Nagroda [#1, BSG]

Apr 07, 2009 15:10

Oto pierwsze dwa rozdziały (oraz rozdział zerowy) tekstu, który zaczęłam pisać po finale w ramach pocieszania się... mniej więcej. Mam nadzieję, że nie popełniłam żadnej strasznej gafy w zakresie szkolnictwa wojskowego - research nie pokrywa niestety lotów w próżni. Historia rozpoczyna się mniej więcej na wysokości Akademii i ma się ciągnąć przez długość serialu. W połowie wprowadzony ma być inny świat alternatywny, ale zobaczymy, jak z tym wyjdzie.

Ostrzegam: w późniejszych rozdziałach (w tych zresztą też) stężenie K/L przekraczające normy.

Odcinek 1. 4,430 słów, AU pre-series, Kara, Leoben, Lee, Helo, OCs.
Bez ostrzeżeń oprócz kilku bluzgów. Wymagana znajomość całego serialu, spoilery do finału.



Banner zrobiony przez Narybek lunatics_word


NAGRODA

And so I'll remember you,
I'll remember the days and the thousands of ways you pulled me through,
and dream of all the things you've seen,
of all the faces and all of the places you have been.
The Chameleons - Tears

0.

Zeszła w dół wzgórza z rękami w kieszeniach. Lee został na trawiastym szczycie sam. Odchodząc, wydawało jej się, że Lee się uśmiecha, ale wolała się nie odwracać, by sprawdzić. Pamiętała jeszcze, jak Orfeusz w ten sposób spieprzył sprawę.

Te idylliczne krajobrazy wszędzie wokół sprawiały, że czuła się jak na jakimś kanale przyrodniczym.

Leoben czekał pod powykręcaną przez wiatr, antyczną akacją w nienagannie odprasowanej, czarnej koszuli. Wyglądał, jakby wybierał się na przyjęcie - a nie na safari - i w pewien sposób było to zabawne: stanowili najgorszą, najbardziej nieodpowiednią dwójkę posłańców w całym wszechuniwersum.

- No i jak? - zapytała zaczepnie. - To już wszystko?

Leoben, zajęty obserwowaniem radującej się ludzkości, nawet na nią nie spojrzał.

- Dostałaś tylko tyle czasu…

- Wiem, wiem - przerwała mu. - Tylko tyle czasu, ile potrzebowałam, żeby wypełnić moją wyjątkową misję. No i wypełniłam. Zadowolony?

Wtedy się do niej uśmiechnął.

- Jestem. Plan się wreszcie wypełnił. Wszystkie drogi prowadziły do tego momentu…

Przewróciła oczami.

- Ale co? To jest wszystko? Co teraz? Życie wieczne na sawannie? - Potrząsnęła głową. - No proszę cię. Jestem bohaterem. Wypełniłam misję i domagam się nagrody. I to takiej konkretnej, bo na nieśmiertelność to ja sram.

Uniósł rękę i dotknął jej twarzy: kciuk na kości jarzmowej, opuszki palców na szczęce. Trwali tak przez chwilę, niezauważeni przez błądzących po łące rozbitków.

- Jest coś, co mogę ci powiedzieć, Kara.

- Tylko błagam, nic o życiu pośmiertnym. - Rozciągnęła usta w uśmiechu i jego kciuk musnął jej dolną wargę. - Może dostanę chociaż szansę na zrobienie wszystkiego jeszcze raz? Tym razem może wyszłoby mi lepiej. Może nie musiałabym umierać i wracać, i w ogóle. To było jednak strasznie męczące.

- Wszyscy dostajemy takie szanse.

Wzięła krok do tyłu i buntowniczo założyła ręce na piersiach.

- I co? To jest to? Na litość boską…

- Czy to nie wystarczy?

- Nie no - powiedziała po chwili namysłu - przypuszczam, że miło byłoby to wiedzieć.

- Kto powiedział, że będziesz to wiedzieć? - Leoben przekrzywił głowę, pstryknął palcami i

1.

zatrzasnęły się drzwi prowadzące na łącznik. Widać było, że sala S1 jest pełna kadetów. Same obce twarze: musieli być ze starszych lat, ich akademiki znajdowały się po drugiej stronie kampusu. Kara wyprostowała się odruchowo, ale coś musiało się odmalować na jej twarzy, bo Patterson zwrócił się do niej chłodno:

- Udam, że nie widziałem tej miny, Thrace. Sami domagaliście się lepszej konkurencji i zgodziłem się z wami, że pierwszy rok już nie dorasta wam do pięt. Więc proszę się ogarnąć.

- Tak jest, kapitanie.

Patterson pchnął drzwi sali i wszedł do środka, leniwie odpowiadając na entuzjastyczne saluty kadetów. Kara wkroczyła tam za nim, zdecydowana i pewna siebie, z neutralnym wyrazem twarzy. Kadeci starszych lat przypominali watahę wilków, gotowych rzucić się na niewinnego pierwszoroczniaka przy najmniejszej oznace strachu. Lekko drżące ręce zatknęła za pas kombinezonu i stanęła w pozycji "spocznij" po prawej stronie Pattersona.

