przyszła oświadczyć, że będzie go obstawiać i że sama ma zamiar sprać tyłek Racetrack. Kendra rzuciła wyzywające spojrzenie i poszła paktować z Gaetą, który zawiadywał zakładami. Tigh uśmiechnął się porozumiewawczo, przeglądając nieśmiertelniki zainteresowanych.

Natomiast Kara spóźniała się jak każda gwiazda. Lee obwiązywał pięści taśmami i obserwował zakłady - w ruch poszło sporo pieniędzy i towarów, ale nie tak wiele, jak się spodziewał. To z pewnością miało się zmienić ze Starbuck dołączającą do puli. Miała na pieńku z mnóstwem ludzi nie tylko ze szwadronu i nie wszyscy bali jej się na tyle, żeby odpuścić sobie okazję do sponiewierania jej na ringu.

Jako pierwszego wylosowano Helo. Lee zastanawiał się już, czy by samemu kogoś przeciwko niemu nie obstawić, kiedy usłyszał swój znak wywoławczy.

- Apollo - powiedział uśmiechnięty jak rekin Tigh, niemal niesłyszalnie na tle rozradowanego ryku publiczności. - Tłumy cię pragną. Dalej, wjeżdżaj na ring.

No, to zapowiadało się nieźle.

- Spierz mu tyłek, Apollo! - entuzjazmowała się Kat, nakładając mu rękawice. - Jesteś CAG-iem, ty dyktujesz warunki!

Lee spojrzał na nią na poły z rozbawieniem, na poły z powątpiewaniem.

- No jasne! - Kat podała mu ochraniacz na zęby. - Co tak smętnie wyglądasz? Powinieneś być bardziej wkurzony! Czekaj, spróbuję cię rozkręcić. Spójrz tam! Czy wiesz, co Kendra...

- Wystarczy - odwarknął, o mało co nie tracąc ochraniacza. - Wiem, co Kendra.

- Zrób z niego mielonkę, Apollo!

Kiedy przeszedł pomiędzy linami i stanął w swoim rogu, nagle odkrył, jak cholernie wielki jest Agathon. Co z tego, że znali się mniej więcej sto lat, tak jak z Karą; tego typu odkryć dokonywało się właśnie w takich okolicznościach. Skurczybyk miał ze dwa metry wzrostu i gdyby to był prawdziwy sport, byłby ze dwie kategorie wagowe wyżej niż Lee (średnia).

No, nic. Pomyślał o Karze i o drewnianych domkach z werandami, które mieli sobie zbudować na Nowej Caprice, i nagle przed oczami miał czerwone plamy. Bez zastanowienia ruszył na Agathona, usiłując wziąć go z zaskoczenia i pokonać szybkością, ale już po pierwszym prawym prostym Helo wiedział, że sprawa jest przesądzona. Karl nie tylko był silniejszy, ale miał też o wiele dłuższe ręce, a tym samym większy zasięg ciosów. Żeby wyjść z tego z godnością, Lee musiał się z nim po prostu tłuc do samego końca.

Kara przyszła po paru rundach, kiedy walka miała się już ku końcowi. Lee zauważył tylko jej twarz kątem oka i poczuł kolejne uderzenie adrenaliny - a potem dostał taką fangę w szczękę, że prawie nakrył się nogami. Poleciał bezwładnie do tyłu, na liny, a dopingujące okrzyki i wrzask tłumu nagle ścichły, ustępując głośnemu dzwonieniu. To prawdopodobnie mózg odbijał mu się od ścian czaszki.

- O nie, nie, bratku - stwierdził Cottle, zaglądając mu w oczy. - Nic z tego. Już po tobie. Zejdź z ringu i ogarnij się trochę.

Kat pomogła mu zdjąć rękawice i dała ręcznik i coś do picia, ale po chwili zniknęła. Okazało się, że była kolejna i faktycznie wyzwała Racetrack. To była bardzo wyrównana walka: obie walczyły ostro i z nastawieniem na ofensywę. Zwyciężyła minimalnie Kat, która zmęczyła Racetrack gradem ciosów. Następnie biło się dwóch mechaników z dolnego pokładu - których dopingowali głównie inni mechanicy - a potem zaszczytu wyboru przeciwnika dostąpił Hotdog.

