Ostrzegałam, że mam nawrót. Oto owoc owego nawrotu. 1/3 tego rozdziału została napisana ponad rok temu, zanim zarzuciłam pisanie tego tekstu na rzecz powrotu do poprzedniego porzuconego dużego projektu, a teraz zamierzam to na dobre zakończyć, bo muszę oddać wszystkim wątkom i postaciom sprawiedliwość. Zanim nie zabrałam się do tego, nie miałam pojęcia, ile z tego pamiętam i jak się tym nadal przejmuję. Cóż, to chyba nigdy nie puści. Umieszczę tu też streszczenie. Sama musiałam przeczytać całość, żeby sobie przypomnieć, co się tak właściwie działo.
Kto to jeszcze czyta? Proszę się przyznać, moi drodzy, choćby słowem.
Odcinek 11, 6 050 słów, AU dla początku 4 sezonu, spoilery mniej więcej do 4x06 Faith
Występują: Kara, Lee, Adama, Helo, Kendra, Leoben, Sharon, Tigh, Nathalie i reszta.
Ostrzeżenia: PG-13, swobodne poczynanie z mitologią i 4.0. Jak to jest wrócić i odkryć, że wszyscy położyli na tobie krzyżyk? Kara wam powie.
Gdyby Kara dostała szansę na zrobienie wszystkiego od nowa, pewnie by z niej skorzystała (bo kto by nie skorzystał?).
W innej wersji wydarzeń mogłaby spotkać Lee jeszcze w Akademii, co popchnęłoby ich losy na nieco inne tory - być może Zak by nie zginął w kokpicie, a podczas ataku na 12 Kolonii, być może Kendra Shaw przeżyłaby atak na basestar, być może Sam Anders nie dożyłby exodusu z Nowej Capriki. Znalazłoby się połączenie pomiędzy siódmym, niewidzianym nigdy modelem cylona i ojcem Starbuck, a jej śmierć nie była śmiercią, a bardzo daleką podróżą przez cztery wymiary. Lee przewartościowałby wszystko na nowo. Być może Hera nie byłaby pierwszą hybrydą, Ziemia jałową pozostałością po dawnej katastrofie, a Cyloni egzystujący w głowach ludzi mistycznymi przewodnikami, tylko świadomie wywołanymi projekcjami. Mały kamyk porusza lawinę i tak dalej.
Odcinek 1. Odcinek 2. Odcinek 3. Odcinek 4. Odcinek 5. Odcinek 6. Odcinek 7. Odcinek 8. Odcinek 9. Odcinek 10. 14.
When everything is going down
nothing seem to feel the same
no one seems to know my name
no one seems to go my way
Nie miała pojęcia, ile trzymali ją w brygu - jej zegarek zatrzymał się jeszcze w burzy - ale kiedy trafiła do kwater admirała, Lee wciąż tam był. Staruszek siedział za biurkiem, a jego świta na skórzanych kanapach, które Kara doskonale znała z różnych odpraw i spotkań. Poza jednym i drugim Adamą doliczyła się pięciu osób: Laury Roslin, Saula Tigha, Helo, Sharon jako eksperta od spraw cylońskich oraz Kendry Shaw z przyczyn bliżej nieznanych. Kara wszystkich znała albo dobrze, albo długo, albo i to, i to. Nikomu z nich nie była obojętna. Była ciekawa, czy to tak specjalnie, czy po prostu należała do lokalnego establishmentu.
Coś się jednak nie zgadzało i zauważyła to dopiero po chwili: Lee nie był w mundurze. Dlaczego Lee nie był w mundurze albo skafandrze? A nawet: skąd Lee wziął cywilki? Oboje stracili wszystkie stare ciuchy wraz z Pegasusem.
Nie było na to czasu.
Nie rozkuli jej, ale pozwolili usiąść w fotelu. Kątem oka zauważyła, jak Lee skrzywił się na ten widok. Sama po początkowej irytacji potraktowała to ze zrozumieniem. Była snajperem, a po tym numerze, który Boomer wykręciła admirałowi...
Na biurku leżały jej pięćdziesiątki siódemki z pełnymi magazynkami, cztery obite pomarańcze i pogniecione kartki, niewątpliwie wydobyte z kokpitu i kieszeni jej skafandra. Przez pierwsze minuty wszyscy przyglądali jej się w milczeniu, jakby miała na czole wytatuowany kod kreskowy albo numer serii, a potem Adama oparł się o biurko i zapytał:
- O co z tym chodzi? - Wskazując, rzecz jasna, na jej dobytek.
- To długa historia, admirale - odparła, rozsiadając się wygodnie na fotelu. - Najważniejsze jest to, że znalazłam Ziemię.
Na to, rzecz jasna, wszyscy zareagowali żywiołowo. Tigh zerwał się ze swojego miejsca i na sztywnych nogach podszedł do biurka. Jego jedyne oko spoglądało na nią oskarżycielsko.
- To jest jakiś skandal - powiedział do Adamy. - Ona wraca, twierdzi, że ma Ziemię w garści, a cztery basestary atakują nas tak zupełnie z przypadku?
Kara miała wielką ochotę mu się odszczekać, ale tym razem naprawdę nie było to wskazane, więc tylko przewróciła oczami.
Admirał też go zignorował. Uniósł do góry kartki pokryte jej pismem.
- Co to jest? Czy to współrzędne?
- Tak. Nie miałam żadnych instrumentów pokładowych, więc musiałam to jakoś sama poskładać.
- Major Shaw.
Kendra wzięła notatki do ręki z taką miną, jakby papier był pokryty czymś obrzydliwym. Przejrzała je pobieżnie i, w ogóle na Karę nie patrząc, oświadczyła:
- Strasznie nieporządne i kiepsko policzone, ale dałoby się coś z tego zrobić, gdybyśmy mieli namiary na którąś z tych konstelacji.
O ty krowo, pomyślała ze złością Starbuck. Inaczej śpiewałaś, kiedy w grę wchodziłam tylko ja, ty i flaszka.
Kendra oddała obliczenia Adamie. Kara wykorzystała ten moment, żeby się rozejrzeć: Helo wyglądał surowo (niedobrze, jeśli on jej nie ufa, to jesteśmy w du-pie), Roslin sceptycznie (nawet gorzej, może Kendra wygadała się o przepowiedni hybrydy i Laura Roslin, mistyk patentowany, uwierzyła w te słowa o Karze zwiastunie zagłady?), a Sharon przyglądała jej się podejrzliwie (oby nie potrafiła wyczuć tego pokrewnego pierwiastka, jakiejś cylońskiej esencji czy coś); tylko Lee wydawał się być po jej stronie. Natychmiast podchwycił jej spojrzenie i pozdrowił ją w niemal niezauważalny sposób: jego brwi lekko się uniosły, kąciki oczu zmarszczyły. Podniosło ją to na duchu.