- Do dzisiejszych ćwiczeń dodamy element rywalizacji - powiedział kapitan. Kara zerkała kątem oka na swoją świątynię: cztery symulatory lotu przyczajone pod przeciwną ścianą. - Kto spisze się najlepiej podczas pierwszej symulacji, dostanie do rocznej tablicy rozliczeń pięć punktów, a nie, jak zwykle, jeden. Zapraszam trzech ochotników.

W sali zapanowała napięta cisza. Kadeci - Kara zidentyfikowała ich jako drugi rok - mierzyli ją wzrokiem, spodziewając się podstępu. Patterson, znany jako Czub z Praktycznej Nauki, był zdolny do wszystkiego, a Kara mogłaby uchodzić za starszą niż dziewiętnaście lat.

W końcu do przodu wystąpił niewysoki, krótko obcięty brunet. Buty miał czyste, jakby je lizał z przejęciem cały ranek, a spojrzenie nieludzko zacięte. Po takich ludziach Kara spodziewała się najgorszego, ale nie mogła tego po sobie pokazać. W Akademii co najmniej jedną trzecią sukcesu gwarantowała niezachwiana pewność siebie.

- Kadet Adama - ucieszył się Patterson. - Co was skłoniło do podjęcia tej decyzji?

- Pięć punktów piechotą nie chodzi, kapitanie - powiedział kadet Adama. Stał w pełni regulaminowo - ręce po bokach, pięty razem, kręgosłup prosty jak kij od miotły. Kara już go nienawidziła.

- Bardzo mnie to cieszy. Kadecie Adama, to kadet Thrace z grupy 1V, która dołączy do nas na czas ćwiczeń.

Kara podała mu rękę z uprzejmym uśmiechem. Adama odpowiedział jakimś dziwacznym grymasem, który najwyraźniej miał odpowiadać jej gestowi, ale nawet nie był w podobnej kategorii. Obrzucił ją spojrzeniem, z którego Kara wyczytała wszystko, czego chciała się dowiedzieć: zastanawiał się, czy Patterson chce, żeby ją zmiażdżył, czy raczej popisał się swoimi umiejętnościami przywódczymi i uratował słabszą koleżankę. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że Kara może mu zrobić z dupy jesień postklasycyzmu.

Zacisnęła zęby tak, że aż zazgrzytało.

- Zapraszam kadet Thrace do niebieskiego symulatora, a kadeta Adamę do czerwonego. Poproszę jeszcze dwóch chętnych… No, z entuzjazmem, jesteśmy tutaj, żeby się uczyć!

Kara nie słyszała, kto ma zostać jej skrzydłowym, bo była zajęta usadawianiem się w symulatorze i nakładaniem hełmu. Adama wylądował w kabinie naprzeciwko niej, ale zniknął wkrótce z widoku, bo uruchomiły się ekrany wypełnione danymi ładującej się symulacji. Kara nie znała tego trybu, podobnie jak nie znała swoich przeciwników. Patterson najwyraźniej postanowił dać jej wycisk.

Chyba że Adama nie był tak dobry, jak mu się wydawało.

- Ładowanie symulacji zakończone - oznajmił metaliczny głos w jej słuchawkach. - Proszę podać swój kod, żeby włączyć komunikator. Twój znak wywoławczy to Niebieski 1. Twój skrzydłowy to Niebieski 2.

Kara wklepała szybko kod w konsolę. Komunikator zazgrzytał i powitał ją białym szumem, przez który po chwili przebił się czyjś głos.

- Niebieski 1, tu Niebieski 2. Nazywam się Toner, będę leciał na twoim skrzydle.

- Niebieski 2, Niebieski 1. Tu Starbuck, jestem dziś twoim liderem.

- Zrozumiałem. Zobaczymy, jak z tym będzie.

Kara poczuła znajome uderzenie złości. Uśmiechnęła się i złapała za dżojstik. W słuchawkach odezwał się znowu głos automatu:

- Drużyna Niebieskich startuje przeciwko drużynie Czerwonych. Celem jest zestrzelenie jak największej ilości myśliwców wroga, uniknięcie niewrogiego ognia i powrót do bazy. Wystrzelenie za dziesięć… dziewięć… osiem… siedem…

Na ekranach wyświetlił się obraz symulujący widok z wnętrza kanału startowego battlestara. Kara uśmiechnęła się jeszcze szerzej, wyobraziła sobie zadufaną twarz Adamy i pozwoliła złości rozejść się po całym ciele. Złość była doskonałym paliwem.

- Dwa… jeden…

Symulatorem szarpnęło. Karę wepchnęło w siedzenie przyspieszenie rzędu 8 g i świadomość, że tak naprawdę nie jest w kosmosie, miotana przez tak wielkie siły, wcale nie pomagała się z tym uporać.