Wybrał Starbuck. Wskoczyła na ring uśmiechnięta, bezczelna, przekonana o swojej przewadze i powodzeniu, oczekująca aprobującego pomruku tłumu. Z Hotdogiem rozprawiła się szybko - miała nad nim przewagę szybkości i doświadczenia i była w tym po prostu dobra (jak we wszystkim, co robiła, pomyślał ze wściekłością Lee). Wystarczyło kilka prostych, których Hotdog nie umiał odpowiednio zablokować, żeby sprowadzić go na kolana. A wtedy tylko prawy sierpowy i - do widzenia, Cottle machał na mechaników, żeby ściągnęli nieprzytomnego Costanzę z ringu, a Starbuck, obwołana przez Tigha zwyciężczynią, triumfowała.

Potem wylosowano Tigha, co było o tyle zaskakujące, że nikt nie mógł sobie przypomnieć, czy widziano go wrzucającego nieśmiertelniki do pudełka. Jednak kiedy pułkownik wyzwał admirała, umilkły wszelkie rozmowy i przez tłum przetoczył się głęboki pomruk.

Tigh i ojciec bili się okrutnie, bezlitośnie, ale widać było, jak z każdym ciosem stają się mniej zacięci, jakby zaczynali walczyć na pokaz. Ojciec przegrywał, a Lee mógł myśleć tylko o tym, że ta walka jest dziwnym wyrazem skruchy i przebaczenia i że prawdopodobnie po wszystkim znowu zostaną przyjaciółmi - mimo wszystkiego, co stało się na powierzchni. Przeszło mu przez głowę, że to nie to, do czego on sam chce dążyć - po czym ojciec upadł.

Po jego dramatycznej przemowie wdać się w walkę wydawało się nie na miejscu, więc Cottle ogłosił koniec tańców. Rozliczono się z zakładów i ludzie rozchodzili się w ciszy do swoich zajęć, ponurzy, zawiedzeni i wytrąceni z równowagi faktem, że wielki Adama przyznał się do błędu. Lee był trochę zły: wyglądało na to, że ojciec nawet to mu odebrał.

Odprowadził jego i Roslin do wyjścia, po czym wrócił po swoje nieśmiertelniki. Kara już tam na niego czekała.

- No co, Apollo? Masz cykora?

- Daj spokój, Starbuck. Już po wszystkim.

- No co ty, Lee? Tak kozaczyłeś, a teraz co? Wymiękasz? Boisz się, że ci przefasuję twarzyczkę, w której podkochują się wszystkie dziewczyny z CIC?

Widział ją z tak bliska po raz pierwszy od wielu tygodni i z pewną ulgą powitał widok tego samego pieprzyka na jej policzku.

- To już koniec, Kara - powiedział z rezygnacją i nagle zrozumiał, że jeśli teraz odejdzie, to faktycznie będzie koniec, zupełnie jakby cofnął się do tego momentu, w którym Lee Adama, podchorąży, kadet, zadecydował o tym, że chce poznać Karę Thrace. Zupełnie jakby wszystko zaprzepaścił. Kto zresztą powiedział, że osiągnąłby cokolwiek, gdyby jej nie znał?

Kara zmierzyła go wzrokiem. Mógłby przysiąc, że, gdy się uśmiechała, błysnęły jej kły.

- Cykasz się, że nie jesteś dla mnie wystarczająco męski?

Totalne zwarcie. Przyłożył jej w twarz na tyle silnie, że z kącika ust poleciała krew.

- O to chodzi - powiedziała przez puchnącą wargę. - Wjeżdżaj na deski, Apollo.

Na ich widok resztki publiczności wydały z siebie radosny ryk i na powrót zgromadziły się pod ringiem. Lee zaczął szukać swoich taśm i rękawic - i stanął twarzą w twarz z Kendrą Shaw, która trzymała je w ręku.

