Nagroda [#12, BSG]

Apr 14, 2011 20:08

Haha! Piszę to dalej, jak widać. Bardzo Wam dziękuję za komentarze pod poprzednim odcinkiem i przepraszam za takie późne odpisywanie. Dzięki temu czytam te komentarze kilkukrotnie.
Wydawało mi się, że skończę to szybciej, ale teraz się na to nie zanosi. Zapraszam na odcinek zmierzający do buntu. Za wszelkie skróty przepraszam, ale często wymusza to perspektywa.

Odcinek 12, 5 848 słów, AU dla 4 sezonu, spoilery mniej więcej do The Oath
Występują: Kara, Lee, Adama, Helo, Kendra, Tyrol, Tigh, Natalie i reszta.
Ostrzeżenia: PG-13, swobodne poczynanie z mitologią i chronologią 4 sezonu. Momenty K/L. Leland w garniaku. Spory ideologiczne, ekspozycja i racjonalizowanie rzeczy, które nie miały prawa się wydarzyć.

Odcinek 1. Odcinek 2. Odcinek 3. Odcinek 4. Odcinek 5. Odcinek 6. Odcinek 7. Odcinek 8. Odcinek 9. Odcinek 10. Odcinek 11.


15.

And I feel like I'm breaking up, and I wanted to stay,
Headlights on the hillside, don't take me this way,
I don't want you to hold me, I want you to pray,
This is bigger than us.

Kara Thrace wskoczyła na orbitę z rebelianckim basestarem.

Prawdę mówiąc, Lee spodziewał się czegoś takiego. Dwa miesiące jej nieobecności spędził w nerwowym oczekiwaniu; nie wątpił już, że wróci, to było w ogóle poza dyskusją. Był pewien, że lada dzień zadzwoni telefon w jego kajucie albo Roslin wezwie go do swojego gabinetu i powie pewnie chciałbyś wiedzieć, że Kara Thrace właśnie wróciła; spotkanie w tej sprawie za godzinę, a on nie zdziwiłby się ani trochę. To wcale nie kontrastowało z jego nowym cynicznym światopoglądem, bo nie było wiarą sensu stricte: on wiedział na pewno, że Starbuck sobie poradzi i wróci do nich z triumfem, rozwiązaniem problemów (przynajmniej niektórych) i świeżą energią.

Nie miał jednak zbyt wiele czasu, by się nad tym zastanawiać. Sprawowanie obowiązków delegata Kworum wymagało od niego podciągnięcia się z prawa - i starego Kolonii, i aktów prawnych wydanych podczas kadencji Baltara i Roslin - a doliczając do tego niemal codzienne sesje Kworum Dwunastu, osobne spotkania z delegatami, prezydent, wiceprezydentem i petentami, pracował od rana do wieczora. Miał też do nadrobienia coś więcej niż wiedzę prawniczą: w opinii Kworum - i publicznej - nadal był głównie dowódcą grupy powietrznej Galactiki i głównodowodzącym Pegasusa, który poprzez ryzykowną decyzję militarną skazał swój statek na zniszczenie. Miał też multum przyzwyczajeń wyniesionych z wojska: zastanawiał się usilnie, kto ma jaki stopień, stawał na baczność, chciał salutować, podrywał się, gdy Laura Roslin wchodziła do jakiegoś pomieszczenia. To, w połączeniu z plotkami o jego stosunku do misji Kary Thrace, wywoływało komentarze za jego plecami, rozmowy cichnące w jego obecności albo złośliwe memoranda rozsyłane po spotkaniach. Rozważał wzięcie tego do siebie, ale dał sobie spokój. Miał za dużo pracy.

Dopóki nie przeprowadził się na Colonial One, nie miał pojęcia, jak bardzo był w stanie tęsknić za pilotami z dywizjonu. Myślał, że nie może być nic lepszego od opuszczenia zatłoczonych kwater, po których wiecznie poniewierały się czyjeś sztywne od potu skarpety i stare pornograficzne gazetki, uwolnienia od sztywnego reżimu wacht, kwadransa na obiad i pięciu minut na prysznic i brudu pracy na pokładzie hangarowym, od panowania nad stadem przekonanych o swojej wartości, nabuzowanych, agresywnych podoficerów i oficerów. Jednak kiedy znalazł się z dala od tej bezpiecznej rutyny, zaczęło mu jej brakować. Szczególnie że tu nie był majorem Adamą i nikt nie był w obowiązku wysłuchiwać jego poleceń.

Ojciec był nadal na niego obrażony, chociaż Lee w przypływie dobrej woli okazał mu wdzięczność za zgodę na misję Demetriusa i chęć do przegadania sprawy. Ten akt przeszedł bez echa. Ostatnimi czasy admirał był zajęty pogarszającym się zdrowiem Laury Roslin i swoim sypiącym się powoli statkiem. Wyglądało na to, że wszystko zmierzało ku jakiemuś nieodwracalnemu, definitywnemu końcowi, a on wciąż - nieustająco, nieodpowiedzialnie - był pewien, że zawrócą bieg rzeczy.

Starbuck wróciła dwa dni przed terminem. Z początku nie wiedzieli nawet, że to ona, bo Demetrius miał jakiś problem z uruchomieniem napędu FTL i spóźnił się pół godziny, a radary doniosły o pojawieniu się tylko samotnej jednostki wroga. Trwały wtedy obrady Kworum - dyskutowali bodajże o nowym systemie racjonowania żywności i mimo że Lee asystował przy podejmowaniu wielu decyzji dotyczących codziennego życia Floty, niektóre kwestie były mu zupełnie obce - i przerwało je ogłoszenie stanu alarmowego pierwszego rzędu. Wszyscy obecni odruchowo wyjrzeli przez okna na sterburcie.

W oddali widoczny był wielki, mroczny korpus uszkodzonego basestara, któremu brakowało końcówek wszystkich ramion. Lee nigdy jeszcze nie widział tego z takiej perspektywy; zawsze albo był w kokpicie, albo obserwował ruchy jednostek na ekranie radaru, stojąc przy konsoli w CIC.

- Czemu nie strzela ani nic? - zapytał leciwy reprezentant Geminonu i wszyscy popatrzyli na Lee, jakby był jakimś ekspertem od basestarów.

- Wydaje mi się, że jest uszkodzony - odparł ostrożnie Lee.