Widok na ekranach sugerował otwartą przestrzeń kosmiczną. Kara dodała gazu, zanim nawet jej myśliwiec zaczął wytracać początkową prędkość; wykonała zwrot przez sterburtę i odbiła pod brzuch battlestara. Tak jak się spodziewała, drużyna Czerwonych została wystrzelona z hangaru na portburcie i dzięki temu miałaby fory - radar właśnie poinformował ją o ośmiu wrogich jednostkach nadlatujących z tego kierunku. Dystans miał zostać pokonany w minutę. Gdyby poleciała w drugą stronę, straciłaby cenne kilkanaście sekund, nadrabiając to przeoczenie.

Jej skrzydłowy dogonił ją dopiero po chwili. Kara miała ochotę go zjechać, ale zamiast tego otworzyła wspólny kanał komunikacyjny.

- Czerwony 1, tu Niebieski 1 - powiedziała wesoło. - Na twoim miejscu pocałowałabym tych pięć punktów na do widzenia i pomachała im jeszcze rączką.

- Niebieski 1, Czerwony 1 - odezwał się chłodny, wyważony głos kadeta Adamy. - Nie mam pojęcia, skąd na pierwszym roku biorą się tacy kozacy, ale możesz być pewna, że niebawem ci to minie.

- Czerwony 1, tu Niebieski 1. Pocałuj mnie w dupę. Koniec.

Jej skrzydłowy nadal rechotał, kiedy przełączyła się na ich kanał.

- Cieszę się, że dostarczam ci rozrywki, Toner, ale teraz się generalnie skup i kryj mnie. Na mój znak walimy w dół. Trzy, dwa, jeden, teraz.

Szarpnęła energicznie dżojstikiem. Jej symulowany myśliwiec obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i pomknął po spirali w dół w stosunku do płaszczyzny, po której poruszali się Czerwoni. Jej skrzydłowy podążył za nią ze znacznie mniejszym wdziękiem, burcząc coś o nowych manewrach.

- Piętnaście sekund do kontaktu - powiedział automat.

- Niebieski 2, tu Niebieski 1. Przygotuj broń - poleciła Kara, odbezpieczając działka. - Na mój rozkaz otwórz ogień.

Na ekranach zabłysły złowrogo kanciaste dzioby cylońskich myśliwców. Kara zacisnęła ręce na operatorze działek.

- Siedem battlestar, osiem battlestar… - Liczyła pod nosem, rzucając okiem na radar. Czerwoni nadal szli górą, a Cyloni się rozdzielili. Tak jak się spodziewała, wybrali luźną formację, która pozwalała im podejść obie części ich niewielkiej eskadry. - Piętnaście. Cel, pal!

Uderzająca do mózgu adrenalina szumiała jej w uszach jak nienastrojone radio. Kara zacisnęła palce na dżojstikach i z na poły radosnym, na poły wściekłym rykiem puściła się na skos przez wrogą formację, ostrzeliwując kanciaste, srebrne myśliwce z obu działek. Przy tym pierwszym podejściu zdołała zdjąć dwa.

Po wyjściu ze strefy ognia wykonała obrót ogon-dziób i rzuciła okiem na sytuację: jej skrzydłowy właśnie zawracał, a Czerwoni bawili się w uniki ze swoją piątką napastników, wycofując się niebezpiecznie blisko w stronę battlestara.

To wszystko zabrało mniej więcej sekundę.

- Niebieski 2, tu Niebieski 1, wchodzimy.

- Co, czy ty zupełnie oszalałaś…

- Kryj mnie, to wszystko będzie dobrze.

Myśliwce wroga również zdążyły zawrócić. Kara zestrzeliła natychmiast najmniej ostrożnego z pozostałej trójki i rzuciła się w pościg za drugim. Tak jak przewidywała, ostatni wleciał jej na ogon. Poszła po spirali, żeby utrudnić mu celowanie i nacisnęła guzik komunikatora.

- Toner, pobudka! Zestrzel tego sukinkota!

Kiedy poderwała swój myśliwiec w górę, żeby zaatakować uciekiniera od góry, zauważyła kątem oka wybuch z tyłu. Jeden z iksów na jej radarze zamigotał i zniknął. Kara rozprawiła się z ostatnim napastnikiem, upewniła się, że jej skrzydłowy się nie zgubił i poszła w górę, wydając polecenia zachrypniętym z emocji głosem. Na wspólnym kanale okazało się, że sytuacja u Czerwonych była równie nerwowa, co ich manewry: zygzakowali w przestrzeni, usiłując uniknąć ognia trzech napastników. Skrzydłowy Adamy dymił z jednego z silników manewrowych.

- Dobra, panowie, tutaj Niebieski 1 - powiedziała Kara, rozważając szybko różne warianty rozwiązania tego problemu. - Przerwijcie ostrzał wroga i osłaniajcie mnie. Wchodzę.

Usłyszała jeszcze, jak Toner powiedział "ja bym jej posłuchał", a potem zrobiła ostry zwrot, docisnęła gaz i weszła pomiędzy wrogie myśliwce po skosie, wystrzeliwując gęstą salwę z obu działek.