- Opowiedzcie, co się stało - zarządził Adama, splatając ręce na brzuchu.
Kara oblizała nerwowo wargi. Staruszek założył okulary i w ich szkłach odbijała się ona sama, ze skutymi rękami wepchniętymi między kolana i spoconymi włosami przyklejonymi do czoła, a także rządek rozmazanych sylwetek siedzących na kanapie. Jej los w dużej mierze zależał od tego, jak im opowie o swojej wyprawie. Szkoda, że nie miała retorycznego talentu Lee.
Popatrzyła bezczelnie w miotające pioruny oko Tigha i zaczęła mówić.
- Nie wiem, jaka jest oficjalna wersja wydarzeń, ale udało mi się przeżyć burzę. Lee widział wybuch mojego okrętu. Nie wiem, czy był świadkiem katapultowania się; widoczność była fatalna. Wybuch pchnął mnie dalej, niż byłabym w stanie dotrzeć myśliwcem i prosto w tunel Krasnikova.
Przerwała na chwilę. Wzmianka o tunelu wywołała znaczne poruszenie. Tigh zniknął z pola jej widzenia (Kara podejrzewała, że udał się w kierunku barku Adamy, żeby chociaż nacieszyć się kojącym widokiem trunków), natomiast Kendra zerwała się z miejsca.
Adama pokazał jej ręką, że ma usiąść z powrotem.
- Tunel wyrzucił mnie po drugiej stronie galaktyki - ciągnęła Kara. - Teoria sprawdziła się w stu procentach. Skrót przez przestrzeń oznaczał skrót przez czas. To dlatego znalazłam was dwa miesiące później. Nie było mnie dwa, może trzy dni. Nadal pamiętam, co jadłam na śniadanie przed patrolem i jaki był grafik tamtego dnia...
- To nieszczególnie ważne, zgodzicie się ze mną?
- Może nie dla was. W każdym razie wylądowałam w jakimś obcym zakątku kosmosu, mając za towarzystwo jedynie pył wysysany przez tunel z burzy oraz cyloński okręt, który wytrzymał ciśnienie twardego pułapu. Jego pilot go jednak nie wytrzymał. Przed śmiercią na szczęście zaczął nadawać S.O.S. To prawdopodobnie mnie ocaliło. Sygnał został odebrany. Dwadzieścia pięć lat wcześniej w stosunku do naszego obecnego czasu, ale został odebrany.
Opowiedziała im o Danielu, nie wspominając ani słowem o tym, że go rozpoznała. Powiedziała im o Konstruktorach i o planach Jedynek, o specyfikacjach pozostałych modeli i postawie ostatniej Siódemki. Opisała układ planetarny, w którym znajdowała się piękna, niebiesko-zielona planeta i swój powrót przez tunel czasoprzestrzenny do wielkiej burzy, a potem poszukiwanie floty na kursie wytyczonym przez Gaetę i Baltara.
Kiedy skończyła, wszyscy milczeli. Staruszek strzelał kostkami kciuków.
- Dobrze - powiedział oględnie, biorąc do ręki jedną z pomarańczy. - A co to jest?
- To jest pomarańcza. Daniel dał mi je na dowód, że się z nim spotkałam. Miał na swojej placówce spory ogród. Wyśmienite warzywa i pyszne owoce. Proszę spróbować, admirale. Coś niesamowitego.
Adama wyjął z szuflady scyzoryk i przekroił owoc na pół. Po gabinecie rozszedł się zapach świeżej, kwaśnej pomarańczy. Ktoś z siedzących z tyłu ludzi przełknął głośno ślinę.
- Oszalałeś? - zbulwersował się Tigh. - To może być zatrute!
- No proszę was - powiedziała z rezygnacja Kara.
- Admirale, jeśli można... - To był Lee. Spojrzała na niego przez ramię. - Ta historia ma sens. Co więcej, mogę potwierdzić, że widziałem rzeczy, których nie zarejestrowała kamera. Chociażby tamten cyloński statek albo coś, co zidentyfikowałem jako horyzont zdarzeń.
Adama spojrzał na niego taksująco.
- Być może. W każdym razie muszę te rewelacje przeanalizować. Kapitan Thrace proszę odprowadzić do brygu.
- No nie, kurwa! - Kara wierzgnęła ze wściekłości, wywołując przestrach u młodziutkiego żołnierza piechoty, który próbował wyciągnąć ją z fotela. - Musimy znaleźć tę cholerną planetę i tyle! Czy to takie trudne?
- Tato! - powiedział z wyrzutem Lee. - Czy to naprawdę konieczne...
- Póki co należy zachować środki bezpieczeństwa. - Adama unikał jej wzroku. - A ja muszę przedyskutować parę rzeczy.
Z Roslin, przyszło jej do głowy. Może nie powiedziała jak dotąd ani słowa, ale to jej głos był najważniejszy.
- Zanim wyjdziecie... - Admirał powoli uniósł się z miejsca. W ręku miał kilka arkuszy pokrytych pięcioliniami i drobnym pismem. - Co to do cholery jest?
- To kompozycje mojego ojca - odparła po chwili Kara. - Taka pamiątka, którą przy sobie noszę. Proszę tego nie wyrzucać...
Adama złożył je według linii zgięć i wsunął ostrożnie pomiędzy jej skute dłonie. Ucieszyło ją to znacznie bardziej niż całe to dziwaczne przesłuchanie.
Komandosi odprowadzili ją do brygu. Była sensacją: na korytarzach personel pokazywał ją sobie palcami, ludzie rozstępowali się, wołali przyjaciół i znajomych. Nagle zaczęła obawiać się kolejnej Cally, która w każdej chwili mogłaby wychylić się zza muru umundurowanych ciał i wpakować jej dwie kulki w klatkę piersiową; Sharon musiała być ulepiona z naprawdę twardej gliny, skoro nie okazywała strachu w takich sytuacjach.
Kiedy rozpinali jej kajdanki, uniosła głowę i z satysfakcją odnotowała, że wartownicy się bali. Mieli przewagę liczebną, prawda, ale na ich niekorzyść działał strach, a na jej korzyść pewność siebie. Gdyby chciała, mogłaby wykręcić rękę temu pierwszemu i zrobić z niego żywą tarczę przeciwko drugiemu, a potem wykorzystać moment szoku i odebrać mu karabin. Gdyby chciała.
Usiadła na podłodze obok pryczy i rozłożyła zapisy nutowe. Niewiele pamiętała już z tego, czego uczyła się w dzieciństwie, ale niektóre melodie w jej głowie wydawały się nakładać z nutami. Niektóre pasaże biegły po papierze dokładnie tak, jak się spodziewała. Muzyka była znajoma. Ni mniej, ni więcej: znajoma.