- To po co tu przyleciał? Zaraz go ostrzelamy, prawda?

- Niekoniecznie. Najpierw zbada go patrol, a potem wyślemy kilka myśliwców i jeśli nie zareaguje, być może nawiążemy kontakt.

- Czemu nie wypuszcza tych małych statków?

Lee wzruszył ramionami. Basestar nadal uparcie nie rozpoczął ostrzału ani nie wypuścił chmary myśliwców, tylko dryfował bezradnie na skraju Floty. Po chwili w sali pojawił się jak zawsze bezszelestny Billy Keikeya i powiedział coś Roslin na ucho, a obrady bezceremonialnie przerwano ze względu na awaryjne spotkanie w sprawie pojawienia się cylońskich rebeliantów. Okazało się, że z wnętrza basestara, za pomocą kolonialnego komunikatora, kontakt nawiązały major Shaw i major Thrace, twierdzące, że cyloni mają pokojowe zamiary i są gotowi pertraktować. Lee parsknął i zaraz odkaszlnął w pięść, chowając za nią uśmiech. Kara wróciła w swoim zwykłym stylu.

Na spotkaniu w kwaterach admirała skład był podobny do tego, który przywitał Starbuck po jej powrocie w Mgławicy Jońskiej: admirał za biurkiem i, oczywiście, prezydent po jego prawicy; pułkownik Tigh, Agathonowie i Lee na kanapie; nowoprzybyłe Kara i Kendra Shaw na stojaka, bo zabrakło już dla nich miejsca. W fotelu tym razem siedziała osoba im nieznana: Natalie Faust, model sześć, przedstawicielka rebelianckiej frakcji cylonów.

Faust przedstawiła im w skrócie przebieg wojny domowej u cylonów, tłumacząc po drodze, jak wyglądała zwykle równowaga sił i podejmowanie decyzji wśród siedmiu modeli. Opowiedziała im także o odłożeniu do magazynu Trójek, czymś, co Gaius Baltar najwyraźniej zataił - albo o czym może wcale nie wiedział - i z idącą za to informacją o Pięciu.

We flocie znajdowało się jeszcze pięcioro cylonów, a tylko Trójki znały ich tożsamość. Żeby wydostać je z magazynu, należało zaatakować centrum wskrzeszeń, znajdujące się pod kontrolą drugiej frakcji cylonów. Problem leżał w tym, że informacje pochodziły od hybrydy zbuntowanego basestara, która nie była najpewniejszym źródłem nawet dla samych cylonów, a basestar ten nie był w stanie sam ani się bronić, ani poruszać. Szóstki, Dwójki i Ósemki naprawdę potrzebowały pomocy Floty i były skłonne za nią surowo zapłacić: niszcząc centrum wskrzeszeń.

- Jaką mamy pewność, że to nie kolejna wasza sztuczka? - zapytał chłodno Tigh. - Co więcej, jak mamy w cokolwiek uwierzyć po koszmarze Nowej Capriki?

- Nowa Caprica zmieniła wszystko - odparła poważnie Szóstka. Lee był zdziwiony wybraniem akurat jej na uczestniczkę tych pertraktacji, a potem przypomniał sobie Shelley Godfrey. - Zbłądziliśmy, i to straszliwie. Nienawiść, jaką Jeden - Cavil - czuje do ludzkości, sprowadziła go na złą drogę, a my za długo pozwalaliśmy mu się przekonywać, że to jest właśnie elementem planu. Nie jest. A on nie zna całości planu. Nikt jej nie zna.

- Oprócz Boga? - zapytała sarkastycznie Shaw.

- Tak. - Szóstka pokiwała głową, rzucając jej pogardliwe spojrzenie.

- Proszę o spokój - poleciła Roslin. - Chciałabym się dowiedzieć, jakie plany ma Cavil. Czy was ściga?

- Na pewno. Ale bardziej zależy mu na zniszczeniu Floty Kolonialnej. Jedynki nienawidzą ludzkości i uważają, że jedyną drogą do doskonałości dla nas jest wyzbycie się ludzkich pierwiastków. W tym celu poszukują hybryd ludzko-cylońskich.

Prawie wszyscy popatrzyli od razu na Agathonów. Lee spojrzał na ojca, który dobrze ukrywał poczucie winy.

- Hybryd? - powtórzyła Sharon z jawnym zdziwieniem. - Przecież Hera miała być - jest - jedyna.

- Hera Agathon to druga hybryda - odpowiedziała Faust, zupełnie nieporuszona zamieszaniem, jakie wywołała. - Udało się ją ochronić dzięki mojej siostrze Caprice, która, jak wnioskuję, przebywa teraz w brygu na pokładzie tego statku.

Ojciec pokiwał głową. Helo drgnął. W szczęce przeskoczył mu mięsień.

- A pierwsza? - drążyła Roslin.

- Pierwsza hybryda to Kara Thrace.

Lee nie zarejestrował nawet reakcji zgromadzonych. Patrzył na Karę, której twarz nie wyrażała sprzeciwu ani gniewu, tylko spokojną rezygnację. Patrzyła przed siebie, gdzieś ponad ramieniem Lee, którego szok zredukował do bycia bezsilnym obserwatorem toczących się własną koleją wypadków.

- Co proszę? - odezwał się nagle ojciec. - Kara Thrace to jedna z moich najwierniejszych podwładnych! Bez niej pewnie nie byłoby nas tutaj. Znam ją od lat. Co więcej, przeszła wszystkie testy detektorami!

- To nie ma znaczenia. - Szóstka wzruszyła ramionami. - Fakty świadczą same o sobie. Czy mówię prawdę, major Thrace?

- Tak. - Głos Starbuck załamał się nieco na tym słowie. Odchrząknęła. - Tak. To prawda. Znalazłam się w posiadaniu tej informacji już podczas mojej poprzedniej nieobecności, ale z oczywistych względów zdecydowałam się zachować ją dla siebie. Przepraszam.

Rozległy się głosy zdziwienia i protestu. Tata wyglądał, jakby ktoś z zasadzki wbił mu nóż w plecy. Odwrócił się na chwilę do Kary, a potem spojrzał oskarżycielsko na Lee, który nadal nie mógł wykrztusić słowa; wyglądało na to, że nigdzie nie znalazł odpowiedniego wsparcia.