- Co do jasnej…! - Rozległ się zaskoczony okrzyk w jej słuchawkach i ułamek sekundy później strumień pocisków prześlizgnął się po szybie jej vipera. W trakcie kolejnego obrotu ogon-dziób zobaczyła znajdujący się w podobnym manewrze myśliwiec lidera Czerwonych. Znajdowali się tak blisko siebie, że gdyby nie była to symulacja, mogliby sobie pewnie pomachać.

Ostatni napastnik stracił silniki manewrowe i szybował bezradnie w kierunku portburty battlestara. Kara z fantazją wystrzeliła wprost w jego zbiornik paliwa, a Adama w tym samym momencie wziął na cel silniki. Srebrny myśliwiec wybuchł w feerii odłamków i Adama wydał triumfalny okrzyk.

Kara wyłączyła komunikator, żeby pozostali nie słyszeli, jak głośno dyszy z emocji. Kiedy program symulacyjny zapisał wyniki i otworzył pokrywę kabiny, nonszalancko zeskoczyła z drabinki. Od razu oblegli ją podnieceni drugoroczni.

Naprzeciwko Adama jak niepyszny wydostawał się z symulatora. Na tablicy nad drzwiami już widniały wyniki: KTHRACE - 5 punktów.

- Gratuluję, kadet Thrace - powiedział Patterson, wyłaniając się zza konsoli kontrolnej. - Jestem wprawdzie pewien, że takich manewrów nie uczy się na pierwszym roku, ale opanowanie wykazała kadet godne pozazdroszczenia. Kwestionowałbym niektóre posunięcia i zachowanie na linii z innymi pilotami. Na przykład proszę na przyszłość powściągnąć język. I nie gubić nigdy swojego skrzydłowego! Generalnie jednak uratowała kadet sytuację.

- Nie uczyłam się - powiedziała Kara, czując zastrzyk odwagi.

- Co proszę? - zapytał podejrzliwie Patterson.

- Nie uczyłam się tych manewrów. Sama je wymyślam na bieżąco.

Adama patrzył na nią z zimną nienawiścią.

- Pewność siebie jest dobrą cechą u pilota - odrzekł Patterson, mierząc czwórkę swoich spoconych kadetów wzrokiem. - Ale wy nie jesteście jeszcze pilotami. Nie jesteście nawet żółtodziobami. Jesteście nędznymi kadetami. Niżej od was w łańcuchu pokarmowym jest co najwyżej roznosiciel ulotek… a nawet nie, bo on przynajmniej zarabia, a wy żerujecie cały czas na organizmie państwowym. - Wszyscy spuścili głowy. Kara bezczelnie patrzyła w powietrze ponad ramieniem kapitana. - Tak więc: dzisiaj doceniam kawaleryjską fantazję, ale następnym razem proszę się solidnie zastanowić nad wszelkimi wyczynami w stylu brawurowego ratowania tyłka kadeta Adamy, który, swoją drogą, uprawiał dzisiaj jakiś balet. Co macie na swoją obronę?

- Starałem się doprowadzić do rozpadu formacji wroga - odparł chłodno Adama. Kara zerknęła na jego stopy. Pięty nadal razem, ale - uniosła wzrok - w skroni pulsowała mu żyłka. - Dlatego atak był rozłożony w czasie.

- No dobrze. Jestem skłonny to zrozumieć. Nie rozumiem natomiast, dlaczego nie zaprzestaliście ostrzału wroga, kiedy kadet Thrace ostrzegła o swoim podejściu.

- Nie miałem pojęcia, co kadet zamierza zrobić.

Patterson uniósł jedną brew. Drugą zmarszczył. Wyglądał komicznie.

- Mogę złożyć to na karb tego, że kadet Thrace jest zupełnie nowa w grupie… ale jest w tym jakaś nauczka. Nie zawsze będziecie latać ze znajomymi pilotami. Nie możecie przewidzieć ich zachowania, ale niezależnie od tego, co zrobią, nie możecie im w tyłek wpakować serii z działka. To się nie godzi.

- Tak jest, kapitanie.

- No. To kto następny? Cztery ciepłe miejscówki w symulatorach czekają.

Poklepywana przez przyjacielskiego Tonera Kara uniosła wzrok i napotkała pełne niechęci spojrzenie Adamy. Zamiast zrobić równie ponurą minę, uśmiechnęła się do niego promiennie i pokazała mu dwa uniesione do góry kciuki.

2.

Lee wpadł do pokoju, zatrzasnął drzwi, szarpnął za drzwiczki szafki, wkopał na dno buty do biegania. Następnie grzmotnął o podłogę torbą sportową, wygarnął z niej mokry podkoszulek i spodenki i z furią wkopał je pod łóżko. Na następny ogień poszły podręczniki: zrzucił je z łóżka jeden po drugim, wywołując serię głuchych uderzeń. Potem usiadł. Sprężyny zaprotestowały głośno.