Po mniej więcej godzinie przyszedł Lee. Wpuścili go po początkowym oporze i gorączkowej dyskusji, której echa słyszała za kratami. Nadal nie był w mundurze i na dodatek wyglądał kiepsko, jakby nie dojadał i nie spał, a może pił, chociaż nigdy przecież nie pił tak jak ona czy Kendra, co wieczór na dobry sen.
Podeszła do niego i objęła mocno; nie była w szczególnie w nastroju, ale wyraźnie tego potrzebował i - kto by pomyślał - to sprawiło, że poczuła się bardzo silna, jakby mogła rozjebać cały świat.
- Wiem, że to pewnie specjalnie nie pomaga - powiedział, kiedy się rozdzielili, nadal dotykając jej szyi i karku - ale ja naprawdę wierzę, że ty to ty.
- Tak, ale ty widziałeś.
- I tak bym uwierzył - odparł bez mrugnięcia okiem. - Nie mogę tylko zrozumieć, jak ty to robisz. Znowu wykręciłaś taki numer i po prostu wróciłaś... - Rozłożył ręce we frustracji. - Nawet nie wiem, jak to powiedzieć.
- Też nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Przydarza mi się po prostu.
- Jasne - powiedział jak do małego dziecka. - Wszystko ci się przydarza, Kara. Powiedz, ile razy słyszałaś, żeby ktoś rozmawiał z denatem po dwóch miesiącach od pogrzebu?
- Przegapiłam swój własny pogrzeb?
- Niestety. Albo stety.
- Było dużo ludzi? Płakali?
- Tak, Starbuck. Wszyscy płakali.
- No, to jest coś, co człowiek chciałby usłyszeć o własnym pogrzebie.
- Chyba tylko ty, Starbuck.
Przyciągnął ją do siebie za kark i natychmiast pomyślała o ciekawskich wartownikach. Nie całowali się jednak na ich użytek, tylko na własny; nie tylko jako ludzie, którzy w przeszłości uprawiali różne, często nieortodoksyjne praktyki seksualne i byli przyzwyczajeni do bliskości swoich ciał, ale też dlatego, że on czekał, a ona wróciła.
Może było to tylko złudzenie wywołane ostrym światłem w brygu, ale wydało się jej, że Lee ma więcej zmarszczek. Było też w nim coś nowego: jakiś stanowczy, zdecydowany element, odporny na wszelkie wahania metaforycznej pogody. Trzy dni, dwa miesiące - w tym czasie oboje zdążyli się zmienić. Można było tylko postawić pytanie: jak diametralnie? Czy nadal byli tymi samymi ludźmi, którzy kształtowali się tak bezlitośnie, często za pomocą pięści?
Odsunęła się i strzepnęła z rękawa jego swetra kilka blond włosów.
- Więc co się stało? - zapytała, zasadzając kciuki za pas w ruchu typowym dla Starbuck. - Nie zdążyli w pralni munduru ci wyczyścić?
- Coś w tym rodzaju - uśmiechnął się nieprzekonująco, jakby przesadziła z żartem. - Rzuciłem tę robotę. Nadgodziny, niewdzięczni podwładni, do niczego.
- I na dodatek zabrakło ci twojej prawej ręki.
- Prawej? Lewej? Nigdy nie byłem pewien.
Usłyszała kroki. Jeden z wartowników ustawił się już przy drzwiach celi.
- Co teraz zrobisz? - zapytała szybko.
- Ja? Dostałem ofertę pracy w Kworum Dwunastu. Od Zareka, wyobrażasz sobie?
- To coś nowego.
- Na to wygląda. Kara...
- Jeśli będziesz rozmawiał ze Staruszkiem, powiedz mu, żeby Tyrol sprawdził nawigację mojego myśliwca. To bardzo ważne. Jest schrzaniona, bo domyślny pilot nie żyje, ale może coś uda im się wydedukować...
- Panie Adama - powiedział strażnik.
- Idź, Lee. Dam sobie radę.
- W to nie wątpię.
Podała mu rękę. To był tylko uścisk dłoni, nic więcej, ale Lee zrozumiał.
Wyprowadzili go. Kara usiadła pod ścianą. Nienawidziła czekać.
W życiu nie miała tak jasnego umysłu. Miała wrażenie, że gdyby wystarczająco się skoncentrowała, mogłaby patrzeć przez ściany i widzieć cały statek, całą załogę zajmującą się tymi wszystkimi rzeczami, którymi od przynajmniej dwóch lat zajmowali się prawie bez perspektyw; mogłaby przejrzeć wszystkich na wylot.
Niemniej zostawili ją w brygu na bardzo, bardzo długo. W końcu zmorzył ją sen, jakby ciało zorientowało się wreszcie, że jest w plecy aż o dwa miesiące. Kiedy się obudziła, nadal czuła w stawach pozostałości choroby ciśnieniowej. Poza tym ssało ją w żołądku. Bohaterstwo bohaterstwem, ale jeść trzeba.
Właśnie usiłowała nakłonić jednego ze strażników do przyniesienia racji żywnościowej, kiedy w korytarzu prowadzącym do brygu ukazał się Helo.
Wartownicy otworzyli drzwi. Helo wszedł do celi swoim płynnym, zamaszystym krokiem.
- Wyrzucicie mnie przez śluzę? - zapytała Kara, nadal głodna.
- Wątpię - odparł Helo. Skuł ją, ale zaraz potem przelotnie objął ramieniem. Miała wrażenie, że przód jego munduru pachnie dzieckiem i mlekiem.
Zaprowadzili ją do hangaru 2C. O ile poprzednia wyprawa do brygu była istnym marszem hańby, to ta wydawała się dziwnie uroczysta: korytarze opustoszały (najwyraźniej to jednak grobowa wachta), komandosi milczeli z namaszczeniem, Helo kroczył dostojnie przodem z rękami założonymi za plecami, jak na spacerze. Po drodze spotkali tylko Hotdoga, który zasalutował Agathonowi i mrugnął niefrasobliwie do Kary, zupełnie jakby przed chwilą wrócili razem z kolejnego nudnego CAP-u. Zarejestrowała to, ale nie zdążyła nawet zareagować; zresztą nie wiedziałaby, co zrobić, bo powaga sytuacji i tak dalej.
W hangarze czekał na nią Adama. Za nim, w pewnym oddaleniu, dwóch nieznanych jej młodzików z piechoty lotniczej i Kendra Shaw z odznaczeniami majora błyszczącymi na kołnierzyku.
- Admirale. - Stanęła przed nim bez lęku.
- Starbuck. - Adama skinął głową ze znajomym, surowym wyrazem twarzy. Helo rozpiął kajdanki i Kara z ulgą rozmasowała obolałe nadgarstki. - Przekazuję ci statek i załogę. Masz dwa miesiące na dokonanie odpowiednich obliczeń i znalezienie układu gwiezdnego, o którym nam mówiłaś.