- Czy mam kontynuować? - Głos Szóstki wybił się ponad szum.

- Tak, proszę. - Kara spuściła wzrok jak winowajczyni. Lee zauważył, jak Helo spogląda na nią ze współczuciem, a Athena dotyka jego kolana, jakby chciała go zatrzymać przed jakąś nieodpowiednią reakcją. Sam zaciskał pięści pod blatem stołu. Czuł, jak paznokcie wbijają mu się w miękkie wnętrze dłoni. Chyba powinien był je obciąć, ale nie miał czasu, bo rano zaspał i nie mógł znaleźć żadnych czystych skarpetek i okazało się, że spóźnił się z oddaniem prania.

- Kara Thrace to córka sierżant Thrace z Armii Kolonialnej i cylońskiego modelu siódmego - sprecyzowała Szóstka. - To nie są żadne spekulacje, tylko potwierdzone informacje, którymi dysponujemy już od pewnego czasu. To także…

- To jakieś jawne przekłamanie! - przerwał jej Lee, który nagle odzyskał mowę. - Trudno mi uwierzyć, że coś takiego wyszłoby na jaw dopiero teraz - przecież ojcem Kary był Daniel Dreilide, sławny kompozytor… Czy nie tak, Kara?

Starbuck pokiwała głową, nadal nie odrywając wzroku od ściany naprzeciwko.

- Ten, który napisał ten piękny koncert e-moll z okazji Dnia Zawieszenia Broni? - odezwała się z niedowierzaniem Roslin. - Ja znałam go osobiście. Rozmawiałam z nim podczas obchodów Dni Capriki, dawno, dawno temu. Niezwykły mężczyzna, chociaż nieco ekscentryczny. To byłby on? To on byłby siódmym cylonem, tym, którego nigdy nie widzieliśmy?

- Daniel Dreilide-Thrace - potwierdziła Kara. Odchrząknęła, jakby coś utkwiło jej w gardle. - Tak się nazywał. To model siódmy, Daniel. Spotkałam go na tamtej stacji badawczej w układzie planetarnym, którego szukamy.

- To był twój ojciec? - wykrztusił Lee, nie będąc w stanie przyjąć tylu informacji na raz.

- Daniel zakochał się w Socracie Thrace i miał z nią córkę - kontynuowała ze smakiem Szóstka, jakby Kara nie stała półtora metra od niej, dumna i blada, przypominająca nieco manekin lub woskową rzeźbę. - Odkrywszy, że jest poszukiwany przez Jedynki, które umieściły już swoich szpiegów na Koloniach, zdecydował się opuścić rodzinę dla jej bezpieczeństwa. Dziewczynkę oddał pod opiekę Dwójki Leobena Conoya, a sam salwował się ucieczką.

- Leoben Conoy - powtórzyła Roslin, wyraźnie usiłując poskładać kawałki układanki w jakąś sensowną całość. - To ten z Geminon Traveler?

Lee rozluźnił dłonie. Dotąd trzęsły mu się ze zdenerwowania, ale nagłe zrozumienie sprawiło, że zastygł. Kara uniosła wzrok i napotkała jego spojrzenie. Wszystko się tak doskonale zgadzało, że nie mogło być mowy o jakimś manipulowaniu faktami i alternatywnym tłumaczeniu wydarzeń; po połączeniu ze sobą kilku przyczyn i skutków, kilku łańcuchów wydarzeń i pozornie przypadkowych incydentów Lee dotarł do przekonania, że Kara jest tym, kim twierdzi, że jest.

Dla reszty nie było to tak proste.

- Tak - powiedziała Natalie Faust. - Ta Dwójka od dawna interesowała się Karą Thrace. Długo nie wiedzieliśmy czemu. Potem schwytano ją na Caprice - podczas eksperymentu z farmami - ale zdołała uciec. Cavil nie mógł sobie tego wybaczyć, bo właściwie miał ją w ręku, ale po prostu nie docenił determinacji i siły woli major Thrace. - Tu rzuciła Karze pełne podziwu spojrzenie. - Wyniki badań przyszły nieco za późno, a Kara Thrace wróciła do Floty i stała się właściwie nieosiągalna.

Ojciec patrzył na nią z niedowierzaniem.

- Czy to znaczy, że Kara jest taka sama jak… jak Hera?

- Nie do końca. - Szóstka pokręciła głową. - Mają różne matki: Hera cylońską, Kara Thrace - ludzką.

- Czy to dlatego nie zadziałał na nią nasz detektor cylonów autorstwa doktora Baltara?

- Prawdopodobnie. Nie znam mechanizmu działania tego detektora, ale tak mogło być. Biorąc pod uwagę sympatie doktora Baltara, mógł on was także zwyczajnie oszukiwać.

- Jak z Sharon Valerii - podchwyciła Roslin. - Co nam…

- Przepraszam - przerwał jej Lee. - Ale co to oznacza dla Kary Thrace? Co to oznacza dla nas? Czemu nam o tym wszystkim powiedziałaś?

- Cóż, istnieje powód, dla którego hybryda przemówiła właśnie do major Thrace - powiedziała Faust, wybijając paznokciami na podłokietniku jakiś rytm. - Nie było to wydarzenie przypadkowe. Prawie żadne wydarzenie nie jest przypadkowe. O ile się orientuję, nawet wasza religia zakłada, że niektóre rzeczy są z góry wyznaczone, a ludzie po prostu biorą udział w powtarzającym się, wielkim teatrze bogów, prawda? Kara Thrace ma do spełnienia jedną z takich ról. Jej przeznaczeniem jest zaprowadzić nas - nas, wspólnie - na Ziemię, gdzie będziemy żyć w pokoju.

W powstałej ciszy pułkownik Tigh wstał ze swojego miejsca i podszedł powoli do Kary, która patrzyła na niego bez lęku.

- Ty naprawdę wierzysz w to wszystko, Thrace? - zapytał z lekką nutką pogardy. - Tak?

- Ja wcale nie chcę, żeby to była prawda - odparła Kara i Lee ujrzał w niej nagle znowu Starbuck: hardą, bezczelną, ale dziwnie podatną na zranienie. - Ale to nie uczyni tego mniej prawdziwym, pułkowniku. Mogę wam zrelacjonować przekaz hybrydy. Część to bełkot i przypadkowe cyfry, ale niektóre rzeczy są bardzo, bardzo jasne.