- Może pomocy, Adama?

- Obawiam się, że możesz to jakoś opacznie zrozumieć - odparł Lee. Shaw podała mu ochraniacz na zęby, zapewne po to, żeby się zamknął. Jej twarz wyrażała wyłącznie uprzejme zainteresowanie.

Kiedy wszedł na ring, powitano go słabą owacją. Kara już na niego czekała. Rozpostarła ramiona i podskoczyła kilka razy w miejscu.

- No chodź, Apollo.

Naskoczyli na siebie jak poszczute pitbulle. Kara była cholernie szybka, znacznie szybsza od niego, więc żeby cokolwiek jej zrobić, musiał wpierw oszołomić uderzeniem. Nie było to takie proste: Starbuck skakała wokół niego, wyprowadzając podstępne, krótkie ciosy‑torpedy, mamiąc zwodami, rozmijając się o włos z jego prostymi.

- Dowal jej, Adama! - zawołała nagle Shaw i to rozproszyło Karę na tyle, że dostał się pod jej obronę i rozkwasił nasadę nosa. Prawie poszły mu jakieś obwody w skroniach i przez moment naprawdę miał wrażenie, że dostał wylewu.

- Kurwa mać - powiedziała Starbuck, garbiąc się i usiłując otrząsnąć. Schudła przez to wszystko, pomyślał przez czerwoną mgłę w mózgu. - Kozak z ciebie, co?

Zasypał ją gradem ciosów. Nie wszystkie miała siły zablokować, więc znowu jej się dostało: w szczękę, w ramię, w brzuch. Oddała mu z taką siłą, o jaką jej nawet nie podejrzewał, ale widział, że słabnie. Wymierzył jej prawy sierpowy i wreszcie upadła. Z jej nosa kapała krew.

Nie było mu przykro. Przez szum w skroniach ledwie słyszał krzyki oburzenia i dopingu. Kat przechyliła się przez liny, najwyraźniej zaniepokojona wynikiem pojedynku. Prawdopodobnie obstawiała.

- Wstawaj! - zawołał, usiłując przekrzyczeć tłum. - Zawsze walczysz do upadłego, a teraz co?!

Kara zebrała się w sobie i podcięła mu nogi energicznym kopniakiem. Upadł z takim impetem, że wycisnęło mu powietrze z płuc - a po chwili nie mógł oddychać, bo Starbuck usiłowała go udusić udami. Z trudem wyrwał się z jej uścisku i uchylił przed kolejnym kopniakiem.

Stracił już rachubę, jak długo walczyli. Wydawało mu się, że z pewnością minęło parę rund, bo podniecenie wywołane walką zaczynało powoli go opuszczać i odzywało się zmęczenie. Nie miał już takiej pary w ręku; zresztą nie chciał już jej tłuc, pokazał, na co go stać i wystarczy, teraz mogliby...

Kara uderzyła go bez przekonania. Rozmach sprawił, że zachwiała się i oparła o jego ramię. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że byli tak blisko siebie.

Wydawało się zupełnie naturalne, że oparli się o siebie nawzajem. W ten sposób ani nie mogli się przewrócić, ani dalej wymierzać sobie ciosów. Idealne rozwiązanie.

- Tęskniłam za tobą - powiedziała prawie niezrozumiale Starbuck, obejmując go ramionami.

- Ja też za tobą tęskniłem - odparł.

Po wszystkim Agathon i Kat pomogli im dotrzeć do infirmerii. Cottle z niesmakiem założył im bandaże i szwy i na dwa dni zwolnił ze służby. Kiedy wreszcie udało im się wyjść, trwała grobowa wachta. W mesie impreza rozkręcała się w najlepsze. Głosy rozbawionych pilotów niosły się daleko po pustych korytarzach.

Do umywalni szli powoli, obejmując się nawzajem w pasie jak pijani. Na miejscu na szczęście nikogo nie było; zablokowali drzwi i zaczęli rozbierać się przy lustrach, zbyt zmęczeni na udawanie wstydu. Gdy Kara uniosła ręce, Lee pomógł jej zdjąć przepocony stanik. Ona ściągnęła mu buty i skarpety, pociągnęła za szorty. Nie miał na sobie wiele więcej.