- Ktoś jest dzisiaj agresywny - zauważył Heff, który obserwował to wszystko z bezpiecznego drugiego końca pokoju. - Co się stało? Nie dostałeś maksa na teście z doktryn?

- Praktyczna - powiedział lakonicznie Lee, rozwiązując sznurówki odesów.

- Ach. To samo, co zwykle?

- Mhm.

Zdjął buty, zwalczył ochotę, żeby je również kopnąć i walnął się na łóżko. Leżał, patrzył w sufit i usiłował się uspokoić - ponoć uleganie złości świadczyło o słabym charakterze - ale nadal był nabuzowany.

- Słuchaj - zaczął Heff, wyciągając z szafy jakąś pogniecioną cywilną koszulę - może powinieneś ją po prostu poznać osobiście?

- Znam ją osobiście. Doprowadza mnie do szału.

- Mam na myśli: poza tą naładowaną testosteronem salą symulacyjną. Tam się wszyscy nienawidzą. Przecież wiem, jak to jest, Lee, po wyjściu z symulatora mam zawsze ochotę zdjąć buta i napitalać nim Pattersona po głowie. - Heff zadumał się na chwilę, jakby wspominał jakieś fantazje związane z tłuczeniem instruktora lotu różnymi przedmiotami. - W związku z tym mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia.

- Mów.

- Pójdziesz ze mną na tę imprezę, która dzisiaj się szykuje w mieście. A wcześniej pójdziesz ze mną na biforek, na którym walniesz sobie z Thrace ze dwa bruderszafty i całe podkurwienie ci od razu przejdzie. Cholera, czy ja to muszę wyprasować?

- Nie, jeśli chcesz sprawiać wrażenie, że właśnie wypełzłeś z łóżka.

- Idealnie. - Heff zdjął wojskowy podkoszulek, narzucił na ramiona koszulę i zaczął zapinać mankiety. - To jak?

- Heff, nie bądź upierdliwy. Ona też mnie nie lubi, nie ma co zdziałać w tym kierunku.

- Myślisz, że tylko ciebie tyra? - prychnął Heff, usiłując coś wykopać z głębin swojej szafki. Niedopięta koszula powiewała na nim jak białe prześcieradło na jakimś niedorobionym duchu. - Dwa słowa, Adama: rozdmuchane ego. Rozejrzyj się, jesteś w Akademii. Tutaj "pozer" jest synonimiczne z "kadet". Thrace po prostu lubi wkurwiać ludzi. Dla niej to taki sport.

- Skąd tyle o niej wiesz? - zapytał podejrzliwie Lee, siadając na brzegu łóżka.

- Byłem na kilku imprezkach, podczas gdy ty uczyłeś się historii tego i wstępu do owego.

- Chcesz mi powiedzieć… - Lee oparł brodę na dłoni i spojrzał poważnie na swojego współlokatora. - Chcesz mi powiedzieć, że zdradzałeś mnie z kotami z pierwszego roku?

Heff zamarł w połowie otrzepywania spodni z bliżej niezidentyfikowanego brudu. Po chwili zorientował się, że Lee żartował i roześmiał się ze słyszalną ulgą.

- Naprawdę dużo tracisz, nie chodząc na żadne takie balety.

- Niektórzy się tu uczą - mruknął Lee.

- A Thrace, jak walnie sobie trzy głębsze… - ciągnął Heff, nie zwracając na niego uwagi. - Naprawdę, wtedy stanowi źródło niewyczerpanej radości. Za każdym razem wykręca jakiś nowy numer. Ach. - Udał, że ociera łzę. - Wspaniałe wspomnienia.

- W to ja nie wątpię. Skąd ty ją w ogóle znasz? Przecież nie chodzi na zajęcia do waszej grupy.

- Jest współlokatorką mojego kolegi z liceum, Agathona. Kojarzysz go? Taki wysoki koleś? Jest w raptorach?

- Tam jest pełno wysokich kolesi.

- Na pewno go poznasz, jak zobaczysz. W każdym razie chodziłem z Agathonem do klasy, a potem mnie nie przyjęli ze względu na tę cholerną przegrodę nosową, więc miałem rok przerwy, a on robił jakieś zarządzanie kryzysowym czymś tam czy coś takiego, więc teraz jest dopiero na pierwszym roku.

Lee milczał, stopniowo przyswajając te wszystkie informacje.

- No chodź - kusił Heff. - Będzie fajnie, zobaczysz. Są Bachanalia, nikt nie będzie siedział w akademcu, a kadra też pójdzie dać w kark i nie będzie miała jutro siły się nad nami znęcać. A jak nie będzie ci się podobało, to wrócisz do chaty.

- Mówisz.

- No nie bądź sztywniakiem, Adama.

To przeważyło.