Kara patrzyła na niego bez słowa. Było jasne, że jeszcze nie skończył.
- To nie oznacza bynajmniej, że stuprocentowo wierzę w to, że znalazłaś Ziemię - dodał po chwili, a Kara wyczuła w tych słowach Laurę Roslin. - Ale wierzę jeszcze w ciebie. Zrób z tego dobry użytek.
- Dziękuję, admirale. - Wzruszyła się. Nie spodziewała się, że będzie jej jeszcze na tym tak zależało, ale najwyraźniej niektóre rzeczy się nie zmieniały.
Staruszek zrobił krok do przodu i przygarnął ją do siebie. Znad jego ramienia (mundur admirała był szorstki i pachniał chemicznymi środkami do prania) widziała mechaników krzątających się wokół cylońskiego myśliwca w sąsiednim hangarze. Wydawało się, że to już, że jest wreszcie na swoim miejscu, ale nagły przypływ poczucia obcości zniszczył to wrażenie, a przed oczami stanęła jej twarz ojca.
Demetrius był kupą śmierdzącego ściekami złomu, który sprawiał, że zaczynało się doceniać luksusy Galactiki, ale Kara nie mogła wybrzydzać. W skład załogi wchodzili prawie wyłącznie ochotnicy, w tym Helo i Sharon, Kendra Shaw, Hotdog, Seelix, Pike i Jean Barolay, dwóch mechaników i pięcioro komandosów z piechoty. Przeładowywanie i dostosowywanie jednostki do jej nowego celu wymagało tyle czasu i uwagi, że przegapiła nawet oficjalne zwolnienie Lee ze służby i jego przenosiny na Colonial One. Zdołali tylko porozmawiać pięć minut przez telefon; ona na nogach od ponad dwudziestu godzin, zajęta nadzorowaniem załadunku Demetriusa, on na wąskiej pryczy w swojej nowej ciemnej kajucie na statku prezydenckim. Powiedział jej, że jest z niej dumny - to znaczy, powiedział jej znacznie więcej, ale to najbardziej wbiło jej się w pamięć.
Załoga traktowała ją na poły z podejrzliwością, na poły z rewerencją. Niektórzy, jak Hotdog, wydawali się cieszyć z jej powrotu i nominacji na głównodowodzącego tak wspaniałej jednostki jak Demetrius. Inni tylko czekać, aż wszystko okaże się pułapką zastawioną przez coraz to bardziej pomysłowego wroga. W tym celowała - ale nie była osamotniona - Kendra Shaw. Starbuck nie potrafiła ich jednak winić po tym wszystkim, co się stało, szczególnie, że mieli rację: została przysłana przez cylonów. Zataiła część informacji. Nie przyznała się do swojego nieszczęsnego dziedzictwa. Kapitan Thrace wiedziała doskonale, jak nazywało się to, czego dopuściła się Kara: to zdrada stanu. Dobrze wytresowany wojskowy w niej wstydził się śmiertelnie.
Od Karla dowiedziała się, że jej śmierć była bardzo nagłośnionym wydarzeniem we Flocie.
- To był taki smutny spektakl - doprecyzował, opierając się o biurko w jej nowych kwaterach, śmierdzących nieco mniej niż reszta statku. - Wszyscy obwiniali siebie nawzajem, a Baltar stwierdził, że jesteś samobójczynią.
Kara prychnęła.
- Akurat jego opinię mam tak głęboko gdzieś…
- Ty może tak, ale ludzie go słuchają.
- Od kiedy mnie to obchodzi?
Karl wyraźnie miał opinię na ten temat, ale zachował ją dla siebie.
- Czy jest coś, o czym chciałabyś mi powiedzieć? - zapytał po chwili z autentyczną troską.
- A ufasz mi? - Odstrzeliła bez zastanowienia. Zastanawiał się przez chwilę, patrząc w przestrzeń ponad jej ramieniem. Prawie słyszała, jak obracają się trybiki w jego głowie.
- Tak. Jak zawsze.
Pokiwała głową. Na razie szło dobrze, ale miała wrażenie, że, gdyby prawda wyszła na jaw, z tych trzech mężczyzn, którzy ją w tej chwili wspierali, pozostałby tylko Helo, ojciec jej genetycznej kuzynki. Ale jemu będzie trzeba powiedzieć. Jak nie jemu, to komu?
Przeszedł jej przez głowę Lee, a potem Athena, ale pomysł upadł tak szybko, jak powstał. Znaleźć ten cholerny układ planetarny - to teraz najważniejsze. Potem mogłaby załatwić tacie zieloną kartę, zejść na powierzchnię i do końca życia palić cygara i malować obrazy, obojętnie, co myślą inni. To zawsze jakaś perspektywa.
Kiedy odłączyli się od floty, po pierwszym skoku w głęboką przestrzeń, zeszła na mostek przywitać się oficjalnie z załogą. Wydawało się, że wszyscy na to czekali: zobaczyła przed sobą niewielki tłumek znajomych, wyczekujących twarzy. Ustawiła się przed główną konsolą wyprostowana i z rękami za plecami, starając się sprawiać wrażenie osoby z łatwością dźwigającej ciężar odpowiedzialności.
- Zdaję sobie sprawę, że część z was mnie nie lubi, a większość w ogóle nie ufa. - To tak słowem wstępu. Kendra Shaw skrzywiła się wyraźnie. - Że to misja ochotnicza. To nie ma znaczenia. Moje rozkazy należy wykonywać bez zająknięcia. Jesteśmy tutaj w końcu po to, żeby znaleźć ostateczny cel naszej podróży.
Ktoś prychnął. Starbuck podejrzewała o to Seelix, ale nawet na mostku panował gęsty, duszny półmrok i nie mogła tego stwierdzić na pewno. Najwyraźniej wyczerpała już cierpliwość słuchaczy.
- Poświadczam wam osobiście, że widziałam tę planetę na własne oczy i w ciągu tych dwóch miesięcy zamierzam ją odszukać. To tyle. W życie wchodzi ustalony wcześniej grafik. Hotdog, Seelix - zapraszam na CAP.
- Tak jest, kapitanie!
Kiedy schodziła do mesy, milkły wszystkie rozmowy i witała ją podejrzana cisza. W końcu przy którymś posiłku opowiedziała im skróconą wersję historii „Kara Thrace i Jej Szczególne Przeznaczenie”. Nie troszczyła się o to, czy jej uwierzą, czy nie, ale uważała, że powinni wiedzieć wszystko z pierwszej ręki.