Weszli razem do kabiny. Lee sięgnął nad głową Starbuck i włączył natrysk. Krew ściekała po ich komplementarnych ciałach, zabarwiając wirującą w odpływie wodę na różowo. Po chwili wahania Kara objęła go tak jak na ringu; poczuł jej usta na swoim ramieniu i jej zapach w swoich nozdrzach: skóra jej barku pachniała jak dom.

Przez cały ten czas nie powiedzieli ani słowa. Wydawało się to zbędne w obliczu tego doskonałego, nawet nieerotycznego zespolenia; gdyby nigdy nie musieli opuszczać swoich objęć, prawdopodobnie wszystko byłoby dobrze, wszyscy byliby szczęśliwi. Nagle był pewien, że oni by sobie wystarczyli. Mogli by być sami do końca świata (kolejnego).

Właśnie takie momenty karmiły jego wiarę w istnienie doskonałości. Odczuwał wielki triumf, tak jak każdy człowiek, który nagiął materię do swojej woli i przez chwilę poczuł się niezniszczalny; jeśli taka była Starbuck - potężna, nieśmiertelna, zarazem tworząca i niszcząca - to on jej zazdrościł. Nigdy dotąd tak bardzo nie pragnął być nią; ta feeria destrukcji, w której oboje uczestniczyli, wywołała niespodziewany spokój i poczucie niezwykłej ekspiacji.

Z tego wszystkiego wykluła się nadzieja. Jeśli przeżyli do tego momentu - jeśli przezwyciężyli tyle przeszkód - jeśli wyzwolili się spod okupacji - jeśli znowu do siebie powrócili - to można istniała przyszłość. Może nawet z tymi śmiesznymi drewnianymi domkami na polanie, z których tak drwił w ciągu ostatnich tygodni.

Od tamtego momentu wszystko zaczęło powoli powracać do normy - chociaż to słowo, ze względu na swe konotacje, było chyba nieodpowiednie. Lepszym byłoby rytm. Zaczęli jeść razem posiłki, współpracować przy odprawach, razem planować akcje. Potem rozmawiać o rzeczach niezwiązanych z pracą. W końcu przyzwyczaili się do siebie na tyle, że mogli razem wybrać się do ojca i nie wyzłośliwiać przy nim zanadto (chociaż trochę musieli; to należało do niepisanego regulaminu wizyt w kwaterach admirała i służyło utrzymywaniu go we względnym pokoju ducha). Ukoronowaniem tego procesu było zaproszenie na partyjkę kart: coś, w czym nie brali udziału od tygodni, bo dywizjon wydawał się mieć własną kolektywną świadomość, kiedy chodziło o wykluczanie z rozrywek jednostek przechodzących akurat kryzys.

Grali w drużynowo i Starbuck i Apollo wygrali tyle rozdań, że Lee podejrzewał, że niektóre z nich ustawiano, żeby dodatkowo poprawić im humor. Nie dał tego po sobie poznać, bo wiedział, że piloci robią to tylko we własnym interesie, przekonani, że ich los się poprawi, jeśli przełożeni znowu zaczną zachowywać się jak ludzie.

Odkrycie przyszło z opóźnieniem: mimo wszystko potrzebował czasu. Zaszedł tak daleko w zanegowaniu siebie, że nie potrafił już cofnąć się do punktu wyjściowego. Głupotą byłoby myśleć, że cokolwiek będzie takie samo; nawet gdyby ludzie potrafili cofnąć czas, to przecież cofający nie straciliby świadomości tej teraźniejszości, od której chcieliby uciec.

Wieczorem po tamtej rozgrywce, gdy usiłował zasnąć, Kara bez pytania odsunęła jego zasłonkę i usiadła na brzegu pryczy.

- Czy między nami już w porządku? - zapytała cicho. Prawie jej nie usłyszał przez chrapanie Hotdoga.

