Tremo [BSG 1/2]

Jun 10, 2011 18:01

Napisałam to już jakiś czas temu i wklejam wreszcie, bo dziewczyny na mnie nakrzyczały, że nienormalna jestem i mam wkleić, skoro już jest napisane i odleżane. Ostrzegam niemniej, że to jest taki totally self-indulgent piece; nie mogę powiedzieć, że napisany tylko dla siebie, bo zawsze pisze się dla kogoś więcej niż tylko dla siebie, tak więc w tym przypadku jest to pellamerethiel, a także do pewnego stopnia akzseinga i mlekopijca.

Wszelkie podobieństwo do istniejących osób, sytuacji i aktualnych wydarzeń, nie tylko w naszym bezpośrednim towarzystwie, ale również w mediach, jest całkowicie zamierzone. Zainspirowane naszymi dyskusjami o patriotyzmie, Niesamowitą Słowiańszczyzną, książką Aleksiejewej Wojna nie ma w sobie nic z kobiety, polską publicystyką z tego półrocza i wieloma innymi zagadnieniami.

Występują: prawie wszyscy, Kara, Sam, Lee, Hot Dog, Adama, Racetrack, Gaeta, Agathonowie, D'Anna Biers, etc.
Zawiera: poligamię (a właściwie poliandrię), związki hetero- i homoseksualne, dużo gadania o polityce i wojnie, a także życie codzienne ze spożywaniem używek włącznie, napomknięcia o PTSD, jakieś momenty
Część: jedna z cyklu Nowej Ziemi, jakoś przed Studiem
Ilość słów: 11 486

Wszystkim czytelnikom dziękuję!

- Dzień dobry, Lauranio. Mamy dziś środę, dwunasty czwartego miesiąca 2 roku nowej rachuby albo dwudziesty ósmy Octus 2205 roku rachuby starej, czyli… niedługo Święto Kolonii!


TREMO*

I know dark clouds gonna gather 'round me
I know my way'll be rough and steep
Yet beautiful fields lie just before me
Where God's redeemed their vigils keep**

1.

Za wcześnie, żeby w ogóle rozważać wstawanie. Słońce blade jeszcze, światło surowe, świeże, niedające prawdziwego ciepła. Niedawno świt. Późną wiosną na tej planecie to szósta nad ranem.

Organizm Kary nie wdawał się jednak w żadne dyskusje: chciało mu się siku i już, właścicielka pęcherza miała wstać i opróżnić go bez zwłoki, bez żadnego przewracania się na boki w nadziei, że ucisk zmaleje i będzie można zasnąć ponownie, by obudzić się o przyjemniejszej godzinie.

Nie. Kara otworzyła oczy i ujrzała skrawek nieba przez świetlik. Soczysty błękit przecinała pojedyncza smuga kondensacyjna. Czyli na pewno szósta rano; to poranny wahadłowiec na orbitę. Przeciągnęła się, czując w mięśniach przyjemne zmęczenie, a w stawach mniej przyjemną sztywność. Po jej prawicy spał Lee, zwinięty ze stresu w kłębek, cały napięty. Pogłaskała go po głowie i gniewny mars na jego czole znikł. Po lewej stronie pochrapywał cicho Sam, rozpostarty jak ludzka rozgwiazda, śpiący twardym snem człowieka pracującego fizycznie całymi dniami. Kara zdjęła jego ramię ze swoich bioder i odłożyła mu na pierś, delikatnie odkopała nogę, która przykrywała jej stopę i wypraktykowanym ruchem wysunęła się z łóżka wprost na podłogę, nie budząc żadnego ze śpiących.

Goła oparła ręce na biodrach i popatrzyła na rozciągającą się przed nią scenę łóżkową.
Właściwie warto by to namalować: tę pogniecioną szarą pościel, naturalnie rozrzucone kończyny, połysk skóry na ramionach i łydkach, twarze w cieniu, odcisk jej ciała niemal widoczny na środku materaca. Nazwałaby to na przykład „Przestrzeń negatywna”.

Wzięła majtki, spodenki i stanik i zbiegła po schodach do łazienki, mijając schnące prace z wczorajszego napadu twórczego. Wszystkie utrzymane były w odcieniach szarości, ale tylko na jednej z tej stygnącej magmy, z burego wiru wynurzała się eksplozja zieleni. Tę pracę Kara zdecydowała zachować.

Włączyła kolektory słoneczne, żeby woda trochę się nagrzała i z westchnieniem ulgi zrobiła siku.

- …dobry, Lauranio - popłynął zaspany głos z radia łazienkowego. - Anumanda Salas wita was w porannej audycji programu pierwszego - i jedynego, ha, ha - Kolonialnego Radia. Mamy dziś środę, dwunasty czwartego miesiąca 2 roku nowej rachuby albo dwudziesty ósmy Octus 2205 roku rachuby starej, czyli… niedługo Święto Kolonii! Pytanie, czy warto je obchodzić, skoro mamy Święto Osiedlenia i zupełnie nowy kalendarz? To pytanie skierujemy dzisiaj do wielu osób. Na razie łączymy się z naszym korespondentem będącym w drodze na stare pudło… przepraszam, Galacticę, Damazym Terenti. Jak leci, Damazy?

- Laurania wygląda zachwycająco z wysokości stratosfery, morze jeszcze piękniej, ogólnie jest to piękny dzień na planecie Ziemia.

- Bla bla bla - dodała pomocnie Kara, zmywając pianę z włosów.

- W każdym razie jest tu ze mną porucznik…

- Kapitan.

- …kapitan Noel „Narcho” Allison, który wiezie mnie dzisiaj na orbitę. Kapitanie, co sądzicie o Święcie Kolonii? Będziecie je jakoś obchodzić?

- Prawdziwe pytanie to to, czy Kolonie jeszcze, w formalnym, rzecz jasna, sensie…

- Ja pierdolę. - Za jednym zamachem wyłączyła i prysznic, i radio. - Kapitan, kurwa jego mać. Co za bubek.