- Dość. - Admirał nagle uderzył pięścią w biurko. Przycisk do papieru na blacie podskoczył. Laura Roslin drgnęła. - To jest bardzo dużo informacji. Które trzeba przyjąć i przedyskutować. Na razie dziękujemy pani, pani Faust. - Zwrócił się również do reszty zgromadzonych. - I nie muszę chyba nikomu mówić, że należy zachować dyskrecję. Major Thrace, proszę zostać.

- Dziękuję za wysłuchanie mnie - powiedziała Szóstka, zanim ją wyprowadzono.

Lee wymknął się szybko do hangaru, gdzie miał poczekać na Roslin. W głowie miał totalną pustkę, szokową tabula rasa, i chyba nie byłby nawet w stanie z kimś rozmawiać na poziomie wyższym od prostych sylab, ale na szczęście nie musiał: prezydent pojawiła się na horyzoncie razem z obstawą ochroniarzy i komandosów towarzyszących Natalie Faust, a atmosfera w wahadłowcu była tak napięta, że nikt nie ważył się odzywać.

Spotkanie z Kworum Dwunastu, bardzo wyczerpujące, nieprzyjemne i nieprowadzące do żadnych konkretnych wniosków, przeciągnęło się do wieczora. Lee był po nim tak nieprzytomny, że nawet nie zarejestrował, co podano mu na kolację w mesie; zauważył tylko, że kucharz był bardzo niezadowolony, że znowu musiał czekać na delegatów. To historyczny moment, chciał mu obwieścić Lee, w którym zaczynamy odrzucać podziały i szukać nowych rozwiązań i nawet to straszne rozdarcie pomiędzy nami a nimi przestaje mieć taki wydźwięk jak wcześniej. Przecież, mógłby też dodać, prawie nic nie znaczą już te pierwotne podziały - kto jest z jakiego miasta, z jakiej planety, nawet schizma gemenońsko-sagittarońska i rozdział państwa od religii. Po co nam dalej jest to Kworum, skoro nie ma już najmniejszego znaczenia, kto pierwotnie pochodził z Capriki, a kto ze Scorpii?

Kiedy po przełączeniu świateł na nocne wszedł do swojej kajuty, zauważył, że pod jego nieobecność ktoś wyjął z szafy jego stary mundur, z odznaczeniami dowódcy grupy powietrznej na kołnierzyku. Dopiero po chwili zorientował się, że to mundur Kary, a ona sama śpi w jego koi, skulona na boku pod kocem. Jej buty stały koło drzwi.

Nie włączył górnego światła. Dziwnie rozczulony podszedł cicho do szafy, rozebrał się i odwiesił do niej garnitur, a buty (eleganckie półbuty, które widziały już czasy swojej świetności) odstawił obok pary znoszonych odesów. Wydawało się, że Starbuck spała i był trochę rozczarowany, że nie porozmawiają, bo czekał na to cały dzień, długo obracał w głowie to, co jej powie i wyobrażał sobie, jak zareaguje - ale kiedy położył się obok niej, nagle odwróciła się do niego ze skrzypieniem sfatygowanego łóżka.

- Lee? - zapytała sennie.

- Tak, to ja. Dopiero wróciłem. Nie mogłem się urwać wcześniej. - Dotknął ostrożnie włosów na jej skroni. - Tak się cieszę, że cię widzę. Co tu robisz?

- Przyleciałam dwie godziny temu. Roslin chciała się ze mną widzieć.

Teraz widział białka jej oczu w ciemności.

- Przepraszam, że ci nie powiedziałam wcześniej - oznajmiła, podnosząc się do pozycji siedzącej. - Jeśli chcesz, mogę się stąd zabrać.

- Oszalałaś? Zostań. I rozumiem, nie było na to czasu.

- I co, Lee? Wszystko w porządku? Ja okazuję się pół człowiekiem, a ty po prostu „zostań”?

To był już ton konfrontacyjny. Lee przewrócił się na plecy i popatrzył w niezbyt daleki sufit, na którym w zwykłym świetle widać było łuszczące się materiałowe podbicie.

- Jak dla mnie wszystko jedno, Kara - powiedział w końcu. - Mogłabyś się okazać siostrą bliźniaczką Gaety, a mnie by było wszystko jedno, wiesz? Czy to cokolwiek zmienia? To znaczy, wiem, że zmienia ogólny stan rzeczy, nasze następne posunięcia, równowagę polityczną i tak dalej, ale czy jakoś zmienia nas? Daj spokój.

Kara fuknęła gniewnie obok. Oparł się na łokciu i dotknął jej boku; cała była napięta. Miała na sobie tylko bieliznę. Pod palcami wyczuwał chłodną i suchą skórę.

- Jesteś tą samą osobą, co zawsze, przecież to wiem. - Czuł się głupio, wygadując takie truizmy, ale nie miał pojęcia, co innego mógłby powiedzieć: przecież nie próbować wyjaśnić jej, jak osiągnął tę chłodną pewność, bo sam nie do końca wiedział. Za to przysunął się bliżej, wsunął rękę pod jej plecy i położył głowę na brzuchu, nieco poniżej piersi, ale tak blisko serca, że słyszał jego bicie.

Kara odprężała się powoli, mięsień po mięśniu. Był dumny, że to zasługa jego, a nie szklanki alkoholu czy cygara.

- Twój ojciec mianował mnie dowódcą grupy powietrznej - powiedziała, kładąc mu rękę na potylicy. - A ja obawiam się reakcji dywizjonu. Wiesz… Mam wrażenie, że patrzę na wszystko z zewnątrz. Niby jestem w domu, bo wszystko jest tu takie bardzo znajome, ale zarazem… takie obce. Wiesz, o co mi chodzi?

- Coś się zmieniło po tym, jak zniknęłaś, wiesz?

- Co? - prychnęła, ale zaczęła go głaskać opuszkami palców.

- Ja, na przykład. Zrozumiałem sporo. Na przykład to, że niektórych rzeczy nie da się uniknąć. Bardzo teraz żałuję, że… że nie poleciałem wtedy, w wirze, za tobą. Byłem twoim skrzydłowym. I zostawiłem cię.