Pół godziny później energicznym krokiem przemierzali kampus, Heff w niemiłosiernie pogniecionej białej koszuli, a Lee w neutralnym niebieskim polo, które wygrzebał spod sterty bojówek. Pierwszoroczni czekali na nich przed bramą: Agathon siedział na oparciu ławki i wyglądał dość groźnie, a Thrace rozparła się na siedzisku z rozrzuconymi szeroko kolanami i paliła jakieś paskudztwo. Oboje wyglądali na fundamentalnie znudzonych. Lee, który uważał naukę w Akademii za swoją życiową misję (pragnął stypendium, które mógłby rzucić ojcu w twarz), nie znosił ludzi myślących, że to wszystko im się należało, bo bozie dały im dobry refleks.

- Cześć, kotki.

- Cześć - odparła Thrace, wstając leniwie. Agathon zeskoczył z ławki. - Przyprowadziłeś kolegę?

- Udało mi się wreszcie go wyciągnąć z nory. To Lee Adama…

- Wiemy, znamy - przerwała mu Thrace, wystrzeliwując przed siebie rękę. - Przez cały rok kopałam mu tyłek w symulatorach. Cześć, Apollo.

- Kara Thrace - powiedział ze smakiem Lee, ujmując podaną dłoń. Spodziewał się, że Thrace zafunduje mu jakiś miażdżący uścisk, tymczasem była to zwykła dziewczęca ręka, może nieco silniejsza niż omdlewające rączki, które czasem podawały mu koleżanki. - Koszmar z pierwszego roku.

- Preferuję "Starbuck", bo nie jest takie wartościujące.

- A to jest Karl Agathon - wtrącił Heff, przerywając Lee poszukiwanie kolejnych zawoalowanych obelg. - Jest pięć razy porządniejszy od nas wszystkich, więc nie wiem, czemu się z nami trzyma.

- Bo jest lamerem i nie ma jeszcze swojego znaku wywoławczego - powiedziała uradowana Thrace, szturchając swojego kolegę-drągala łokciem. Agathon uśmiechnął się sympatycznie, podając Lee dłoń wielkości szufli do śniegu. - Ale ładnie zrobiłeś, Heff. Wiesz, im więcej, tym weselej. Chodźmy.

Thrace zagasiła papierosa na ławce i ruszyła energicznym krokiem w kierunku bramy.

- A czy nie powinniśmy… - zaczął Lee, wskazując kciukiem akademiki.

- Nie, nie. My mamy system. Ruszaj się, Adama.

Agathon, poruszając się, podejrzanie pobrzękiwał. Okazało się, że miał w kieszeniach kurtki upchane dwie butelki: taniej ambrozji w jednej i IsoCofy w drugiej.

- Idziemy w plener? - zapytał podejrzliwie Lee. W ogóle nie wiedział, co się dzieje. Nie znosił nie wiedzieć, co się dzieje.

- Mamy system - powiedział Agathon. - Zaraz zobaczysz.

Na parkingu stała poobijana wojskowa terenówka. Thrace i Agathon wsiedli do przodu, a Lee z Heffem władowali się do tyłu. W środku nie było za czysto i po kilku minutach drogi Lee odkrył, że siedzi na opakowaniu słonych paluszków, ale postanowił zataić ten fakt.

- To twój samochód? - zapytał, usiłując nie wiercić się na uwierających go w udo paluszkach.

- Tak jest - odparła Thrace, z werwą wyjeżdżając z parkingu. - Moja mama jest malarką i mam pełno kasy.

- Tak? - Udał uprzejme zainteresowanie.

- Nie, jest sierżantem - zbiła go z pantałyku Thrace. W tylnym lusterku zauważył wreszcie jej diabelski uśmiech. - Wygrałam wóz w karty.

- Lekcja: nie wierz w nic, co mówi Starbuck - ostrzegł Heff z sąsiedniego siedzenia.

- Hej, Apollo, twój ojciec jest głównodowodzącym, nie? - zapytał Agathon, odwracając głowę. - Na Galactice?

- Nie. To tylko zbieżność nazwisk - odparł Lee. Wkurwienie instant.

- Lekcja numer dwa. - Heff uniósł dłoń z wyprostowanymi dwoma palcami. - Nigdy nie pytaj Adamy o jego rodzinę.

Thrace zawiozła ich do miasta i zaparkowała na zacienionym parkingu na jednej z pomniejszych alejek. Agathon wyskoczył i obszedł okolicę, usiłując się za bardzo nie rozglądać.

- Czysto! Walimy.

Lee przełknął gulę w gardle. Picie alkoholu w miejscu publicznym było niewielkim wykroczeniem, ale z pewnością kiepsko by wyglądało w jego nieskazitelnych aktach - taki głupi, szczeniacki wybryk. Z drugiej strony klika Absera wydawała się robić to regularnie, więc prawdopodobnie posiadała jakiś plan awaryjny na wypadek, gdyby na horyzoncie pojawiła się Straż Miejska.

Butelki przeszły przez ręce Agathona, Thrace i Heffa i wreszcie dotarły do Lee, który upił mężnie cierpkiej ambrozji i popił słodką IsoCofą.

- Dokąd idziemy? - zapytał, ocierając usta.