Złorzecząc pod nosem Noelowi Allisonowi, wytarła się do sucha, ubrała i z ręcznikiem przerzuconym przez ramię wyszła do kuchni. W zlewie piętrzyły się brudne naczynia z zaschniętymi resztkami makaronu z pesto. Wygrzebała skądś czysty kubek i właśnie włączała płytę grzejną, kiedy kątem oka zauważyła jakieś poruszenie na podwórzu.

Był to samochód, jeden z tych cichych, cylońskich prototypów hybrydowych. Zatrzymał się na parkingu obok maszyn poprzedniej generacji i wysiadł z niego Hot Dog.

Kara otworzyła drzwi na oścież i rozpostarła ramiona.

- Hot Dog! Co tu robisz? Chodź do mamusi.

Hot Dog nie podszedł do mamusi. Stał na podwórzu ze spuszczoną głową.

- Byłem w okolicy i stwierdziłem, że zajrzę…

- W okolicy? O tej porze? Yhym.

- No dobra. - Wciąż unikał jej wzroku. - Znowu obudziłem się o piątej i nie wiedziałem, co robić, więc przyjechałem do ciebie, Boże, okej?

- Wchodź, stary. - Kara klepnęła go w łopatkę. - Tylko ćśś, nie pobudź ich.

- Są tu? - Hot Dog wytrzeszczył oczy. - Obaj?

- A co, masz jakiś interes? Siadaj. - Posadziła go na krześle w aneksie kuchennym i zdjęła mu czapkę z daszkiem z głowy. - Nakrycie głowy się, Costanza, w gościach zdejmuje. Kawy?

- Bardzo chętnie, Starbuck. Dzięki.

- No to mów, co cię boli. - Wstawiła czajnik na płytę i oparła się o blat. - Nie możesz się przyzwyczaić do powierzchni?

- To też. Jest marnie. - Hot Dog potarł twarz dłońmi. - Budzę się jak z zegarkiem w ręku na poranną wachtę, zasypiam podczas grobowej, chcę jeść o dwunastej trzydzieści i osiemnastej. Nie mogę sobie w ogóle zorganizować czasu. Na domiar złego wszystko, co tu robię, wydaje się nie mieć sensu.

- Spoko, też przez to przechodziłam. Sen się z czasem ureguluje.

- Tak jak tobie? - Uśmiechnął się cwanie.

- To jest inna sprawa. - Kara machnęła ręką. - A tak to musisz sobie zrobić własny grafik. Ustalić: o tej porze robię to, o tamtej tamto, mam na to tyle a tyle godzin. Traktuj obowiązki tak, jakby ci je ktoś zlecał. Powiedz dziewczynie, żeby wydawała ci rozkazy, może ona to lubi. - Mrugnęła. Hot Dog patrzył na nią bez przekonania. - A jak już śpisz, to dobrze? Czy jakiś stres pourazowy?

- Nie, chyba nie. Przynajmniej nic, na co byłyby prochy.

- U Cottle’a byłeś?

- No byłem, ale u niego jak zwykle. Pomachał mi szlugiem przed oczami, opukał i stwierdził, że mam zjebane kolana, jak wszyscy z naszej eskadry. Mówił, że to wina naszych Marków II.

- Możliwe. Posłuchaj. - Kara przykucnęła dla demonstracji i w obu kolanach donośnie jej chrupnęło.

- Ojoj.

Schody zatrzeszczały. Na stopniach pojawił się Lee, komicznie rozczochrany, owinięty w pasie kocem i nerwowo strzelający oczami na boki.

- Costanza! Cześć.

- Apollo. - Hot Dog zmierzył go zmieszanym spojrzeniem, jakby chciał patrzeć, ale nie powinien. - Widzę, że wszystko po staremu.

- Pewne rzeczy się nie zmieniają. A pewne tak, na przykład lokalizacja moich ubrań. Przepraszam was na moment. - Lee zdjął z balustrady swoje spodnie i podreptał do łazienki, co chwila nadeptując na brzeg koca.

Kara, niewzruszona, zdjęła czajnik z płyty i zalała kubki.

- Nie mam cukru ani mleka, więc będzie czarna.

- Dzięki, Starbuck. - Hot Dog otrząsnął się z jakiegoś magicznego świata, do którego na chwilę zbłądził, i rozejrzał się po okolicy. - Kurczę, dawno tu nie byłem. Ładnie się urządziłaś.

- No fakt. Nie byłeś tu od… od tamtej strasznej parapetówki ponad rok temu, nie? - Kara siorbnęła kawy. Czarna jak grzech, gorzka jak noc (jakoś tak), pierwszy zbiór z plantacji po drugiej stronie rzeki. - Spotkałeś kogoś z dywizjonu ostatnimi czasy?

- Racetrack. Też planuje odejść. Ostrzy sobie zęby na działkę obok mojej, za miastem.

Kara prychnęła.

- Racetrack i powrót do natury? Niesamowite.

- Znasz ją. Jak się już do czegoś bierze, chce to zrobić dobrze.

- I zacznie od kopania ziemniaków. Nigdy jej nie zrozumiem. - Pokręciła głową. Lee tymczasem opuścił łazienkę, prezentując się znacznie porządniej niż przed chwilą, i po drodze do aneksu kuchennego pocałował Karę w kącik ust. - O, witamy.

- Witamy.

- Jakie to dziwne. - Skrzywił się Hot Dog. - Naprawdę.

- Co, całujący się ludzie? - Kara wydęła usta i zaczęła cmokać. Lee przewrócił oczami i wrzucił do kubka torebkę herbaty. - Zaiste dziwne.

- Nie. - Hot Dog pokręcił głową. - Po prostu nadal widzę was w mundurach.

- W mundurach też to robiliśmy, Costanza.

- Kara - zwrócił jej uwagę Lee.