- Nie, Lee. To było nie dla ciebie. Zginąłbyś tam, i to na dodatek zupełnie bez sensu. Nigdy nie widziałam cię z tak długimi włosami, wiesz? - stwierdziła nagle z autentycznym zdziwieniem. - Wyglądasz jak gryzipiórkowaty dupek.

Parsknął i uniósł się na chwilę. Założyła jedną rękę za głowę i patrzyła na niego pozornie niewinnie, a naprawdę - jak zawsze zadowolona z siebie. Położył się z powrotem na miejscu i wciągnął do płuc zdrowy zapach jej skóry. Co by się stało, gdyby choć jedna rzecz potoczyła się inaczej? Czy jakiś wyznaczony obrót spraw doprowadziłby ich oboje tutaj?

- Przestań się marszczyć, Lee. Czuję to.

- Nie marszczę się, myślę.

- To nie myśl. Możesz mieć trochę racji z tym, że czasem nie da się czegoś uniknąć i tyle. Pamiętasz jak ci opowiadałam wtedy o Leobenie? Że wiedział o mnie rzeczy, których nie powinien był? Że prześladuje mnie pech, że mama mnie tłukła i wbiła mi do głowy, że jestem przeznaczona do rzeczy wyższych?

- Kara... - Ta nagła zmiana tonu rozmowy wytrąciła go z równowagi.

- Posłuchaj teraz. - Pociągnęła go za kosmyk nad uchem. - Teraz myślę, że mama wiedziała, że z tatą to było… Może odkryła, że jest inny. Pamiętam, jak darła się na niego, że jest nienormalny i w ogóle. Wiesz, zanim odszedł. Myślę, że może wyczuła, że ze mną też jest coś nie tak. I dlatego mnie biła.

- To nie twoja wina, Kara.

- Chyba faktycznie wiedziała - ciągnęła Starbuck, jak zahipnotyzowana własnym głosem. Pozwolił jej mówić; zapewne miał jedną jedyną szansę to usłyszeć. - Tylko nie wiedziała, co z tym zrobić. Czasami sobie myślę, że to dobrze, że umarła, zanim to wszystko się stało. Nie chciałabym, żeby na to patrzyła.

Zdał sobie sprawę, że czasami podobnie myślał o swoim ojcu, tylko nigdy tego nie wyartykułował. W tych momentach, w których nie był na niego wściekły, było mu go szkoda. A teraz będą wymagali od niego niemożliwego - zrozumienia, że ten cyloński, wszechwiedzący, wszechobecny bóg istnieje w tym samym świecie idei, co sprawiedliwość, honor, poczucie obowiązku i pozostałe święte kolonialne wartości. Ale musieli. Lee już przyjął, że warunkiem przetrwania jest współpraca.

- Przykro mi - powiedział.

- Mi też. A teraz się trochę przesuń, bo noga mi ścierpła.

Prycza - w końcu przewidziana tylko na jednego delegata Kworum - była za mała na przybieranie jakichś interesujących pozycji przez dwoje atletycznych ludzi. W końcu Lee przesunął się do góry i obrócił na plecy, a Starbuck wpasowała w przestrzeń między jego barkiem a ścianą. Zasypiając, objęła go ręką, jakby na powrót brała go w posiadanie, ale w nocy zmienili ułożenie i Lee obudził się na samym brzegu łóżka, wzdrygając się od nagłego uderzenia chłodnego powietrza na rozgrzanej skórze pleców.

- Śpij, śpij - powiedziała mu do ucha Kara i przełożyła ostrożnie nogę nad jego ciałem. Przez chwilę wydawało mu się, że to sen i po prostu śni mu się Święto Ateny na Caprice, wiele, wiele lat temu, na progu kariery wojskowej i samodzielnej, smutnej dorosłości, przed ich pierwszym rozstaniem i Szkołą Wojskową. Kiedy jednak Kara postawiła stopę na podłodze, strzyknęło jej w kolanie i zrobiła grymas, a Lee dostrzegł, jak sztywno i oszczędnie się porusza, zupełnie inaczej w porównaniu do tego, ile zwykle miała energii i jak szybko się regenerowała, i wreszcie do niego dotarło, że może stał za tym metabolizm inny od jego metabolizmu - i to było to, oto pierwszy dzień nowego porządku, czas się przyzwyczaić. Starbuck jednak pozbierała swoje ubrania i zniknęła w łazience, a on zasnął, a gdy zadzwonił jego budzik, już jej nie było.

Zaspany poszedł pod prysznic. Kiedy o jego głowę i barki uderzył strumień letniej wody, nagle zgarbił się, jakby ktoś go ugodził w brzuch. To był płacz: płakał z ulgi. Dotąd najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, w jakim żył napięciu i jak złych rzeczy się nieodmiennie spodziewał. Nic z tego się sprawdziło - oprócz jej przysięgi. Wróciła. To musiało być cholernie wyczerpujące, tak zwyciężać i zwyciężać. Był pełen podziwu.

Wskoczył w garnitur i od razu sięgnął po telefon.

- Galactica, tu delegat Lee Adama. Proszę mnie połączyć z głównodowodzącym.

Trochę to potrwało, ale kiedy w słuchawce odezwał się znajomy chrapliwy głos, Lee natychmiast przeszedł do ofensywy.

- I co, tato? Wiesz, że musimy się na to zgodzić, prawda?

- Wiem, że to kretyński pomysł - zaburczał ojciec. - I ludzie będą wściekli. To twoje Kworum już nie jest za szczęśliwe.

- Ale pomysł przejdzie. Nie potrzeba do tego bezwzględnej większości, a ja złożyłem już wniosek. Potrzebujemy tego, tato. Musimy sobie pomóc nawzajem, żeby to przetrwać.

- Tylko nie przeholuj z tym zaufaniem. Oni też nie ufają nam ani na jotę.

- A co z Karą?

Tata milczał długo, oddychając gniewnie do słuchawki.

- Nie mam czasu o tym rozmawiać. Mam operację wojskową do zaplanowania. Przyjdź na spotkanie o 1200.

Na poranne obrady powróciła Natalie Faust. Roslin oznajmiła wstępną zgodę na połączenie sił z rebeliancką frakcją. Kworum się wzburzyło; krewkiego reprezentanta Canceronu musiała wyprowadzić ochrona. Wniosek przeszedł wstępnie i bardzo słabo. Zarek wstrzymał się od głosu, patrząc na Lee z wyrzutem.