Długo się nad tym zastanawiał i wciąż miał ochotę odpowiedzieć "nie". Zapewne by to zrobił, gdyby nie dręcząca go na nowo świadomość braku czasu, ten cholerny upiór z przeszłości.

- Na tyle, ile może być - odparł. Chciał się podnieść, ale Kara miała inny pomysł i przytrzymała go dłonią rozpostartą na jego klatce piersiowej. Spojrzał na nią ze zdziwieniem.

- Przepraszam - powiedziała z takim wysiłkiem, jakby na nowo wynalazła mowę i właśnie ją wypróbowywała. - Przepraszam. Jestem potworem. Gdybym miała chociaż resztki przyzwoitości, zostawiłabym cię w spokoju.

- Dlaczego myślisz, że to tylko od ciebie zależy? - Przewrócił oczami, ale nie był pewien, czy to widziała w półmroku. - Jak zwykle patologicznie przerośnięte ego. To już nudne, Kara.

Chciał być dla niej surowy nie dlatego, że tego od niego pragnęła, tylko że inny już być nie potrafił.

Starbuck pochyliła się nad nim. Poczuł jej oddech na szyi. Jej palce zaczepiły o jego lewy sutek, a potem przesunęły się niżej, do szortów. Wciągnęła z zaskoczeniem powietrze. Miał już wzwód.

- Miłe powitanie, Apollo - powiedziała tym chrapliwym, podniecającym szeptem.

- Kara, nie możemy tutaj... - Jak oczywiste było, że to zrobią, chociaż powinien zaprotestować. Nie powinni rozpoczynać kolejnej odsłony tego dramatu od przepraszalnego seksu; normalni, dorośli ludzie spróbowaliby rozmowy i wyjaśnień. Mało tego, Lee kiedyś sam by za tym optował. Od pewnego czasu nie był jednak już tym człowiekiem.

- Chodź. Znam niezłe miejsce.

- Tak? Odkryłaś je z Kendrą? - zapytał złośliwie, starając się zrobić jak najmniej hałasu przy nakładaniu podkoszulka i wychodzeniu. Wszyscy wydawali się spać, ale wiedział, że kiedy chodziło o sekskapady przełożonych, oficerowie mieli słuch niczym psy gończe.

Kara zaprowadziła go do nieużywanej sali narad, tuż za zakrętem. Otworzyła ją kodem i gdy tylko znaleźli się poza zasięgiem czyjegokolwiek słuchu, zapytała agresywnie:

- Co masz nagle do Kendry?

Lee pchnął ją na ścianę. Z widoku jej rozszerzonych z instynktownego strachu źrenic czerpał chorą przyjemność.

- Nic nie mam do Kendry. - Zdjął podkoszulek i zbliżył się do niej. Była wyprostowana, więc pomiędzy brzegiem jej bluzy dresowej a zapięciem bojówek pojawił się pasek bladej, wrażliwej skóry. Położył tam dłonie. Zawsze miał wrażenie, że serce Kary Thrace znajdowało się w innym miejscu niż u wszystkich. - Ale powinnaś wiedzieć, że to już na zawsze zostanie między nami.

Kara rozpięła zamek bluzy i rozciągnęła popękane wargi w uśmiechu. Sińce prawie zniknęły z jej twarzy - miała tylko krwiaka na wysokości grzbietu pękniętego nosa i cień pod podbitym okiem - ale na ciele rozlały się w wielkie, granatowo-żółte plamy. Jego dzieło.

- Powinieneś wiedzieć, że to Kendra zrobiła pierwszy krok - powiedziała mu do ucha, kładąc ręce na ramionach i krzyżując je w nadgarstkach za jego głową. Szarpnięciem rozpiął jej spodnie. - Grzała się na mnie chyba od miesięcy, Lee. Tylko skorzystała z okazji.

- Tak, ale ty mogłaś nie skorzystać. - Wsunął rękę między jej nogi. Była mokra. Przy każdym oddechu jej stwardniałe sutki ocierały się o jego klatkę piersiową. - Miłe powitanie. Długo czekałaś?