- No co, to przecież prawda.

- To okropne, przestań! - Hot Dog zasłonił się rękami. - Nie chcę tego słuchać!

- O co z tym chodzi? - Kara spojrzała pytająco na Lee, który wzruszył ramionami. - Co mu jest?

- Może to jest, wiesz, jak z dziećmi, które zdają sobie sprawę, że ich rodzice też uprawiają seks. Jak na przykład z moim ojcem i…

- Dobra, już wiem, ani słowa więcej. - Uniosła oczy do sufitu i na wszelki wypadek dodała: - Bardzo cię przepraszam, Lauro.

Lee łapczywie, na stojąco pił herbatę.

- Co cię tu sprowadza o tej porze, Brendan? - zapytał między łykami.

- Chciałem was odwiedzić?

- Oo, jak miło. Powinniśmy to zdecydowanie powtórzyć. I może nie jak będę się tak spieszył. - Zerknął na zegarek.

- Już wychodzisz? - zapytała Kara z wyrzutem.

- Muszę załatwić coś na mieście przed pójściem do ratusza. Wiesz, im szybciej zacznę, tym szybciej skończę.

- Ja też się zwijam - stwierdził Hot Dog, dopijając szybko swoją kawę. - Dzięki za rady, Starbuck.

- Nie ma sprawy. Widzimy się? - Nałożyła mu czapkę na głowę.

- A jakże. - Zasalutował.

Przed wyjściem całkowicie na użytek Hot Doga wsadziła Lee język do gardła, czym wywołała falę protestów, a potem usiadła na progu z papierosem, patrząc, jak odjeżdżają. Kiedy wypaliła, odrzuciła go do doniczki służącej za popielniczkę i wróciła do środka. Słońce zaczynało już poważnie przygrzewać. Odstawiła metodycznie kubki do zlewu, w którym rosła sterta nieumytych naczyń, wytarła ręce w fartuch Sama i weszła na antresolę, biorąc po dwa stopnie na raz. Tam wytarła brudne stopy w dywanik, zatarła ręce, przymierzyła się i wskoczyła do łóżka.

- Sammy!

Sam z wrażenia prawie stoczył się z łóżka, młócąc na oślep ramionami. Złapała go za nadgarstki i usiadła okrakiem na jego klatce piersiowej.

- Będzie impreza! Cieszysz się? - zapytała, nachylając się groźnie. - Cieszysz się? No cieszysz się?!

Sam z rezygnacją opadł na poduszkę.

- Nie no, zajebiście - potwierdził, zamykając oczy. - Ale chciałbym się jeszcze zdrzemnąć. Tak z kwadransik. Co ty na to?

- Nuuuuda. - Puściła go i chciała odtoczyć się w drugą stronę, ale Sam podstępnie złapał ją w pasie i przewrócił na plecy. - Puść, barbarzyńco!

- Barba-co? - zapytał Sam z udawanym skonfundowaniem i przygniótł ją do materaca swoim ciężarem. Kara aż stęknęła. - Zdrzemniemy się razem.

- Nigdy nie myślałam, że zginę w taki sposób.

- No dobrze, idź, ale zrób mi śniadanie, kobieto.

- Zaraz ci przywalę, Sammy.

2.

- …wybiło południe. Przynajmniej na Ziemi, nie jestem pewien, co wybiło tutaj na statku. Z pokładu Galactiki wita was Damazy Terenti, wasz wierny korespondent wędrowny. Dzisiaj, jak zapewne pamiętacie - bo trąbimy o tym od rana - rozmawiamy o zasadności obchodzenia Święta Kolonii. Załoga Galactiki ma na ten temat dość podzielone zdania, od zgoła entuzjastycznego „im więcej świąt, tym lepiej” pułkownika Kelly’ego po głos krytyki ze strony kapitan Agathon. Teraz będziemy mieli szansę porozmawiać o tym z samym admirałem Adamą. Halo, panie admirale? Można?

- Proszę wchodzić.

- Panie admirale, w naszej dzisiejszej audycji dyskutujemy o tym, czy powinniśmy jeszcze, jako nowoczesne społeczeństwo na nowej planecie, obchodzić Święto Kolonii. Jakie jest zdanie pana admirała?

- Uważam, że nie ma ku temu przeciwwskazań. Wręcz przeciwnie: wskazane jest kultywowanie pamięci o Dwunastu Koloniach, skąd, jakby nie patrzeć, się wywodzimy i które mogą się już zamazywać w powszechnej pamięci.

- Ale obchodzimy przecież Dzień Pamięci, również z kolonialnej tradycji. Dzień Pamięci służy upamiętnieniu poległych i wspomnieniu zniszczonych Kolonii, czy takie święto, bardzo ważne zresztą, nam nie wystarczy?

- Wie pan, ja urodziłem się na Koloniach i tam spędziłem dużą część życia. Jak większość z nas. Ale część naszych małych obywateli może już w ogóle nie pamiętać Kolonii. Więc chociażby dla nich - i dla przyszłych, mam nadzieję, pokoleń - należałoby z tego święta nie rezygnować.

- Stary dalej ma gadane - powiedziała specjalistka Camorra, zamykając pokrywę silnika obitego Vipera Mark VII.

- Jak zawsze. - Kara otrząsnęła się z zamyślenia i poklepała kadłub swojej maszyny. Radio nadal burczało w tle. - Jak tam z diagnostyką?

- Wszystko dobrze. Można tym swobodnie nadal latać, Thrace.

- Kiedy przyślecie mi jakichś kadetów? Nudzę się trochę z tymi cywilami. Oni by tylko wycieczki i inne gówna.

- Słyszałam plotki, że od przyszłego tygodnia dostaniesz dwoje na treningi w atmosferze. Ale to tylko plotki.

- Każda plotka ma w sobie ziarno prawdy. Jak już przy tym jesteśmy, chciałabym, żebyś dla mnie jakąś rozpuściła.