Pojawiły się protesty, ale nie doszły one do żadnego skutku: atak na centrum wskrzeszeń został przeprowadzony z sukcesem. Piloci z Galactiki i Pegasusa, jakkolwiek niechętnie, ale współpracowali z Szóstkami i Ósemkami prowadzącymi ciężkie myśliwce. Trójkę odbito, ale zaistniały komplikacje: hybryda rebelianckiego basestara, podłączona do magistrali na czas spotkania z Laurą Roslin, skoczyła na ślepo, zabierając ze sobą prezydent, Gaiusa Baltara oraz D’Annę Biers. Ojciec zdecydował się ich szukać na własną rękę. Lee nie próbował mu tego wyperswadować - nie miał nawet prawa, biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się od czasu wielkiej burzy. I w ten sposób wszystko zapętliło się na nowo.

Lee nagle przejął część obowiązków prezydenta, a Kara - głównodowodzącego, bo Tigh, mając w pamięci swoje fiasko na tym stanowisku, mocno wspierał się na niej i Helo. Te dni zlewały się ze sobą, krótkie, trudne, a zarazem niewyobrażalnie satysfakcjonujące. To najwyraźniej na to pracowali, do tego tak długo dążyli, żeby - właściwie co? Zastąpić kogoś, kto miał być nie do zastąpienia? Po cichu odkryć, że w sprawowaniu tej władzy nie ma nic tajemniczego i oni również są w stanie to robić? Ciekawe, jak na to zareagowaliby ludzie, którzy znali ich dawno temu, tacy jak mama albo kapitan Patterson z Akademii - czy byliby zdziwieni, no bo co, Starbuck, Apollo i Helo, niesforni kadeci, nagle na świeczniku, czy może pokiwaliby z aprobatą głowami i stwierdzili, że zawsze się czegoś takiego spodziewali.

Powinien był wiedzieć, że to się jakoś na nich zemści.

Wraz z odnalezieniem basestara wszystko w miarę wróciło do normy. Lee z ulgą oddał zwierzchność Roslin (i tak miał pozostać jej prawą ręką, jakby nigdy nie przestał być doradcą do spraw militarnych z pierwszych miesięcy po apokalipsie) i poleciał na Galacticę spotkać się z ojcem. Nareszcie rozmawiali jak równy z równym, jakby coś się między nimi fundamentalnie zmieniło.

Po spotkaniu przeszedł się do hangaru 2B. Kara była na patrolu z Seelix; musiał na nią poczekać, więc zabijał czas, gawędząc z szefem pokładu. Zachowanie Tyrola wydawało mu się nieco dziwne, ale kładł to na karb ostatnich wydarzeń, które wytrąciły z równowagi całą załogę, a po trosze tego, że sam w swoim garniturze i krawacie wydawał się odstawać od otoczenia.

Kiedy Starbuck wylądowała i została wciągnięta do hangaru, wszystko wróciło na swoje miejsce. Obserwował z bezpiecznego oddalenia, jak oddaje swój hełmofon Cally i podpisuje podsuniętą przez nią listę, zeskakuje z drabinki, wygłasza jakąś tyradę na temat niedociągnięć Seelix, zamienia parę słów z Hot Dogiem, a potem wreszcie zauważa jego i jej twarz rozświetla się tym fantastycznym uśmiechem.

Przez moment było tak, jakby wciąż był majorem Adamą, CAG-iem, a ona dowódcą jego pierwszej eskadry i szła do niego się odmeldować po patrolu, ale potem Kara powiedziała:

- Panie Adama. - I wrażenie zniknęło.

- Major Thrace - odezwał się Lee. - Proszę się ze mną przejść.

Tyrol przewrócił ostentacyjnie oczami, a oni ruszyli w kierunku wyjścia, łatwo wpadając w ten sam rytm kroków. Przez chwilę się nie odzywali - byli do luftu w takich sytuacjach, nie potrafili rozmawiać o niczym, udawać kulturalnego dystansu, grzeczności, wymieniać suchych żartów i uwag na temat polityki i strategii - to należało do przestrzeni oficjalnych spotkań, było na użytek innych. Lee tak to zaabsorbowało, że nawet nie zauważył, że Starbuck zadała mu pytanie. Aż się roześmiał. Kara, która dotąd wyglądała na równie nerwową i niepewną, uderzyła go dla żartu w ramię.

- Nie słuchasz mnie, jak zwykle. Taki jesteś zajęty swoim poważnymi prezydenckimi rzeczami. Dokąd idziemy? Bo jeśli do mnie, to dzisiaj inną drogą. - Uśmiechnęła się chytrze i pociągnęła go w kierunku odwrotnym do kwater oficerskich.

- Uprowadzasz mnie.

- Jeśli chcesz tak o tym myśleć, droga wolna.

- Chcę. Uprowadź mnie, byle dalej od roboty papierkowej.

- O! Sympatyzuję z tobą, Lelandzie. Uprowadzę cię aż na drugi pokład, gdzie mają puste kwatery małżeńskie.

Wyobrażenie Starbuck na temat miłego wieczoru spędzonego we dwójkę nadal zawierało wojskową pościel, butelkę wódki i plugawe żarty. Sama Kara stanowiła dziwny amalgamat wszystkich jego wyobrażeń na temat jej osoby: na raz pełna powagi i niepoważna, skupiona na sobie i skłonna do poświęceń, spontaniczna i ostrożna. Na długi czas zapomniał nawet o tym, co okazało się dzięki Natalie Faust; jego zamroczony lekko alkoholem mózg najwyraźniej zdecydował, że nie było to specjalnie ważne.

- Wybacz, ale muszę zdjąć buty - powiedziała Starbuck, odważnie stawiając stopę na krześle. - I prawdopodobnie walą mi nogi, więc uważaj. - Z westchnieniem ulgi zdjęła but od skafandra i skarpetkę i oba te akcesoria odrzuciła za siebie, a Lee z mieszanką wstydu, zaborczości i bezradności doszedł nareszcie do wniosku, że już nigdy w życiu nikogo pokocha tak jak jej.

- Kara… - zaczął, ale Starbuck przyłożyła mu palec do ust.