- Do Barneya - odparł Agathon. - Będzie dużo ludzi od nas i istnieje mniejsza szansa, że wpadniemy na kogoś z kadry.

Lee skrzywił się mimowolnie. Pub u Barneya był typową mordownią, której klientelę stanowili głównie kadeci i pochodzący z różnych jednostek wojskowych Piconu żołnierze na przepustkach.

- No, panowie, pijemy, pijemy, czas leci - popędzała ich Thrace, która siedziała bokiem na siedzeniu kierowcy. - Apollo, muszę cię przed czymś ostrzec.

- Proszę, mów.

- Dzisiaj zapewne będziesz dobrze się bawił. Wiem, wiem, co chcesz powiedzieć. - Uniosła ostrzegawczo dłoń, kiedy otworzył usta, żeby coś odpalić. - Tak, to bywa szkodliwe dla zdrowia. Z pewnością jest szkodliwe dla osobistego budżetu. Ale niestety, trwają Bachanalia i na ciebie też wreszcie padło.

Agathon i Heff Abser ryknęli śmiechem. Lee bardzo żałował, że dał się w to wszystko - zaczynając od emanującej pewnością siebie Thrace, a skończywszy na paluszkach na siedzeniu - wciągnąć, ale postanowił potraktować to jak próbę charakteru.

- Cholera - powiedział, marszcząc brwi. - Tego się spodziewałem, ale trudno.

Thrace roześmiała się niespodziewanie i nagle zrozumiał, że mimowolnie dołączył do jej dziwacznej gierki.

- To super - stwierdziła z uciechą. - Noc jeszcze młoda…

- Jest późne popołudnie - rzucił Agathon.

- Cicho. Noc jeszcze młoda. Pijemy.

Nieco później przyjemnie rozluźniony po butelce ambrozji na czworo Lee z żalem stwierdził, że nie było tak źle. Bar był, owszem, zatłoczony, ale Thrace i Heff znali mniej więcej trzy czwarte obecnych, więc nawet znalazł się dla nich stolik i piwo. Agathon przy bliższym poznaniu okazał się naprawdę równym gościem, który wykazywał się wobec nieznośnej Thrace iście braterską pobłażliwością. Sama Thrace wypiła z nimi jedno piwo, a potem zniknęła gdzieś ze swoimi znajomymi z drugiej grupy. Heff poszedł do łazienki i wrócił z dwoma koleżankami z łączności.

- No i co? - zapytał, kiedy dziewczyny robiły słodkie oczy do Agathona.

- No wiesz… - Pociągnął łyk piwa. - Muzyka mogłaby być lepsza…

- Ja pieprzę, Adama. Wiesz, to jest życie, nie wszystko jest tak, jak byś sobie życzył.

- Dziękuję ci bardzo, wiem o tym od pewnego czasu.

- Nie musisz robić takiej skrzywionej miny, Apollo. Żadna cię z taką miną nie zechce.

Lee wykrzywił się jeszcze bardziej, ale Heff patrzył już na coś ponad jego ramieniem.

- Starbuck! Ty już, jak widzę, masz humorek.

- Ja zawsze mam humorek - odparła nieco za głośno Thrace i okrążyła krzesło Lee. - Chodź na parkiet!

Nie od razu zorientował się, że chodzi o niego.

- Co? Ja? - Uniósł ręce w obronnym geście. - Ja nie tańczę.

- Uwłacza ci to jakoś? - Uśmiechała się szerzej niż to fizycznie możliwe. - No chodź, Apollo.

- Idź. - Heff wypchnął go przemocą z krzesła. Thrace mrugnęła do niego z satysfakcją i zwróciła się do Lee. - Wygląda na to, że nie jesteś takim sztywniakiem, jak myślałam.

- To wszystko pozory - odparł Lee, uśmiechając się mimowolnie.

- Wiem. Wystarczy, że wleziesz do symulatora i stajesz się ostatnim skurczybykiem. - Złapała go za łokieć i pociągnęła w tłum. Muzyka była tak głośna, że musieli do siebie krzyczeć. - Z drugiej strony teraz nie jesteś taki okropny. Więc które to pozory?

- Wszystko to pozory.

- Co?

- Wszystko to pozory! - krzyknął jej do ucha.

- Dym i lustra - odpowiedziała w ten sam sposób, więc w ogóle nie widział jej twarzy. Kiedy odsunęli się od siebie, usiłując znaleźć trochę miejsca na parkiecie, uśmiechała się jak zwykle.

Przyzwyczaił się do myślenia o niej jako o swoim aseksualnym wrogu (zapiętym po szyję w tym zielonym kombinezonie z brązowymi naramiennikami i naszywką 1V), a teraz ze zdumieniem odkrył, że Starbuck nie tylko posiadała jakieś cywilne ubrania, ale też bardzo ekspansywną cielesność: uda, biodra, piersi, ramiona. Te ostatnie zresztą zarzuciła mu na szyję z zawadiackim uśmiechem, ale on nie miał odwagi objąć jej w pasie. Jak się okazało, lepiej, że tego nie zrobił, bo Starbuck wkrótce porzuciła go dla nowego partnera - jego kolegi z roku, Juliusa Demarche, nadętego bubka, który seryjnie zaliczał kolejne panienki - ale potem wróciła, żeby wyrazić swoją niechęć wobec wspomnianego Juliusa.