- Od kiedy pobiłeś mnie prawie do nieprzytomności - odparła, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Miał takie niejasne wrażenie, że powinien raczej odczuwać wyrzuty sumienia niż tę obezwładniającą czułość, ale nie potrafił odzyskać kontroli nad sobą.

- Nic innego do ciebie nie docierało.

- Lepiej się przymknij i zajmij czymś konstruktywnym. - Poczuł nacisk na karku i uklęknął. Kara bezceremonialnie zsunęła spodnie i majtki z ud, a on dalej, z łydek, razem z butami, pozwalając jej wypchnąć biodra do przodu i oprzeć jedną stopę na jego ramieniu.

- Tęskniłem za tym - powiedział, boleśnie ściskając jej udo.

Zatchnęła się i przycisnęła jego głowę do siebie.

- Zamknij się, Lee.

Po pierwszym orgazmie zwykle stawała się łaskawsza i mniej dominująca. Nie inaczej było tym razem: mógł ją unieść, wsunąć ręce pod jej pośladki, przycisnąć ją do ściany bez najmniejszego protestu. Objęła go - pozornie leniwie, od niechcenia, ale zaskakująco mocno - udami i ramionami i zaparła się łopatkami.

Ręce i nogi drżały mu z wysiłku, bo Kara, dość wysoka, mocno zbudowana, była przecież ciężka, ale nie potrafił oderwać wzroku od jej twarzy, skrzydełek jej nosa, jej rzęs, cieni pod oczami, zaczerwienionej krawędzi wargi. Kiedy, szczytując, otworzyła usta w bezgłośnym krzyku, nagle go olśniło - i spłynął na niego wielki, przedorgazmiczny spokój.

- Przysięgnij mi, że już nigdy mnie nie opuścisz - zażądał z ustami na wysokości jej szczęki. - Powiedz to! Chcę to usłyszeć! Przysięgnij.

- Przysięgam! - Wbiła paznokcie w jego plecy. Aż jęknął. - Lee, przysięgam.

Kiedy było po wszystkim, opuścił ją z ulgą. Oboje osunęli się po ścianie i usiedli obok siebie, dysząc i ocierając pot, jakby właśnie przebiegli kilka mil wzdłuż burt statku, tak jak kiedyś mieli w zwyczaju. Kara szukała po kieszeniach papierosa i uśmiechała się dziwnie, jakby wcale nie było jej wesoło, ale uznała za stosowne robić dobrą minę do złej gry.

- Co cię tak bawi? - zapytał, walcząc z zamykającymi się powiekami.

- Nic szczególnego. Czekaj, jak to szło? - Wreszcie znalazła wygniecionego skręta i zapaliła go z ulgą. - "Póki śmierć nas nie rozłączy".

- Kara...

- Muszę przyznać, że miałeś niezły plan. Wykorzystałeś moją chwilę słabości.

- Wreszcie zorientował się, że nie mówiła całkiem serio i odetchnął.

- Tak jakbyś nie powiedziała tego w każdych innych okolicznościach.

- Może gdybym miała więcej neuronów, żeby się dokładniej nad tym zastanowić. Tymczasem tylko dwa o siebie stuknęły i bum!

- Nienormalna - powiedział z wyrzutem. Bardzo chciał uczestniczyć w tej rozmowie, a przynajmniej zapamiętać to wszystko, co do najmniejszego szczegółu, ale już kładąc się na pryczy w kwaterach oficerskich był bardzo zmęczony. Teraz nie miał siły nawet wymyślić riposty. Nie wydawało mu się to zresztą potrzebne; narobił dosyć szkód.

- No jasne. I najwyraźniej cię to kręci. - Objęła go ramieniem i pozwoliła oprzeć się głową o swoje ramię. I w ten sposób został, szczęśliwie, choć z ociąganiem i nie do końca metaforycznie, przywrócony na łono Kary Thrace, jedyne miejsce, gdzie jak dotąd mógł bez wyrzutów sumienia przeżywać hedonistyczne, samolubne, niemal fizjologiczne szczęście przewodnika stada, który miał jedzenie, dach nad głową i samicę alfa. To była Starbuck: pierwotna, nieodłączna potrzeba.