- Plotka nie jest plotką, jeśli rozpuszcza się ją z premedytacją.

- No proszę cię. - Kara spojrzała na nią z wyższością, co było trudne, bo Camorra miała trochę więcej wzrostu od niej. - Służyłam na battlestarze osiem lat, wiem to i owo o plotkach. W każdym razie powiedz wszystkim, że urządzam przyjęcie dla weteranów. Masz mundur - możesz wpaść.

- To brzmi dobrze. Kiedy miałoby się to odbyć?

- Tę wieść rozpuścisz w następnej plotce. Święto Kolonii, powiedzmy?

- Na ciebie zawsze można liczyć, Starbuck.

- Staram się nie zawodzić.

Camorra skinęła jej głową i wyszła z hangaru. Należała do ekipy mechaników stacjonujących na bazie ziemskiej Floty i co jakiś czas wpadała do Kary, żeby ocenić stan samolotów i pomóc jej z bardziej skomplikowanymi naprawami. Starbuck była jak dotąd jedynym cywilnym przewoźnikiem i instruktorem w Lauranii - przeważnie pilotowała wyprawy naukowe, obsługiwała wycieczki, które udawały wyprawy naukowe, albo uczyła latania wszystkim, co ma skrzydła i napęd.

- Umyliśmy piątkę - oznajmił Matteo, odkładając szlauch na miejsce. - Coś jeszcze?

- Nie. Możecie spadać na obiad. W piątek o dziewiątej i ani minuty później, rozumiemy się?

- Tak jest! Do widzenia!

Matteo i Tomo dwa-trzy razy w tygodniu zajmowali się prostymi naprawami i utrzymywaniem porządku w hangarze, a w zamian uczyli się na mechaników. W skład miniaturowej floty Kary wchodziły dwa wahadłowce, nieuzbrojony raptor i dwa pozbawione działek vipery, które otrzymała na pamiątkę od Floty: wysłużona Dwójka Starbuck i Siódemka Apolla. Pamiątkowe tabliczki na samolotach głosiły: „W nagrodę za zasługi oddane Flocie Kolonialnej i całej ludzkości, dla upamiętnienia niezłomnego ducha - dla major Thrace od załogi BS Galactica”. Na viperze Lee było oczywiście „dla majora Adamy”, ale ta sama formułka. Wyglądało to na dzieło szefa pokładowego Lairda.

Przesunęła ręką po kadłubie swojego dawnego myśliwca. Gdyby nie wartość sentymentalna, na pewno nie uniknąłby złomowania, a tak nadal latał. Poklepała vipera po silniku manewrowym i spuściła metalową roletę na wejście do hangaru. Musiała jeszcze wprawdzie wykreślić trasę dla ekspedycji, którą miała poprowadzić za cztery dni, ale to mogła zrobić w domu. Potrzebowała tylko map, więc wyjęła je ze schowka, wsunęła do tubusu, tubus wsadziła pod ramię i wyszła tylnymi drzwiami. Od razu oślepiło ją słońce odbijające się od jasnych płyt lądowiska.

Była teraz na skraju miasta. Gdyby spojrzała w prawo, ujrzałaby gęstniejące zabudowania Lauranii, gdyby w lewo - wzgórza porośnięte cyprysami i makią. Na wprost błyszczała wstęga rzeki Antiope i przęsła przerzuconego przez nią niskiego mostu. Kara obstawała przy osiedleniu się tutaj, od kiedy po raz pierwszy postawiła stopę na tym lądzie, mimo że kontynent obfitował w inne miejsca nadające się do kolonizacji. Oskarżano ją kiedyś, że poszukiwała sobowtóra swojej ojczystej planety, ale to nie była prawda; tu było zupełnie inaczej niż na Aquarii. Zresztą Ziemia obfitowała w cudowne miejsca o różnym klimacie i Kara nie broniła nikomu próbować żyć na własną rękę gdzie indziej, jeśli nie odpowiada mu ciepły klimat, łagodne zimy, słona bryza od Morza Enejskiego i dziecinnie łatwa uprawa winorośli, oliwek i tytoniu.

Tytoń, właśnie. Przypomniało jej się, że nie ma ani papierosów, ani cygar. Nałożyła na głowę kapelusz, poprawiła wsunięty pod pachę tubus z mapami i ruszyła opieszale w kierunku parkingu. Nie przepadała za chodzeniem na targowisko, ale jeśli zamierzała pojechać na cmentarz, i tak musiała przebić się przez centrum miasta.

W położonej nieopodal bazie panował bezruch; nad lądowiskiem i wojskowymi barakami unosiło się drgające od żaru powietrze.

Otworzyła w samochodzie wszystkie okna, włączyła nawiew i skierowała się do miasta wyboistą, rozjeżdżoną przez transportery drogą. Najpierw mijała farmy i sady, potem będące w różnych stadiach budowy, otynkowane na biało domy otoczone ogrodami. Gdzieniegdzie stały jeszcze namioty, ale im bliżej centrum miasta, tym więcej widać było wykończonych, pokrytych kolektorami słonecznymi budynków. W budownictwie, projektowaniu i dostarczaniu materiałów pomoc cylonów okazała się nieoceniona; bez nich populacja Lauranii mieszkałaby zapewne w nadmorskich jaskiniach i jadła surowe mięso.

Samochód postawiła pod ratuszem, czyli miejscem, w którym Lee Adama spędzał dziewięćdziesiąt procent czasu nieprzeznaczonego na spanie czy załatwianie potrzeb fizjologicznych. Gdyby tam wstąpiła, na pewno zastałaby go przy pracy, zanurzonego po czubek głowy w papierach albo koordynującego pracę swoich radnych, ale zamiast tego wyszła na wyłożony białymi kamieniami rynek. Tu, na targowisku, tętniło serce Lauranii, tu wszyscy się znali. Tu nie pomagał kapelusz i lustrzanki, przynajmniej nie jej. Kto nie rozpoznałby twarzy bohaterki?