Lee z jednej strony nie pozwalał sobie zwykle na taką poufałość ze strony nieznanych mu osób, a z drugiej Starbuck nie wydawała mu się nieznajoma: przez cztery miesiące usiłowali się wzajemnie udupić w symulatorach i obrzucali się obelgami poza nimi. To była jakaś znajomość.

Po kwadransie zeszli z parkietu. Lee z ulgą wykonał taktyczny odwrót do łazienki (musiał przy tym ominąć szerokim łukiem jakiegoś człowieka przytulonego do muszli klozetowej), a kiedy wrócił, na stole stał równiutki rządek kieliszków. Thrace właśnie usiłowała przekonać Agathona, żeby wchłonął więcej alkoholu.

- Starbuck…

- Nie bądź taką miękką fają, Karl.

- Muszę poczekać trochę. Tę kolejkę. Potem będę pił dalej.

- No nie… Apollo, musimy to wypić.

Lee spojrzał krytycznie na kieliszki. Płyn wewnątrz wyglądał toksycznie.

- Nie mów, że nie dasz rady - powiedziała Starbuck, a wtedy jakby diabeł w niego wstąpił. Przy wtórze pokrzykiwań Agathona, Heffa Absera i jego koleżanek wypił wespół z Thrace cały rządek. Kwaśny, mocny alkohol uderzył szybko do głowy i Lee zatoczył się lekko, a Starbuck wybuchnęła radosnym śmiechem.

- To się nie skończy dobrze - powiedział, wspierając się na krześle.

- No właśnie - stwierdziła z uciechą Thrace. - O to chodzi.

Reszta nocy upłynęła w takim barwnym kalejdoskopie: parkiet, piwo, stół, żarty Agathona, łazienka i regeneracja sił, parkiet, więcej piwa. Rytm został zachwiany przez Juliusa Demarche, który, mając już nieźle w czubie, odważył się klepnąć w tyłek Karę Thrace.

Lee nigdy nie widział czegoś takiego. Thrace odwinęła się jak atakująca żmija i prawym sierpowym rozwaliła Juliusowi nos. Trysnęła fontanna krwi.

Oczywiście, zanim ktokolwiek zdążył zareagować, wszystko eskalowało. Któryś z kolegów Juliusa pchnął Thrace tak mocno, że wpadła na ścianę - a wtedy Lee zwinął dłoń w pięść i znokautował go zupełnie bez namysłu.

Przez chwilę patrzył ze zdumieniem na swoją rękę i zbierającego się z podłogi kadeta, a potem Thrace złapała go za ramię i pociągnęła do wyjścia.

- Szybko, spieprzamy, zanim nas zwiną!

Wybiegli z baru, omijając wprawnie przytępawych ochroniarzy. Thrace wystrzeliła do przodu jak rakieta i zwolniła dopiero po kilku przecznicach, kiedy Lee zaczynał już dyszeć. Przez chwilę wydawało mu się, że Starbuck płacze, a potem zorientował się, że to urywany, gardłowy śmiech.

- Widziałeś jego minę?! - zapytała, siadając na ławce na pustym przystanku. Lee oparł się o wiatę, usiłując złapać oddech.

- Już widzę, jak podaje cię za pobicie i wnosi o odszkodowanie - odparł, szukając po kieszeniach dokumentów. Na szczęście były na miejscu.

- Pfff. - Thrace wydęła usta. - Nie zrobi tego, bo ja go podam o molestowanie i jego kariera wojskowa pójdzie się jebać.

- W sumie masz rację. Co teraz zrobimy?

- Poczekamy na nocny, a potem przejdziemy się z buta. Jutro wrócę po samochód. Zawsze tak robię.

- A co jeśli mnie podadzą za pobicie? - zapytał, nagle zaniepokojony.

- Nic ci się nie stanie. Będzie, że mężnie broniłeś biednej, molestowanej koleżanki. Wiesz, gdzieś w niebie jest takie pudełko, do którego aniołki wrzucają gwiazdki za dobre uczynki. Właśnie dostałeś gwiazdkę!

Lee uśmiechnął się bezsilnie i usiadł obok niej. Siedzenie było bezpieczniejsze, bo świat nieco słabiej wirował.

- Zapalisz? - zapytała Thrace, wyciągając skądś wymiętą paczkę papierosów.

Chciał odpowiedzieć, że nie pali, ale potem pomyślał, co by o tym powiedział ojciec i poczęstował się jednym. Thrace podała mu ognia; otoczył jej dłoń swoją, żeby osłonić płomień.

Siedzieli tak w doskonałej pijackiej komitywie, dopóki nie przyjechał nocny autobus.

dalej =>

nagroda, fic, bsg

Previous post Next post
Up