Czas upływał na liczeniu odpowiednich skoków w nadświetlną, robieniu zdjęć, pomiarów i mozolnym porównywaniu danych spektroskopicznych. Już dawno opuścili opisane, znane rejony kosmosu i zagłębili się w przestrzeń tak odległą, że swoje nazwy miały wyłącznie galaktyki lub grupy galaktyk. Wyglądało na to, że Adama powierzył jej misję z góry skazaną na niepowodzenie, ale Starbuck miała doświadczenie w wypełnianiu takich (jeśli nie ona, to kto?).
Kendra Shaw, zdaje się, doszła do podobnych wniosków.
- Czemu tu w ogóle jesteś? - warknęła Kara, kiedy Shaw po raz kolejny odniosła się do niej z jawną wrogością. - To misja ochotnicza, co oznacza, że zgłosiłaś się z ochotą. Po cholerę, skoro uważasz, że to wszystko chuja warte?
- Nie twój zasrany interes - powiedziała lodowato Kendra, po czym uprzejmie zabrała swoje obliczenia na drugi koniec mostka. Kara zaczęła się wtedy liczyć z ryzykiem buntu (co za sprawiedliwość, jej pierwsze dowództwo i zbuntowana załoga), jednak, wracając z wieczornego prysznica dezynfekcyjnego, wpadła na Shaw pod drzwiami swoich kwater.
- Major Shaw. Proszę wejść. - Machnęła z galanterią ręką. Shaw weszła do środka na sztywnych nogach. Mimo gorąca miała na sobie zapięty mundur. - Co was tu sprowadza?
- Chciałabym przeprosić za swoje zachowanie - wyjaśniła Kendra, stając na baczność. Kara z wrażenia aż upuściła ręcznik.
- Przeprosiny przyjęte - odpowiedziała od razu, z zakłopotaniem przeczesując włosy. - Jakkolwiek z zaskoczeniem.
- Czy mogę jeszcze coś dodać, kapitanie?
- Podobnie z zaskoczeniem, ale proszę. - Starbuck rozwiesiła ręcznik na gorącej rurze przebiegającej pod sufitem i usiadła przy swoim biurku w szortach i podkoszulku.
- Zawsze uważałam was, Starbuck, za swego rodzaju constans - powiedziała neutralnym tonem Shaw, nie ruszając się ze swojego miejsca. - To naturalnie zmieniło się z waszą śmiercią, która poważnie zachwiała moim przekonaniem, że jakikolwiek wysiłek w kierunku przetrwania ma sens. Zdałam sobie sprawę, że zawsze wychodziliście cało ze wszelkich opresji i że nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie wy, choćby dlatego, że wynieśliście mnie na własnych plecach z tamtego basestara. Poważnie ryzykując własnym życiem i zdrowiem. Potem poszłam na wasz pogrzeb i… pozamiatane, jak to mawiają na pokładzie hangarowym. Racjonalnie wiem, że nie powinnam wam teraz ufać, bo to jest po prostu niemożliwe, żebyście tu teraz przede mną stali, ale… w porównaniu do tego, co było wcześniej…
Pokręciła głową, wyraźnie zmęczona i zażenowana tą eksplozją ekstrawertyzmu. Kara bardzo chciała być na nią zła, może trochę pokrzyczeć albo chociaż powiedzieć coś złośliwego, ale nie potrafiła, bo, patrząc na Shaw, odczuwała wyłącznie pewien rodzaj czułości zarezerwowany dla starych znajomych.
- Dobra, Shaw. - Machnęła ręką. - Siadaj. To wszystko jest poza protokołem.
Kendra usiadła bezwolnie na krześle odsuniętym nieco od biurka. Uleciała z niej wszelka para.
- Może po prostu udawajmy, że to wszystko się nie zdarzyło, co? - zaproponowała Kara. - Że jesteśmy tak, powiedzmy, z pół roku temu. Wtedy było spoko.
- Nie jestem dobra w udawaniu - przyznała ponuro Kendra.
- To akurat prawda. - Starbuck się roześmiała. Shaw przez chwilę patrzyła na nią nieufnie, a potem uśmiechnęła się kącikiem ust.
Czas płynął jednak nieubłaganie i szybko zdała sobie sprawę, że dwa miesiące to zwyczajnie za mało na te poszukiwania. Być może popełniła jakiś kardynalny błąd w planowaniu. Może w obliczeniach. Może po prostu szukali nie tam, gdzie trzeba. Wszystko to było równie możliwe, ale Kara - kapitan malutkiej blaszanej puszki wśród nieznanych mgławic - nie potrafiła przestać wierzyć w rozstrzygający, ostateczny łut szczęścia, który pozwoli im spocząć, a jej uniknąć buntu.
Od czasu swojego powrotu do floty nie brała udziału w patrolowaniu, częściowo z powodu obawy przed tym, co mogłoby się znowu stać w kokpicie (wspomnienie wiru było klarowne, agresywne, niemal namacalne), a częściowo z nadmiaru obowiązków. Kiedy jednak zabrakło zmiennika dla chorej Seelix, zdecydowała się przejąć jej lot. Wtedy, rzecz jasna, spotkała Leobena.
Spotkania w głębokiej przestrzeni to coś innego niż wpaść na znajomego w kawiarni. Szanse na znalezienie się w zasięgu czyjegoś radaru, nawet będąc w tym samym układzie gwiezdnym, są niewielkie. Starbuck wiedziała o tym wszystkim, ale na widok ikony obcej jednostki migającej na monitorze nie zdziwiła się bardziej niż kiedyś na widok niespodziewanej dwudziestki w portfelu.
Cisza na łączu z Demetriusem. Przypomniał jej się zmysł fal.
- Kara. Nie spodziewałem się, że zobaczę cię tak szybko. - Myśliwiec unosił się w bezpiecznej odległości na jej dwunastej, ale potrafiła sobie wyobrazić jego pilota: siedzącego w fotelu kubełkowym przy pulpicie ręcznego sterowania, zapiętego podwójnymi pasami krzyżującymi się na piersi, zupełnie jak ten, którego pochowała z ojcem. - Potrzebuję twojej pomocy.
- Zaraz zacznę strzelać - ostrzegła, chociaż nie spodziewała się, żeby musiała otworzyć ogień. - Masz trzydzieści sekund.
- Jesteśmy w środku wojny domowej, Kara. Utworzyły się dwa stronnictwa. Jedno z nich nie chce już prowadzić wojny z ludźmi. To my. - Przerwa, jakby się namyślał. I tak już mu wierzyła. - Nasz uszkodzony basestar znajduje się po drugiej stronie tego układu. Nie możemy skakać, a musimy uciekać. Pomóż nam.
- Jeśli to pułapka, sprawię, że będziesz cierpiał. Wiedz o tym.
- Czy kiedykolwiek powiedziałem ci nieprawdę, Kara? - Wydawał się rozbawiony.
- Jesteś sam?
- Jestem z tobą.