Przez moment, zawieszony między jawą a snem, z przerażającą jasnością zdał sobie sprawę, że rozumie ją. Pierwszy raz w życiu potrafił odtworzyć tok jej myślenia krok po kroku - jakby jakieś zabłąkane impulsy nerwowe trafiły z jej mózgu do jego jak cylońska świadomość podróżująca po wszechświecie na nieznanych im falach - i odkrył, że Kara wie, iż dla niego to przyrzeczenie jest bardzo ważne (a ona dotrzymuje przyrzeczeń jak nikt inny, potrafi przenosić góry), a Kendra Shaw, Sam Anders, wszyscy inni są w dużej mierze na straconej pozycji, a że poczuł się nagle wspaniałomyślnie, chciał jej i im wybaczać, każdemu, kto by się nawinął, a kto stanowił kolejną ofiarę huraganu "Kara Thrace", który z tak niezwykłą regularnością przewalał się przez jego życie.

Przez chwilę widział nawet siebie jej oczami: snobistycznego, aroganckiego, przemądrzałego dupka z "dobrej" rodziny, który patrzył z góry na tych, którzy nie mieli piątki na teście z doktryn i kasy na buty od Remary; jakiś odprysk z młodości, bo teraz wszystkich traktował protekcjonalnie. I - no właśnie - gdyby faktycznie mieli do czynienia z jakimś bogiem, który zajmowałby się takimi drobiazgami, jak wymierzanie proporcji w ludzkim życiu, to ów tajemniczy demiurg doskonale by trafił z postawieniem ich na jednej i tej samej drodze, wybiegającej z zagłady gdzieś w nieznaną przyszłość.

Okazało się, że mógł wierzyć w tę wspólną drogę, ile chciał, ale Kara była na swojej ścieżce w dużej mierze samotna. Kiedy stali ramię w ramię w pierwszym szeregu podczas pogrzebu Kat, nachyliła się do niego i szepnęła:

- Muszę ci coś powiedzieć.

- Teraz?

- Nie. Jak będzie spokojnie.

Lee przyglądał jej się podczas ceremonii. Wyglądała na rozproszoną i cały czas wypatrywała kogoś, kto stał poza linią jego wzroku, za Helo, gdzieś pod ścianą. Nie sypiała ostatnio dobrze, co zaobserwował, gdy raz spali razem w jego koi: mruczała coś tonem groźby, wymachiwała rękami tak bardzo, że uderzyła go w policzek, przebierała nogami, jakby biegła. Jej mimika świadczyła o złości i strachu. Oba te wyrazy znał, ale tylko jeden bywał skierowany do niego.

Po pogrzebie wyszli wcześnie z odbywającej się w oficerskiej mesie stypy. Piloci - a przynajmniej ci, którym nie przydzielono wacht ani patroli - mieli jak zwykle pić długo w noc. Racetrack ciągnęła od rana i była już pijana; jej donośny, lekko szeleszczący głos niósł się po korytarzu.

Gdy weszli do kwater, Kara natychmiast sięgnęła pod swój materac i wydobyła stamtąd butelkę wódki. Odkręciła ją, wzięła spory łyk i usiadła na krawędzi stołu. Lee poluzował kołnierzyk i stanął naprzeciwko niej.

- Słuchaj, wiem, że cię to dotknęło niejako bardziej, bo... - Spróbował położyć jej rękę na ramieniu, ale odsunęła się jak kot, który nie chce być głaskany.

- Choć raz w życiu nie gadaj i posłuchaj, Lee - przerwała. Prychnął, ale zamilkł. - Wiem, że mi nie uwierzysz, ale skoro tak jasno dałeś mi do zrozumienia, że chcesz być tego częścią, to proszę.

- Odwróciła się do niego półprofilem. Zamiast twarzy miała jakąś dziwną maskę. Poznawał wprawdzie poszczególne elementy - podkrążone od czasu tamtej strasznej misji oczy, ostro zakończony nos, uparty podbródek - ale całość była nie do odczytania.