- Ćśś. To może być ostatnia flaszka na świecie, trzeba się z nią dobrze obejść, nie zmarnować. - Lewą ręką zdjęła drugi but, a prawą nalała im kolejny kieliszek. Kara zawsze miała świetną koordynację. - Pamiętaj. Jasna, wspaniała przyszłość jest przereklamowana.

- No pewnie. - Przełknął gulę w gardle, stuknęli się szklaneczkami i wypili. Zawsze byli mistrzami ignorowania rzeczy oczywistych. - Nudna i beznadziejna.

- Szczęście - co to za wyzwanie? Nuda.

- Nuda, no.

- Wypijmy jeszcze po jednym i chodźmy do łóżka.

Kiedy w końcu trafili na pryczę, byli na tyle pijani, że potykali się o każdą nierówność i obijali o każdy kant. Na szczęście w tym stanie nie bardzo bolało. Kara śmiała się w głos tak donośnie, że dobrze, że byli na odludnym drugim pokładzie, bo wszystkich by pobudzili. Ten śmiech miał odcień desperacki, to prawda, ale tak było zawsze, więc Lee nie czuł niepokoju większego, niż gdy zwykle obcował z żywiołem.

Kara popchnęła go na plecy i przejechała mu paznokciami w dół klatki piersiowej. Po tym mógł się spodziewać, że będzie dobrze.

Rano obudził się w skotłowanej pościeli. Bolały go mięśnie z racji zakwasów i kaca, piekły zadrapania na piersi i ramionach, w ustach miał straszny niesmak. Uniósł głowę. Kara spała na wpół na nim, a na wpół na podłodze, rozczochrana i trochę posiniaczona. Wydało mu się to dziwnie odpowiednie, podobnie jak to zadowolenie, które czuł gdzieś w kościach; zupełnie jakby spotkał starego przyjaciela, którego dawno nie widział, i świetnie się z nim bawił.

Zsunął Starbuck delikatnie z siebie i wciągnął jej nogi na łóżko. Od razu przewróciła się na bok, zabierając ze sobą cały koc, a on podniósł z podłogi swój zegarek. Była szósta piętnaście. Czas najwyższy wstać, obowiązki wzywają.

Nalał sobie wody ze zlewu i wypił trzy szklanki. Kiedy się odwrócił, szukając bokserek, Kara patrzyła na niego oskarżycielsko z pryczy.

- Gdzie się niby wybierasz? Wracaj tutaj.

- Mam wahadłowiec na Colonial One. O ósmej jest pierwsze spotkanie.

- Coś ważnego?

- No… nie. Jakieś sprawozdania, zaplanowanie obrad. Takie tam.

- To nie idziesz. - Złapała go za nadgarstek i pociągnęła w kierunku łóżka. - Możesz się raz spóźnić.

- A ty nie masz odprawy?

- Nie. - Przeciągnęła się leniwie. - Zamieniłam się z Helo w zamian za wieczór pilnowania jego dzieciaka.

- Ty i dziecko. Chciałbym to zobaczyć - powiedział, przegrywając walkę z poczuciem obowiązku i z ulgą wracając na pryczę.

- No co. My i Hera się polubiłyśmy, odkąd jesteśmy jedyne w swoim rodzaju. - Kara przywarła do jego pleców i wcisnęła zimne stopy pomiędzy jego łydki.

- Dobrze, dobrze, nigdzie nie idę, ale to zimne to zabieraj.

- Mam też ciepłe. - Poczuł jej rękę prześlizgującą się przez jego biodro i zaciskającą na bardzo oczywistej porannej erekcji. - Teraz się odpręż, Lelandzie, dobra?

- Nie mów do mnie „Lelandzie”.

Nieco później właśnie klęczał pomiędzy jej rozwiedzionymi nogami, całując z zaangażowaniem wnętrze uda, a Kara, zblazowana, paliła skręconego własnoręcznie papierosa, kiedy usłyszeli strzały. Oboje zamarli, patrząc na siebie z niedowierzaniem.

- Abordaż? - zapytał Lee, zrywając się i szukając spodni.

- Nie, to kolonialna broń. Nasi. - Kara przez chwilę rozglądała się za miejscem, gdzie by mogła zagasić papierosa, a potem najwyraźniej stwierdziła, że jej szkoda i zaczęła zakładać spodnie z dymiącym niedopałkiem zwisającym z kącika ust. - Skąd to szło?

- Z głównego pokładu. Kara. - Nagle go tknęło. - Czy ktoś wie, że tu jesteśmy?

- No Karl wie. I Tigh - dodała po chwili namysłu. - Wyżebrałam od niego kod do tych kwater. Nikomu więcej nie mówiłam.

Podniosła z krzesła swoje pięćdziesiątki siódemki i po sprawdzeniu magazynków oddała jedną Lee.

- Wreszcie wiem, po co nosisz dwie - stwierdził, zapinając koszulę. Niektóre ranki na klatce piersiowej się otworzyły i koło guzików miał dwie krwawe plamy. - No, super.

- Daj spokój. - Kara porzuciła swój skafander i pas zapięła prosto na bojówkach. - Mam jeszcze dwa magazynki jakby co. Jesteś gotowy? Zobaczmy, co się dzieje.

- Już. - Zarzucił na siebie marynarkę. - Chodź.

Uniosła rękę, pokazując mu, że obejmuje prowadzenie. Puścił ją przodem, rzucając ostatnie spojrzenie pomieszczeniu, w którym spędził najbardziej beztroski wieczór od czasów baru Joe’a w hangarze A. Zostawiali za sobą dwie szklanki, pustą butelkę, opakowanie po orzeszkach i skafander lotniczy z naszywką K. THRACE.

Wyjrzeli na korytarz. Wydawało się spokojnie. Nie było słychać żadnych wystrzałów ani tupotu stóp. Ten poziom drugiego pokładu zawierał głównie magazyny, sale konferencyjne i parę pomieszczeń mieszkalnych przeznaczanych zwykle dla polityków i naukowców przebywających na Galactice z takich czy innych powodów. Lee zapukał do drzwi sąsiednich kwater, ale nikt mu nie odpowiedział.

- Musimy zejść - zadecydowała Kara. - Ten luk czy dalszy?

- Wyjrzyj przez ten.