Zacisnęła zęby i wcisnęła guzik komunikatora. Łącze ożyło.
- Demetrius, Starbuck. Obca jednostka nie ma wrogich zamiarów. Schodzę do lądowania. Przygotować dok transportowy do przyjęcia ciężkiego myśliwca.
- Starbuck, Demetrius. - Poważny głos Karla. - Proszę o powtórzenie.
- Dokujemy cylońską jednostkę, Helo. Przygotuj załogę. Koniec.
- Starbuck…
Zrobiła okrążenie wokół Demetriusa i obserwowała, jak cyloński myśliwiec zbliża się powoli do doku. Leoben był dobrym pilotem. Nie tak dobrym jak ona albo chociaż Ósemki, ale całkiem przyzwoitym.
Hotdog i Pike, głośni, nabuzowani, czekali w napięciu przy śluzie. Kara zdjęła hełmofon i uciszyła ich ruchem ręki. Zbiegła na mostek. Piloci następowali jej na pięty. Helo właśnie wprowadził skutego Leobena i powitały go szczęknięcia odbezpieczanej broni.
Stał z karnie opuszczoną głową, ale uniósł ją, gdy się do niego zbliżyła. Oczy miał lodowato niebieskie, spokojne, przerażające. Nagle wydawało jej się, że przeżyła jakieś alternatywne życie, w którym kochali się i nienawidzili bez pośrednictwa wojny, a którego przebłyski miała dotąd w projekcjach. Jak wtedy o tym pomyślała? Inna faza? Jeśli świat składał się ze strun, to były różne częstotliwości, różne fale, różne drgania, a jeśli teoria bran była prawdziwa, to i dwie strony lustra. Może po tamtej…
Helo odchrząknął. Wyraźnie górował nad Leobenem wzrostem, ale przy nim nie wydawał się w ogóle groźny.
- Powtórz mojej załodze to, co mi powiedziałeś - poleciła Starbuck, opierając ręce na biodrach. Słyszała nerwowe wdechy Pike’a. Leobenowi pot skraplał się na porytym zmarszczkami czole.
Opowiedział o sporze wśród cylonów, przywróceniu Centurionom wolnej woli, pierwszym tak zorganizowanym siostro- i bratobójstwie (tu Sharon wyglądała na dręczoną wyrzutami sumienia), ostrzelaniu się z dział basestarów, ucieczce, awarii napędu nadświetlnego ich frakcji. Wszyscy słuchali z niedowierzaniem, a kiedy skończył, rozległy się głosy, żeby jednak wyrzucić go przez śluzę. Kara, która już uczestniczyła w takim spektaklu, prawie się wzdrygnęła.
Zerknęła badawczo na Athenę, która podchwyciła jej spojrzenie i pokiwała głową. Stempel aprobaty cylońskiej szczerości.
- Proszę go odprowadzić do moich kwater - powiedziała do żołnierzy piechoty, a potem zwróciła się do Sharon: - Czy napęd FTL naszego raptora będzie kompatybilny z basestarem?
- O tyle, o ile. To może wymagać trochę pracy.
- Przygotujcie się do tego. Przeszukajcie też myśliwiec i sprawdźcie logi. Chcę wiedzieć, gdzie dokładnie jest ten basestar.
Helo nie był zachwycony takim obrotem spraw, widziała to po jego minie. Ale plus dowodzenia był taki, że musiał się dostosować.
Kiedy weszła do swoich kwater, Leoben stał zgarbiony przy biurku (nie mógł siadać, mając za plecami skute ręce) i przyglądał się obrazom, które malowała podczas napadów bezsenności.
- Udało ci się - powiedział z podziwem. - Przeszłaś na drugą stronę i powróciłaś.
- Nic mi się jeszcze nie udało, Leoben. - Przeczesała nerwowo włosy. - Nie mogę znaleźć tej cholernej planety. Byłam tam, ale przecież nie wiem, gdzie to dokładnie jest.
- Za to znalazłaś inne rzeczy.
Popatrzyła mu w oczy.
- Czemu mi nigdy nic o tym nie powiedziałeś? Myślę, że podeszłabym do ciebie łaskawiej, gdybym wiedziała o Danielu.
- Uwierzyłabyś?
Uśmiechnęła się ponuro i pokręciła głową.
- Nie, pewnie, że nie. - Przysiadła na brzegu biurka. Leoben przekrzywił głowę i przyglądał jej się w milczeniu. Po ciele rozeszło się jej znajome ciepło. - Wiedziałeś o wszystkim?
- Wiem wiele rzeczy.
- To dlatego mogę robić projekcje, tak? Dzięki ojcu?
- Dzięki temu możesz je prowadzić. Ale niektórzy ludzie są w stanie je odbierać.
- Kto?
- Geniusze. Kapłani. Uduchowieni.
- Baltar? - Kara dodała dwa do dwóch. - Roslin? Kto by pomyślał. Hera?
- Ona jest taka jak ty.
- Dlatego ją porwali? Czy ktoś wie, że właściwa osoba prześliznęła im się przez palce wtedy w tych okropnych farmach?
- W końcu się zorientowali. Wysłali mnie po ciebie na Nowej Caprice. Pamiętasz?
- Zestrzeliłam cię wtedy.
- Niepotrzebnie. Miałem już swoje własne plany. Czuwałem nad tobą całe twoje życie, Kara. - Zrobił krok do przodu. Kajdanki zabrzęczały. Starbuck poczuła, że się poci w swoim kombinezonie. - Nie tylko dlatego, że poprosił mnie o to Daniel, ale także dlatego, że taka była moja ścieżka. Każde z nas ma jakiś głębszy powód do istnienia na tym świecie. Ta wewnętrzna przyczyna przecina i łączy nasze losy jak podziemny strumień.
To już przyprawiało ją o gęsią skórkę, a nie bawiło.
- Czy wiesz, jak mam dalej postąpić? - zapytała, zatykając kciuki za pas.
- Powiem ci, jeśli mnie rozkujesz. - Leoben uśmiechnął się chytrze.
- Rozkuję cię, jeśli nie zrobisz nic głupiego.
- Słowo honoru.
- Ty nawet nie wiesz, co to jest honor.
- To słowo harcerza. Wiem, co to harcerz.
Wstukała kod i zdjęła mu kajdanki. Miał tak samo posiniaczone nadgarstki jak ona po ostatnim pobycie w brygu.
- Musisz porozmawiać z hybrydą na naszym statku - powiedział, zaciskając i otwierając prawą pięść. - Hybrydy wiedzą najwięcej z nas wszystkich. Zabiorę cię tam pod warunkiem, że nam pomożecie.
- Ja się na to zgadzam. Ale nie wiem, co powie na to admirał, prezydent i Kworum Dwunastu, kiedy wrócimy do floty. Musisz się liczyć z tym, że być może znowu się spotkasz z próżnią.