- Pamiętasz może Leobena Conoya? - zapytała, przyglądając się płynowi przelewającemu się wewnątrz butelki. Po kolorze Lee poznawał destylat produkowany w hangarze.

- Ta Dwójka, tak? Przesłuchiwałaś go na Geminon Traveler, a ja nawet nie zdążyłem go poznać, bo Roslin...

- Wyrzuciła go przez śluzę - dokończyła gładko Kara. - To nie było specjalnie owocne przesłuchanie, tyle wiadomo. Ale jeszcze nikomu nie powiedziałam dlaczego. Widzisz - wzięła kolejny łyk - Conoy wiedział o mnie rzeczy, o których nikomu nigdy nie mówiłam. O mojej mamie, dzieciństwie, takich sprawach.

Już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Kara uniosła ostrzegawczo dłoń.

- To by w miarę poszło już w niepamięć, gdyby nie to, że od tamtego czasu kontaktował się ze mną dwa razy.

- Jak to możliwe? To znaczy, wiem, że mógł się wskrzesić...

- Na Nowej Caprice. Przez komunikator.

- Chyba żartujesz. Przecież nie ma takich logów.

Kara przekrzywiła z powątpiewaniem głowę.

- Starbuck, nie chcesz mi chyba powiedzieć, że...

- Przestań mi przerywać, do jasnej cholery. Nie ma logów, Lee, nigdy nie było. Pięć razy prosiłam Kendrę, żeby sprawdziła. Laird przewrócił moje statki na drugą stronę i nie znalazł nic odstającego od normy. A ja rozmawiałam z nim raz, gdy uciekaliśmy z Nowej Capriki - więc równocześnie z tobą, o ile pamiętasz takie szczegóły - a drugi podczas bitwy w atmosferze.

- Ale to jest niemożliwe - upierał się Lee, zirytowany przytykiem o szczegółach.

- To nie koniec. - Przełknęła i przymknęła oczy, a kiedy je otworzyła, ujrzał przez moment dawną Starbuck, niebojącą się niczego. - Ja go widuję, Lee.

- Zupełnie się zgubiłem. Kogo? Jego? Conoya? Tutaj?

- Wiedziałam, że mi nie uwierzysz.

- Nie powiedziałem, że ci nie wierzę, Kara. Musisz mi tylko wytłumaczyć.

- Nie mów do mnie jak do upośledzonej. Widuję go, tak? Jakby tu był. Pojawia się, kiedy nikogo nie ma w okolicy. Łazi za mną i gada, cały czas gada. - Przewróciła oczami. - Wbił sobie do głowy, że mam jakąś szczególną misję do spełnienia i że on mnie do tej misji przygotuje.

- To taka halucynacja? - zapytał Lee i natychmiast tego pożałował. - To znaczy: tylko ty go widzisz?

- No raczej. - Kara wykrzywiła się, otarła usta. - I to dalej jest tak... Widzisz, on wiedział o tym braku żywności, zanim to się wydarzyło. I powiedział, że ktoś z nas zginie. I co? Nie stało się tak?

Wyciągnął rękę i dotknął jej kolana. Tym razem pozwoliła na to.

- Nie wierzysz mi, prawda? - zapytała z nadzieją.

- Jeśli twierdzisz, że tak jest, to tak jest. - Przesunął dłoń w górę jej uda i, kiedy nie protestowała, po prostu ją objął, stając między jej kolanami. Kara zesztywniała w jego uścisku.

- Nie traktuj mnie z takim politowaniem, Lee.

- Wierzę ci. To nie politowanie.

Pocałował ją w ucho. Kara wreszcie dała za wygraną i otoczyła jego szyję ramionami. W jego uścisku wydawała się taka solidna, stojąca mocno na ziemi, znajoma, nieodzowna. Nie widział jej twarzy, więc nie miał pojęcia, czy ona uwierzyła jemu.

dalej =>

nagroda, fic, bsg

Previous post Next post
Up