Weszła pomiędzy stragany, mijając obojętnie sterty świeżych warzyw i owoców, pięciolitrowe baniaki oliwy i wina, przenośne chłodnie z mięsem i rybami. Niektórzy handlarze już się zwijali, inni uruchamiali wentylatory. Buczało jak w ulu, nieznośnie głośno. Kara unikała wzroku przechodniów, biorąc azymut na stanowisko z przyprawami, bo obok niego zwykle stali z tytoniem.

Nie inaczej było tym razem. Na widok zbliżającej się Kary dyskusja przy stoisku zupełnie umilkła, a starsza kobieta szturchnęła młodszą w bok.

- To Kara Thrace - powiedziała konspiracyjnym szeptem.

- Co ona tu robi?

No pewnie, bo Starbuck nie je, nie pije i jeszcze pewnie nie oddycha, pomyślała Kara zjadliwie, szukając w kieszeni szortów kartek.

- Poproszę pięć cygar i dwie paczki papierosów - powiedziała za to. Taka była ilość tytoniu na kartce, którą dostała w zeszłym tygodniu. Jedno cygaro, z tych krótkich, z obciętymi oba końcami, wymienialne było na pięć papierosów. Nie było to specjalnie dużo, ale Lee i Sam przeważnie oddawali jej swoje kartki, o ile nie trzeba było ich przehandlować na coś innego.

Sprzedawczyni łaskawie przyjęła kartkę, obejrzała ją wnikliwie i zaczęła owijać cygara i papierosy w papier. W tym czasie druga kobieta otwarcie gapiła się na Karę, której zrobiło się trochę wstyd swoich brudnych od smaru, z biegiem czasu coraz bardziej zniszczonych rąk i zaplamionej farbą koszuli. Nie wyglądała już jak na zdjęciach.

Stanęła w luźniejszej postawie, zahaczając kciuki o pasek spodenek, i powiodła dookoła znudzonym wzrokiem, jakby była zmuszona marnować tu swój cenny czas. Kiedy sprzedawczyni podała jej pakunek, odebrała go z wymamrotanym „dziękujędowidzenia”, nasunęła czapkę głębiej na oczy i wycofała się na z góry upatrzone pozycje, czyli parking. Papierosa wyłuskała z opakowania i zapaliła dopiero w samochodzie. Nie lubiła takich zatłoczonych miejsc. Nagle pomysł przyjęcia na kilkadziesiąt osób wydał jej się kretyński. Włączyła radio, chcąc posłuchać muzyki, a tam dalej gadali.

- …mówiąc, nie jestem pewna, czy potrzebne nam kolejne święto, które zawładnie zbiorową świadomością w taki sposób jak Dzień Pamięci - mówiła D’Anna Biers. - Ja oczywiście również obchodzę Dzień Pamięci, na pamiątkę wszystkich moich poległych pobratymców, a także pobratymców waszych, i jest to święto niewątpliwie bardzo potrzebne.

- To czemu nie Święto Kolonii? - zapytała dziennikarka.

- Bo to byłoby Święto Kolonii, czyli tylko dla tych, którzy identyfikują się z Koloniami. Nie nasze wspólne, takie jak Święto Osiedlenia czy Pamięci. Rozumie pani, co mam na myśli?

- W zupełności. Ale chyba nie można nikomu zabronić obchodzenia Święta Kolonii? W końcu stoi za tym moc tradycji.

- Oczywiście, że nie. Ale moim zdaniem nie powinniśmy tego robić oficjalnie. Ja się nie mieszam do tego, co kto obchodzi prywatnie, czy to urodziny, czy pierwszy dzień wiosny, czy Święto Kolonii.

- Jak myśli pani, jakie zdanie ma na ten temat premier? Na razie nie udało się nam z nim porozmawiać.

Kara podkręciła głośność i strzepnęła popiół przez okno.

- Ciężko mi to ocenić - powiedziała wymijająco D’Anna. - Podejrzewam, że stoi na stanowisku, że oficjalne obchody byłyby w tej chwili wykluczające i niedemokratyczne, ale nie wykluczam też, że… siła wojskowej tradycji i pewne… naciski mogą sprawiać, że chciałby zorganizować jakieś obchody.

- Siła. Wojskowej. Tradycji - powtórzyła Kara z niedowierzaniem, do nikogo w szczególności. - Nie dostałaś memorandum, że połowa z nas nie jest już w wojsku? Kolejna. - Pokręciła głową, splunęła niedopałkiem jak prawdziwy weteran i odpaliła silnik samochodu. - „Siła wojskowej tradycji”.

Z perspektywy czasu - i odległości bardziej dosłownej, w końcu to lata świetlne - wydawało jej się zabawne, ile kiedyś znaczyły dla nich stopnie, degradacje, awanse, dowodzenie i jak uparcie się to ich trzymało, jakby tamta władza nadal opromieniała ich jakimś niedostępnym dla śmiertelników blaskiem. Ludzie wciąż zakładali, że zabijała zawodowo, mimo że od bitwy w pasie asteroid broń w ręku miała może dwa razy. Podobnie Lee: był tylko urzędnikiem cywilnym; fakt, że na wysokim stanowisku, ale przecież nie groźnym jak admirał albo nieomylnym jak arcykapłan Ateny. Tylko że nikt nie zapomniał, że był dowódcą grupy powietrznej i głównodowodzącym Pegasusa. Dla niektórych stronnictw - w typie cylońskich radykałów albo wyznawców Jedynego Boga - pozostawali gloryfikowanym zabójcami.

Wyjechała z miasta w kierunku rzeki. O tej porze prawie nie było już ruchu - minęła tylko jakąś Ósemkę i Szóstkę spacerujące w okolicy niewielkiego portu rzecznego. Przez most przeprawiła się sama, a po drugiej stronie rzeki skręciła w lewo, w kierunku wzgórza Virgo. Zatrzymała samochód pod okazałym cedrem i spod siedzenia wyciągnęła kilka topornie odlanych świec.