- To nieważne, Kara. - Uniósł rękę i dotknął jej szyi. Przez moment była przeświadczona, że chce ją udusić i już jest pozamiatane, jak to się wyraziła Shaw, ale nie: to była pieszczota, na dodatek bardzo intymna, i Starbuck przebiegł znowu dreszcz.
Uderzyła go w twarz. Zatoczył się, zaskoczony, i dotknął wargi, na której otworzyła się stara ranka.
- Ręce przy sobie - ostrzegła, celując w niego palcem. - To nie perwersyjna kraina twoich projekcji, tylko rzeczywistość, w której na dodatek ja w tej chwili dyktuję warunki. Nie dotkniesz mnie więcej bez mojej wyartykułowanej jasno zgody, rozumiemy się?
- Będziesz mnie o to błagać - powiedział sucho, ocierając krew grzbietem dłoni.
- Nie wydaje mi się - ucięła. - Nie każ mi żałować, że cię rozkułam.
Zeszli na mostek, Starbuck z przodu, z hełmem pod pachą, Leoben pokornie z tyłu, flankowany przez dwóch zdezorientowanych komandosów.
- Jaka jest decyzja, kapitanie? - zapytał chłodno Helo. Miała ochotę mu przypomnieć, że jego żona jest cylonem.
- Lecimy na basestar - powiedziała krótko. Będzie musiała mu wszystko wytłumaczyć, ale teraz nie było czasu. - Sharon, Shaw, Hotdog, sierżant Mathias, szeregowy Jonas, Jean Barolay, wy będziecie mi towarzyszyć. To nie atak, ale proszę się dobrze wyposażyć. Wylot za pół godziny.
- Czy cylon nie powinien być skuty? - zapytała dyskretnie Kendra, zerkając na Leobena, który ze stoickim spokojem przyglądał się całemu zamętowi.
- Jest w porządku, Shaw. - Kara uniosła rękę. - Weź swoje obliczenia i za pół godziny widzimy się w doku.
- Dziękuję, Kara - powiedział Leoben.
- Zamknij się. - Nie chciała, żeby załoga widziała, jak się do siebie zwracają. I tak balansowała już na bardzo cienkiej linii pomiędzy brakiem zaufania a otwartym buntem. Wystarczyłby jeden zły ruch albo chwila słabości - dokładnie tak, jak uczyli ją w Akademii - żeby stracić resztę i tak chwiejnego autorytetu. Metodyka dowodzenia wreszcie na coś jej się przydała.
Sharon poprowadziła raptor. Kara siedziała obok, na siedzeniu drugiego pilota, za nimi Leoben i Shaw na stanowisku ECO, a z tyłu komandosi i Jean Barolay, cywilna ochotniczka. Helo, z którym byli umówieni w punkcie spotkania z Galacticą za niecałą dobę, przejął dowodzenie nad Demetriusem i życzył im szerokiej drogi z CIC.
Kiedy z powodzeniem skoczyli, Kendra Shaw głośno wypuściła powietrze z płuc. Przed szybą raptora rozciągał się krajobraz po bitwie: nienazwane, dziwaczne fragmenty rozsadzonego basestara, przypominające części ciała martwego olbrzyma. Wraki zasnute dymem po eksplozjach. Dryfujące bezwładnie myśliwce z ułamanymi skrzydłami. A w tle pomarańczowoczerwony gazowy olbrzym z gęstymi, zaśmieconymi pierścieniami i płonący basestar, który zostawiał za sobą długą smugę ognia i dymu, niczym kometa.
Kara poznawała ten widok. Namalowała go dwa dni temu, kometę dodała pod wpływem impulsu, żeby było ciekawiej. Na pół świadomie obróciła się do Leobena, a on uniósł brwi, jakby mówił „a widzisz?”.
- Starbuck? - odezwała się Athena.
- Podejdź do basestara - poleciła jej Kara. - Nie ostrzelają nas, nie mają łączności ani nawigacji.
Sharon włączyła reflektory. W przestrzeń wystrzeliły dwa snopy światła, omiatające chmurę pyłu i poniewierające się w niej przeszkody. Zaczęli powoli opuszczać rumowisko, ale zanim im się udało, uderzyła w nich eksplozja, zupełnie nagła, jakby znikąd. Kara zderzyła się głową z szybą (tak jak wtedy, w wirze, chyba jednak nie miała szczęścia) i opadła na fotel.
Kiedy doszła do siebie, ktoś przytykał okład do jej skroni. Była to Kendra Shaw, z imponującym marsem rysującym się na czole.
- Wszystko w porządku, Starbuck? Pamiętasz, jak się nazywasz?
- Wylądowaliśmy?
- Tak, względnie bezpiecznie. Sharon pertraktuje na zewnątrz ze swoimi ziomkami.
- Co się stało?
- Wybuchł jakiś zbiornik paliwa. Nikomu oprócz ciebie nic się nie stało.
Spróbowała wstać i złapała za najbliższą podporę. Okazało się nią ramię Leobena. Nie miała siły z nim walczyć, więc pozwoliła mu się wyprowadzić z raptora, jakby była kaleką wychodzącą ze szpitala wojskowego pod czułą opieką sanitariusza. Na zewnątrz oślepiło ją światło. Ten basestar wydawał się większy i nowocześniejszy niż tamten, który wysadziła z Kendrą, o mało co nie tracąc przy tym życia, ale był w gorszym stanie: światło, które pulsowało zwykle w ścianach cylońskich jednostek, było słabe i przytłumione, a Szóstki i Ósemki zgromadzone w hangarze wyglądały na zmęczone i zrezygnowane. Za nimi stał mur Centurionów z zabezpieczoną bronią.
Na widok Kary jedna z Szóstek odwróciła się ze złością do Leobena.
- Jeszcze ją tu sprowadziłeś? Leoben…
Sierżant Mathias znacząco sięgnęła po karabin, ale Starbuck pokazała jej ręką, że ma się wstrzymać. Wyglądało na to, że Leoben ma wśród swoich podobne notowania co Kara Thrace we Flocie Kolonialnej (tak się kończy granie na dwa fronty).
- Kara jest tu po to, żeby nam pomóc - powiedział cierpliwie Leoben, pomagając jej zejść na pokład basestara. - Zgodziła się na to w zamian za zobaczenie się z hybrydą.
- Hybryda jest odłączona od magistrali - ucięła Szóstka. W odróżnieniu od blondynek ze swojej serii miała brązowe włosy. - Nie ma tam czego szukać. Długo pobłażaliśmy twojej obsesji na punkcie tej kobiety, Leoben, ale to już jest…
Starbuck wcięła się jej w pół słowa.