Luk otworzył się ze skrzypnięciem będącym w stanie obudzić umarłych. Lee się skrzywił. Starbuck ukucnęła, oparła się na łokciu i wychyliła się przez właz, osłaniając się ręką z pistoletem. Przypomniały mu się ćwiczenia taktyczne, które mieli na Akademii w ramach przeszkolenia komandoskiego.

- Czysto. Ale ktoś leży. Złazimy.

Chwyciła za drabinkę i odważnie zeskoczyła na dół. Lee podążył za nią, ślizgając się swoimi eleganckimi butami na metalowych szczeblach.

Na podłodze leżeli dwaj komandosi. Byli martwi: kule rozerwały im kamizelki taktyczne i szyje. Krwi było mnóstwo. Lee, który dość dawno nie brał czynnego udziału w takiej walce, aż się zatrzymał.

- Greg i Tanny - stwierdziła Kara, podnosząc im kaski. - Co tu się stało? Ja pierniczę.

Kolejne strzały odbiły się echem po wąskich korytarzach. Kara zerwała się na nogi.

- To było w okolicach CIC. Takie mam wrażenie.

- W drugą stronę, Kara. Na razie jesteśmy zbyt odsłonięci i nic nie wiemy. Przegrupujmy się. Już, już.

Potruchtali w przeciwnym kierunku, odwracając się co kilka kroków. Strzały ich nie ścigały, ale teraz usłyszeli też wyjący alarm.

- Radiowęzeł milczy, chociaż powinna zacząć się nowa wachta - odezwała się Kara, kiedy docierali do kwater oficerskich. - Zauważyłeś? To cholernie dziwne.

- W ogóle mi się to nie podoba.

- No co ty.

Pchnęła drzwi barkiem i wpadła do środka, mierząc ze swojej pięćdziesiątki siódemki - jak się okazało - wprost do Kendry Shaw. Shaw miała na sobie tylko niedopięte spodnie od munduru i stanik, ale celowała do nich ze swojej broni podręcznej.

- Stójcie! Jestem po waszej stronie, Thrace!

- A skąd my mamy to wiedzieć? - zapytała dość logicznie Kara, trzymając ją na muszce.

Shaw odłożyła powoli broń i uniosła ręce w geście pokoju.

- Bo trwa bunt, Starbuck, dlatego. Wejdźcie i zamknijcie drzwi.

- Chyba sobie żartujesz - powiedziała Kara wysokim z emocji głosem.

- Niestety nie. Drzwi, Adama. Zamknij właz.

Lee opuścił broń i zrobił, jak mu poleciła. Kendra ze stoickim spokojem dopięła spodnie i sięgnęła po podkoszulki.

- To nie może być nic innego niż bunt. Byłam pod prysznicem, kiedy usłyszałam strzały. Wyjrzałam, a tam przelecieli Narcho z Seelix, strzelając do naszych chłopców w czarnych mundurach i wrzeszcząc coś o zabieraniu Agathonów do brygu. W stołówce też coś się działo, wywlekali stamtąd łącznościowców. Chyba widziałam Gaetę. Telefony przestały działać. Zaczęły wyć alarmy, ale chyba fałszywe. Wróciłam tutaj się ubrać i wziąć broń i wtedy wy tu wpadliście. Tyle wiem.

- W ogóle nie czaję - odezwała się Kara, chowając pistolet do prawej kabury. - Co to za bunt? Kto to zaczął?

- Naszych można poznać po tym, że są półgoli albo dopiero wstali z łóżka - oświadczyła Shaw, dopinając marynarkę. Lee dopiero teraz zauważył, że włożyła mundur oficerski, a nie polowy, ale wydało mu się to tak podobne do Shaw, że nic nie powiedział. - A spiskowców po tym, że są na nogach od dawna.

- To ten sojusz z cylonami - odkrył Lee. - Protesty przeciwko modyfikowaniu napędów nadświetlnych. Musiało się też rozejść, że mamy im wydać Pięciu i pomóc poszukać reszty frakcji…

- Mnóstwo ludzi było przeciwko - zgodziła się Kendra. - Żebyś ty słyszał, jaka była atmosfera w mesie. Morale spadało na łeb, na szyję.

Kara z furią kopnęła krzesło.

- Jakie to kretyńskie! Semper, kurwa, fi!

- Cicho, Thrace! - Syknęła na nią Shaw. - Musimy wymyślić jakiś plan.

- Muszę iść po tatę - powiedział Lee, czując, jak dociera do niego cała groza sytuacji. - On na pewno poszedł na pierwszy ogień. Te strzały w CIC…

- Shaw, jakieś lepsze pomysły?

- Niespecjalnie. Masz. - Rzuciła Karze jeszcze dwa magazynki. Kara jeden z nich podała Lee. Kiedy ich ręce się zetknęły, poczuł ukłucie, jakby Starbuck była naładowana prądem. Po prostu go kopnęło. Po raz pierwszy od długiego czasu poczuł gniew i zrozumiał, do jakiego stopnia stracił klarowność spojrzenia, jak wiele przegapił, doszukując się znaczeń, a nie patrząc na fakty. Kara mu o tym przypomniała.

- To idziemy do CIC - potwierdził, chowając magazynek do kieszeni marynarki.

Kara przeładowała swój pistolet ze złowróżbnym szczęknięciem. Shaw związała mokre jeszcze włosy na karku i poprawiła rękawy marynarki. Wyglądała, jakby wybierała się na poranną wachtę w CIC. Wymieniły z Karą spojrzenia. Lee spostrzegł wreszcie porozumienie między nimi i ucieszył się z niego; nie chciałby znaleźć się w takiej sytuacji z nikim innym.

Kara najwyraźniej doszła do podobnego wniosku: błysk w oku, ręka zaciśnięta na kołnierzyku Shaw i ucałowała ją donośnie w policzek, a potem powtórzyła to samo z Lee, tylko że jego pocałowała w usta, boleśnie zderzając się z nim zębami i nosem.

- No, nareszcie czuję się żywa - oznajmiła, odgarniając włosy wolną ręką. - Idziemy. Shaw, osłaniaj nas, Apollo, trzymamy formację.

- No jasne, Starbuck.

Kara pchnęła drzwi barkiem i ruszyli w dół korytarza: major Thrace, major Shaw i delegat Adama, z odsieczą dla dowództwa Galactiki.

nagroda, fic, bsg

Previous post Next post
Up