Najpierw odwiedziła Showboat, poległą w ostatniej bitwie. Na jej grobie leżało trochę kwiatów, ktoś zasadził nawet mirt. Potem przeszła się na groby symboliczne załóg battlestarów i zapaliła świeczkę dla Kendry Shaw, Heleny Cain i pilotów, których straciła w trakcie wojny. Następnie zahaczyła o tak zwany ogród pamięci, gdzie swoje miejsce mieli zmarli pochowani na nieistniejących już cmentarzach, w tym Zak i mama. Ostatnim przystankiem był okazały głaz ustawiony na grobie Laury Roslin, jak dotąd, mimo obietnic i projektów, niezamieniony na pomnik. Kara wbiła stojak w ziemię przed kamieniem i z namaszczeniem zapaliła świecę.

- Dzień dobry, Lauro - powiedziała w powietrze. - Jak widzisz, dajemy tu sobie cały czas radę. Ponoć w tym tygodniu urodziło się troje dzieci. Myślę, że to dobra wiadomość i pewnie chciałabyś to wiedzieć.

Słychać było wiatr i pracę spawaczy w niedalekiej manufakturze. Gdzieś warczał motor. W trawie grały świerszcze, jakby chcąc przyspieszyć przybycie długiego, leniwego popołudnia.

- To takie bezsensowne, że musiałaś umrzeć - dodała pod wpływem impulsu Kara. Ta myśl kołatała się w jej głowie od pewnego czasu, ale dopiero teraz odważyła się ją wypowiedzieć, jakby wcześniej przekonywały ją kadzidła i dym ofiarny, w podziękowaniu, na przebłaganie. - Po co? Ktoś się musiał poświęcić, żeby to tutaj powstało? Poświęciliśmy wszyscy dość, powinni byli ciebie oszczędzić. A tak jestem tu sama.

Kamień, jak to kamień, pozostał obojętny, a Kara poczuła się głupio, więc zapaliła papierosa i wróciła do samochodu.

3.

Czasem opadało ją takie przygnębienie jak niska mglista chmura, mimo że dzień zaczął się dobrze i dotąd wszystko szło gładko jak w dobrze naoliwionym mechanizmie. Wystarczyło coś usłyszanego w radiu albo sylwetka kogoś znajomego na ulicy - i wszystko powracało pełną parą. Zaćmienie. Uderzenie w żołądek. Świadomość nieuniknionego przejścia z „jest” do „było”. Wreszcie - koniec historii.

Raz nawet uciekła w górki, bo wydawało się jej, że jest żołnierzem piechoty na wojnie. Dwa dni chodziła po skałkach, wypatrując Centurionów, aż znalazł ją i odprowadził do domu Sam. Nic nie pamiętała, wszystko jej opowiedział. Cottle nazwał to fugą i pytał, czy w domu ma broń, na co oczywiście zaprzeczyła, mimo że miała strzelbę w szafie i dwa półautomaty 5-7 pod łóżkiem.

Wystarczało niby wrócić do domu i próbować się otrząsnąć, ale wtedy - no, wtedy zostawało się jedynym człowiekiem na całym świecie, w swoim szklanym domu na szczycie góry, wydawałoby się, tak blisko nieba, nowoczesnym eremitą w odosobnieniu, i to nie było wcale lepsze, zważywszy, że to przecież fałszywa pustelnia. Wówczas przychodziła druga fala: wtedy się pojmowało, jak niewiele jest się wartą, jak bardzo się na nic nie zasługuje, i zapętlało się poczuciu żalu nad sobą i żalu za tymi, który nie przetrwali, i robił się z tego jeden wielki, straszny kłąb, którego nie dawało się już nazwać ludzkim językiem. Wtedy piło się i szło spać, a cykl się zerował.

Jak to ugryźć? Jak to ująć? Mozaiki kolorów, wielki wir, zejście w dół. Powrót. Za duże były buty Eneasza. Czy: bohaterów eposów nie można brać na poważnie. Albo: z jakiejś racji usuwano ich z historii przed szczęśliwym zakończeniem.

Kiedy Sam przyszedł na obiad, siedziała właśnie, przygnębiona, nad mapami Ziemi, wyznaczając kurs swojej szalenie angażującej i niebezpiecznej wyprawy naukowej. Anders wszedł do studia, rzucił główkę sałaty na blat, zaczął grzebać w lodówce, trzaskać patelniami i opowiadać, co takiego zrobił dzisiaj Tyrol i nawet nie zauważył, że go nie słuchała, dopóki się nie odwrócił.

- Mówię ci, co za przypał… Hej, co się stało? Co jest? Masz zły humor?

- No jak, kurwa, myślisz?

- Hej. - Odłożył patelnię i przykucnął obok jej kolan. Kara patrzyła na niego spod byka. - Jesteś zła na mnie? Coś zrobiłem?

- Nie, daj spokój.

- Jesteś zła na Lee? - próbował dalej Sam.

- Nie tym razem. - To był całkiem niezły strzał, Lee wkurzał ją co najmniej raz w tygodniu, a jeśli udało im się akurat uniknąć konfliktu, to po miesiącu wybuchała prawdziwa wojna.

- Wpadłaś na Leobena? - zapytał, mrużąc podejrzliwie oczy.

- No przecież nie. - Też dobry; Leoben wprawiał ją w rozmaite stany, z których zdecydowana większość nie była pozytywna.

- Byłaś na cmentarzu? Kara… - Cmoknął z niezadowoleniem i położył ręce na jej kolanach. Miał okruchy tynku we włosach. - Rozmawialiśmy o tym.

- No jak mam tam nie chodzić? Zresztą nie o to chodzi.

- To o co?

- Ta impreza to jednak głupi pomysł. No kurde, ci wszyscy ludzie będą jeść moje żarcie, wypijać mój alkohol, a potem znęcać się nade mną za moimi plecami? No dzięki.