- Jeśli Leoben powiedział nam prawdę, to pomożemy wam. Możemy się rozmówić na osobności, bez tych wszystkich giwer?
Szóstka zgodziła się niechętnie. Nazywała się Nathalie, była dowódczynią zbuntowanej frakcji i, choć surowa, była bardzo konkretna i po krótkiej konsultacji z pozostałymi cylonami pozwoliła wprowadzić Starbuck w głąb basestara, a Sharon zawiadować dopasowywaniem napędu raptora do technologii cylońskiej.
Kara wzięła ze sobą Kendrę Shaw i sierżant Mathias, jedyne osoby z reszty załogi, które kiedykolwiek odwiedziły basestar. Nathalie poprowadziła je do hybrydy osobiście, w asyście Leobena, jakiejś Ósemki (Starbuck miała nadzieję, że to nie Boomer - ale coś jej podpowiadało, że nie) i dwóch Centurionów, którzy zamykali pochód. Pulsujące słabą czerwienią korytarze basestara były prawie puste.
- Co takiego się stało, że zdecydowaliście się na wojnę domową? - zapytała, dorównując kroku długonogiej Nathalie. Z tego, co zauważyła, w zbuntowanej frakcji były tylko Szóstki, Ósemki i Dwójki.
Nathalie zmierzyła ją uważnie wzrokiem.
- To się zbierało już od Nowej Capriki. Część z nas uważała, że popełniliśmy tam straszne błędy. A to miało być miejsce, gdzie ludzie i cyloni będą żyć razem w pokoju.
- Tak słyszałam - powiedziała zjadliwie Starbuck, myśląc nagle o Samie Andersie. Szóstka nie zwróciła na ten jad uwagi.
- Zaczęliśmy uważać, że metody Jedynek nie są słuszne - ciągnęła, mijając kolejne rozwidlenia korytarzy. Żaden człowiek nie wydostałby się stąd sam. - Że zamiast uporządkować świat i pokazać wam właściwą drogę, wdaliśmy się w jakąś straszną wendettę. A to nie tak miało być. To był błąd. Chcemy go chociaż trochę naprawić.
- Życie w pokoju, kwiatki i jednorożce - podsumowała Kara. - Jeśli chcesz przekonać Laurę Roslin, będziesz musiała się bardziej postarać.
Nathalie spojrzała na nią z wyrzutem, jakby ją to uraziło, uniosła brodę i nie odzywała się już przez resztę drogi. Kara poczuła skruchę: nie potrafiła się już zdystansować do problemów (tych ludzi) tych cylonów, ba, wydawało jej się, że jest im coś winna, zupełnie jakby odpowiedzialność i przywiązanie, jakie czuła wobec rodzimej planety i miasta nie były czymś wdrukowanym na lekcjach wychowania obywatelsko-patriotycznego, tylko rzeczą zupełnie naturalną, i z samej istoty rzeczy zaczęły się teraz rozciągać na zbuntowane Dwójki, Ósemki i Szóstki.
Pomieszczenie zawierające hybrydę znajdowało się w centrum basestara. Był to najwyraźniej cyloński odpowiednik CIC: wielka, pusta sala z basenem pośrodku, po której powinno się nieść echo głosu cybernetycznego pilota, recytując tajemnice wewnętrznego życia basestara. Ta hybryda jednak milczała.
Zgromadzili się wokół basenu: Kendra i Mathias w bezpiecznej odległości, Starbuck i Leoben na jednym brzegu, a Szóstka i Ósemka na drugim. Centurioni zatrzymali się w drzwiach. Kara patrzyła na nieruchomą kobiecą twarz hybrydy: miała gładką skórę i zamknięte oczy. Wydawała się spać w mlecznym płynie wypełniającym basen. Nad powierzchnię wystawała tylko jej głowa i jedna dłoń, na wpół zaciśnięta w pięść.
- Co jej się stało?
- Basestar odniósł poważne uszkodzenia - odpowiedziała Nathalie, klękając nad brzegiem zbiornika. - Zbyt poważne, by mógł normalnie funkcjonować. Musieliśmy ją odłączyć od magistrali. Mogę ją częściowo podłączyć, ale nie potrafię przewidzieć, co się potem stanie.
Kara spojrzała pytająco na Leobena.
- Włóż tam rękę - powiedział jej do ucha. Poczuła jego dłoń na barku, a potem zsuwającą się powoli po łopatkach, w dół pleców. Zaskakująco upewniło ją to w tej decyzji. - Powinna cię rozpoznać.
Rozpięła skafander i ściągnęła go do pasa, a potem przykucnęła przy basenie. Nathalie połączyła jakieś przewody i hybryda ożyła: otworzyła oczy, wciągnęła powietrze głęboko do płuc, wyrzuciła z siebie ciąg sylab, z których tylko niektóre układały się w słowa. Już nie wydawała się ludzka. Starbuck zacisnęła zęby i włożyła rękę do płynu. Był ciepły i lepki, a przez jej dłoń przebiegł jakiś dziwny prąd.
- Nie spodziewaj się, że w ogóle zauważy twoją obecność… - odezwała się Nathalie, a w tym momencie hybryda złapała Karę za nadgarstek i przyciągnęła ją bliżej, tak, że na pewno wpadłaby do basenu, gdyby nie to, że zdążyła się oprzeć o przeciwległą jego krawędź. Na wpół oparta nad zbiornikiem, na wpół zawieszona w powietrzu patrzyła w dół na hybrydę, a hybryda patrzyła prosto na nią.
Ktoś sięgnął po broń. Centurioni zrobili ostrzegawczy krok do wnętrza pomieszczenia. Kara kątem oka zauważyła, że Leoben uniósł ręce w geście pokoju.
- Poruszamy się po kole - powiedziała hybryda płaskim tonem, wyciągając drugą dłoń i dotykając nią policzka Starbuck. Jej skóra była śliska. - Promień jest za wielki. Ścigający staje się ściganym. Nie ma liczby, która byłaby ważniejsza niż cztery pięć cztery sześć. Byłaś zwiastunem śmierci, Karo Thrace, ale znalazłaś koniec, nim koniec znalazł ciebie. Na drugi świat pada cień. Inne liczby to siedem dwa dwa osiem sześć. Jeśli nie ochronicie dziecka, spadnie na was gniew bogów. Trójka da wam Pięciu. Lot wykluczony, powolne obumieranie układów. Dwie przewodniczki zaprowadzą was do celu. Zwątpienie to nie ścieżka prawości. Ramię trzy osiem pięć. Koniec przekazu. Koniec przekazu.
Natalie odłączyła przewód. Oczy hybrydy wywróciły się białkami do góry, a jej uścisk osłabł. Kara chciałaby móc położyć się w tym basenie obok niej; może spłynęłaby na nią wtedy jakaś mądrość. A tak musiała dalej błądzić.
dalej =>