- Daj spokój, Kara. Zresztą już za późno, żeby to odkręcić. Wszystkim powiedzieliśmy. Info poszło w świat. Niepotrzebnie tak negatywnie się nastawiasz.

- Ale mi mądrze powiedziałeś. - Przewróciła oczami.

- No tak. Jutro spojrzysz na to inaczej. Wszystko będzie okej. Potrzebujesz trochę wystawić się na ludzi. - Wyglądał na zatroskanego. Kara nie znosiła, kiedy ktoś się o nią troszczył, ale Sam nie potrafił inaczej, a ona była parszywa, parszywa. - Dobrze ci to zrobi. To twoi starzy znajomi. Nie chcesz się z nimi zobaczyć?

- Widuję się z nimi - powiedziała Kara wymijająco. - Na przykład… na ulicy.

Sam wybuchnął śmiechem, odrzucając do tyłu głowę. Potem klepnął ją w udo i wstał.

- Wszystko będzie dobrze, Kara. Wstawię teraz ten obiad i skoczę wziąć prysznic, a ty w tym czasie sprzątnij te swoje kajety, dobra?

- Dobrze. - Była jeszcze trochę nadąsana, ale już znacznie mniej niż wcześniej. Sam zawsze emanował na nią czymś ciepłym i bezinteresownym, jakby dysponował niekończącymi się zasobami dobrej woli.

Zwinęła swoje mapy, rzuciła je na podłogę obok czystego płótna i podążyła za Samem, po drodze zrzucając z siebie podkoszulek, spodenki i majtki. Kiedy weszła do łazienki, unosiły się już tam kłęby pary, a Anders, zwrócony do niej tyłem, nucił coś pod nosem i mył włosy. Przez chwilę przyglądała mu się z zadowoleniem - praca na budowie wychodziła mu zdecydowanie na dobre - a potem, wykorzystując głośny szum wody, zakradła się do kabiny prysznicowej i przytuliła do jego śliskich pleców.

- Hej… - Wykręcił szyję, żeby na nią spojrzeć.

- Nie odwracaj się - powiedziała do tatuażu na jego łopatce. - To jest napad. - Sięgnęła do przodu i wzięła go do ręki. Sam cały - ha, ha - zesztywniał. Drugą dłonią ścisnęła jego pośladek, zębami złapała za ramię. Nie była dość wysoka, żeby spojrzeć mu przez bark, więc zdała się na instynkt. To, jak zwykle, dało dobry rezultat: Sam westchnął urywanie i oparł się o ścianę kabiny. Mięśnie w ramionach mu drżały; pewnie chciał jej dotknąć, ale nie mógł.

- Boże - wysyczał po chwili przez zęby. Kara z satysfakcją wytarła rękę o jego biodro, pocałowała go w łopatkę i ewakuowała się, zanim w ogóle zauważył, co się stało.

„Boże”. Czasami się tak mylił. Zastanawiała się, czy to dlatego, że spędzał tyle czasu z Sharon i Tyrolem - a jeśli tak, czy kiedykolwiek czuł się niesprawiedliwie obrabowany ze swojego dziedzictwa, jak Galen właśnie. Albo Tory Foster. Kiedyś powiedział, że jego poprzednie życie było dla niego jak historia, którą mu ktoś opowiedział, a poza tym o tym nie wspominał. Karze wydawało się, że był szczęśliwy; na Koloniach prowadził dobre życie, miał rodzinę, która go kochała, talent, który wykorzystał, by odnieść sukces, z wdziękiem pokonywał każdą przeszkodę, jaką rzucało mu pod nogi życie, nic go nigdy nie pokonało. Spotkał kobietę, którą pokochał i która również go kochała, choćby kaleko i niewystarczająco, a jeśli musiał być w tym związku z innym mężczyzną - niech tak będzie. Podejrzewała, że Sam kochał także Lee, przynajmniej do pewnego stopnia, bo jego zdolność do miłości była naprawdę godna podziwu.

Kiedy Sam wyszedł spod prysznica, nakładała właśnie obiad - wspomnienie dnia poprzedniego - na ceramiczne talerze. Do tego była zimna woda z lokalnego, górskiego ujęcia, pompowana mechanizmem zasilanym kolektorami słonecznymi, jak prysznic i większość elektrycznych sprzętów w domu.

Zjedli w przyjacielskiej atmosferze, szturchając się pod stołem bosymi stopami. Chmury nieco się uniosły, Kara zdecydowała, że walka ze światem warta jest świeczki. Po wyjściu Sama chciała iść pobiegać, ale zauważyła go na parkingu, klęczącego przy swoim samochodzie, jakby chciał wymodlić nieco dłuższe życie dla części, które zapomniały już, że kiedykolwiek miały gwarancję.

- Znowu? - zapytała z niesmakiem, kładąc ręce na biodrach. - Oddaj go na złom. To nie ma sensu.

- Nie poddam się - wycedził Sam, szarpiąc za coś w okolicach miski olejowej. Nie wyglądało to dobrze. - Tyrol miał mi to zrobić dwa dni temu, kurwa, ale oczywiście znalazł coś lepszego do roboty!

- Zostaw to już. Wezmę cię na hol.

Wyciągnęła z bagażnika zwój liny i przyczepiła ją do haka z przodu maski terenówki Sama. We dwójkę wypchnęli ją w kierunku wyjazdu, potem właściciel kawałka złomu ze zdeterminowaną miną zasiadł za kierownicą, a Kara doczepiła linę holowniczą do swojego samochodu i ruszyła w dół wzgórza. Odstawiła Andersa na budowę - wykańczali dom Tyrola koło rynku, wszędzie było pełno materiałów budowlanych i kurzu, a ze sterty desek przyglądała im się podejrzliwie Boomer, która ponoć znowu próbowała kręcić z Szefem, ale „zabierała się do tego od dupy strony”, jak to określił Sam. Kara została ostrzeżona, by się do niej nie odzywać i w ogóle ją ignorować, więc tylko przywitała się z ekipą, zamieniła parę słów z Tyrolem i wróciła do samochodu.

Drugi raz w ciągu dnia w mieście - to jej się rzadko zdarzało. Włączyła radio, w którym nareszcie grali dobrego scorpiańskiego rocka, i zawróciła w kierunku rzeki. Nieopodal mostu, a kawałek za sadami cytrusowymi, gdzie brzeg opadał łagodnie ku wodzie, było miejsce, które nadawało się idealnie do samotnego kontemplowania cieków wodnych i odbijających się w nich chmur, a czasem czytania gazety albo książki. Kara chodziła tam, kiedy nie miała nic lepszego do roboty.

Tym razem jednak na jej osobistym, zaklepanym, najlepszym miejscu ktoś siedział. Już prawie zawróciła, zawiedziona i irracjonalnie zła, kiedy poznała łuk pochylonych pleców i wieniec siwych włosów wokół rozrastającej się łysiny na głowie. To był Tigh.

Podeszła do brzegu, szeleszcząc schnącą na słońcu trawą, i usiadła obok niego na kamiennym progu, który był jedynym znakiem, że ktoś przed nimi próbował okiełznać tę samą rzekę. Tigh musiał zupełnie odwrócić głowę, żeby spojrzeć na nią swoim lewym okiem.

- Starbuck! Dawno mnie nie zaszczycałaś swoim towarzystwem.

- Aa. - Wzruszyła ramionami. - Zajęta byłam.

To nie była prawda, po prostu nie chciała się z nikim widzieć.

- Jak leci, Starbuck?

- Po staremu. Ludzie wytykają mnie palcami na ulicy i mówią o mnie niemiłe rzeczy za moimi plecami.

- Teraz wiesz, jak ja się czułem przez większość czasu.

Uśmiechnęła się na dźwięk jego znajomego rubasznego rechotu.

- Taa. Nic dziwnego, że za kołnierz nie wylewałeś.

- Chcesz trochę? - Wyciągnął zza kolana butelkę owiniętą dla niepoznaki w papierową torebkę.

- No jasne. Dzięki, pułkowniku. - Kara pociągnęła sobie z butelki. Nie był to bimber, tylko cierpkie wino z zeszłorocznych zbiorów. - Co jest? Kłopoty w raju?

- A, pokłóciliśmy się i Ellen wyrzuciła mnie z domu - wyjaśnił stoicko Tigh, patrząc na rzekę. - Poczekam po prostu, aż pójdzie spać i położę się na kanapie, do jutra pewnie zapomni, o co chodziło.

- To jedno rozwiązanie.

- A drugie?

- Pić dalej - podsunęła Kara.

Tigh roześmiał się znowu, ale tym razem wydawało się to wymuszone. Kara nie pamiętała, kiedy żarty z pijaństwa stały się mało zabawne.

- Co u Staruszka? - zapytała, oddając mu butelkę.

- Czasem lepiej, czasem gorzej. Jak u każdego. Tęskni - dodał po chwili.

- Wszyscy tęsknią, pułkowniku. To jest nasz ładny, nowy dom, ale nic nie równa się ze starym, rodzinnym. Ze statkiem to samo.

- To też. - Tigh machnął ręką i wziął łyk z butelki. - Ale co innego miałem na myśli. Bill… - Urwał, szukając słów, których nie bałby się powiedzieć w obawie przed ośmieszeniem. Znany taniec; Kara sama często go wykonywała. - Ona nie wróci. Jak ty czy Ellen.

- Może to dobrze.

Tigh spojrzał na nią z ukosa i po chwili trącił ją ramieniem.

- Zobacz nas, dwoje starych pijusów narzekających razem na życie. Kto by pomyślał.

- Może ty jesteś stary, pułkowniku, ale ja niekoniecznie.

- Ja jestem młody duchem. Masz może szluga, Starbuck?

- Jakżebym śmiała nie mieć.

Siedzieli razem, popijając wino, paląc papierosy i patrząc na spokojny nurt rzeki, która niosła z gór różne naturalne śmieci - liście, gałęzie, płatki kwitnących krzewów. Kiedy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi nad hutą i tartakiem, Kara zebrała się do domu. Na miejscu nie zastała nikogo, co oznaczało tyle, że Lee będzie pracował tak długo, aż nie zaśnie przy biurku, a Sam został u Tyrola albo wrócił do miasteczka namiotowego, gdzie dalej koczowała jego ekipa budowlana.

Zwinęła płótna, które jej się nie podobały, i odłożyła je na bok, do późniejszego zamalowania. To najlepsze rozpięła na sztalugach i usiadła przed nim na krześle, ale nie potrafiła znaleźć w nim nic, co można by poprawić, więc z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zrobiła sobie kolację. Na zewnątrz zapadał zmierzch, zamieniając znajome zarośla szczytu wzgórza we wrogą dżunglę. Kara pogasiła światła i po ciemku wspięła się na antresolę, balansując trzymanym w rękach talerzem i dzbankiem wody z cytryną. Włączyła lampkę, położyła się na łóżku i jadła, czytając bez przekonania zaległą prasę, ale szybko ją to znudziło, więc przewróciła się na plecy.

Przez świetlik zobaczyła granatowe niebo. Jego całkowita obojętność na ludzkie poczynania tu, na Ziemi, zawsze stanowiła dla niej dowód na to, że istnieją rzeczy odległe i obiektywne, co więcej: jakiś cel ewentualnej ucieczki. Ta świadomość gwarantowała jaki taki spokój ducha nawet podczas najgorszych zawirowań politycznych, społecznych czy nawet osobistych.

Zwinęła się w kłębek na łóżku, ze środka patrząc na zewnątrz.

dalej =>

fic, bsg

Previous post Next post
Up