nagroda [#4, bsg]

Jun 02, 2009 23:32

Za rzut okiem dziękuję pellamerethiel. To jest półmetek, jak super ;)

Odcinek 4, 4800 słów. AU obecnie do 2 sezonu, Kara, Lee, Adama, Kendra & ensemble.
Ostrzeżenia: R za sceny erotyczne, Kara/Lee, Kara/Sam, bardzo swobodne postępowanie z kanonem.

Odcinek 1.
Odcinek 2.
Odcinek 3.


7.

when the moment arrives
you know I will be waiting
kicking into survival
the seas of life divide

Za kilka tysięcy lat Caprica będzie prawdopodobnie wyglądać jak Kobol. Po cywilizacji - ich wielkiej, ekspansywnej, betonowo-krzemowej cywilizacji, która wydawała się nienaruszalną opoką dla życia czterdziestu miliardów ludzi - zostanie niewiele, zaledwie jakieś ruiny tu i ówdzie w trawie, rozsadzone korzeniami drzew, wygładzone deszczem. Po nuklearnej apokalipsie ślad utrzyma się dłużej - ekosystem raz wytrącony z równowagi niełatwo jest do niej przywrócić. Ale w gruncie rzeczy planeta bez ludzi i maszyn się obędzie. Jak tu, na Kobolu.

Widzieli nawet kilka zwierząt - coś, co przypominało łosia i coś, co przypominało czaplę. Kara nie miała oczywiście pojęcia, co to czapla, bo całe życie spędziła w bazach wojskowych i z przyrodą stykała się tylko podczas obozów przetrwania albo picia piwa w krzakach nad Laokoonem, ale Lee był pewien, że to mogła być czapla. Nikt nie potwierdził ani nie zaprzeczył. Widzieli też zajebiście wielkie mrówki, a mówiąc: zajebiście, Kara miała na myśli wielkość palców u rąk.

Rozkładając na noc swoją karimatę, bardzo dokładnie obejrzała okolicę. Nie stwierdziwszy obecności ani mrówek, ani innych groźnych insektów, rzuciła tam swój plecak i usiadła z impetem. Już dawno nie była tak zmęczona chodzeniem; jednak latanie myśliwcami, odwalanie roboty papierkowej i działania taktyczne wywoływały zupełnie inny rodzaj wyczerpania.

Ściemniło się już. Na tle gęstego lasu sylwetki stojących na warcie komandosów były prawie niewidoczne, a miejsce, gdzie pod brezentem namiotu miała swoje posłanie Roslin, można było wskazać tylko dzięki jednostajnemu szumowi jej głosu. Rozmawiała chyba z Helo. Sharon siedziała skulona nieopodal, pod drzewem. Wyróżniały ją odblaski na więziennym kombinezonie.

Lee narobił mnóstwo hałasu, nadchodząc. Potem przystanął i zapytał grobowym tonem:

- Można?

- No jasne, siadaj. Nie biorę odpowiedzialności za mrówki gryzące w dupę.

- Nic mnie nie obchodzą żadne mrówki. - Lee rozłożył swoją karimatę obok, stęknął i usiadł. Coś przeskoczyło mu w kolanach.

- Zaraz się rozpadniesz, Apollo.

- Nic nie mów - mruknął Lee. Znowu usłyszała jakieś protestujące stawy - położył się za jej plecami, pod osłoną korony tego samego drzewa. Obserwowała Zareka, który dyskretnie obserwował ją. Najwyraźniej nie pasowała mu do tego ślicznego, małego planu, który sobie obmyślił w związku z podziałem floty. Myśl sobie, Tom, myśl. I tak, gdyby nie my, rozpieprzyłyby cię dziś puszki.

Łosie, czaple, mrówki, ich wyprawa i Cyloni. To było jedyne, co dało się znaleźć na tej planecie. Nagle zabawne wydało jej się, jak blisko i zarazem jak daleko był Sam Anders i jego wesoła ekipa popaprańców te dwie galaktyki stąd.

Z westchnieniem położyła się na plecach na sztywnej karimacie. Była koszmarnie zmęczona, ale nie mogła zasnąć, bo powracało to wszystko, co się ostatnio zdarzyło (od tej bójki w muzeum po przepychanki na Astral Queen, i wszystko pomiędzy). Nagle była pewna, że powinna porozmawiać z Lee, bo coś sobie znowu wkręcił; zapewne wierzył, że byli teraz oboje bezbronnymi sierotkami porzuconymi przez tatusia i dlatego powinni trzymać się razem, i mówić sobie miłe rzeczy, i w ogóle zachowywać się wobec siebie jak ludzie.

Odwróciła się do niego i szepnęła:

- Hej, Lee.

- Co? - zapytał sennie, ale zauważyła, że od razu otworzył oczy.

- Nie chcesz dać mi w twarz?

- Bogowie, czemu?

- Bo przespałam się z innym facetem na Caprice.

Lee jęknął i przewrócił się na bok.

- Naprawdę nie chcę o tym wiedzieć, Kara.

- Poprzednio cię to interesowało.

- I dałaś mi do zrozumienia, co o tym myślisz.

- A interesuje cię to?

- Nie, nieszczególnie. Chyba że bardzo zależy ci, żeby o tym teraz rozmawiać. - Odwrócił się z powrotem do niej z tym zabawnym, sceptycznym wyrazem twarzy, który ledwo widziała w półmroku.

- Nie. Ale pamiętaj, nie ma żadnego wycofywania się z tego, co się powiedziało.

- Wiem, wiem. - Uśmiechnął się i naciągnął kołnierz kurtki i koc na głowę. - Zabierz to kolano, bodzie mnie w biodro.

- To tak profilaktycznie, żebyś mnie nie obmacywał w nocy.

- Gdzież bym śmiał - wymamrotał prawie niezrozumiale.

I w ten sposób wszystko znowu było dobrze. Jednak dopóki nie spotkali się z ekspedycją Adamy, nie spodziewała się, jaką ulgę przyniesie jej jego wybaczenie i powtórna akceptacja. Nie miała pojęcia, że zaczęła na tym polegać do tego stopnia, że czuła się źle bez aprobaty Staruszka. Dotąd było jej wszystko jedno, bo mama nigdy nie była przecież zadowolona.

Obiektywnie na to patrząc, wielka, niezależna Starbuck dała się nareszcie wplątać i uzależnić w taki żałosny i niebezpieczny sposób: powinna, naprawdę powinna pamiętać, że nawet jeśli ją kochają, to nie na długo, a na dodatek ona jest przede wszystkim bronią, a nie osobą. Taką tykającą bombą zegarową.

Wnętrze grobu Ateny przypominało raczej antyczne muzeum niż jakikolwiek grobowiec. Kiedy włożyła strzałę w uchwyt posągu i jaskinię zastąpił widok nocnego nieba, nie była w stanie uwierzyć, że to holofilm, a nie coś prawdziwego, namacalnego. Trawa wydawała się nawet dotykać ich nóg. Trzynaste Plemię miało najwyraźniej niezłe poczucie humoru… albo koszmarny gust.

Kiedy wszyscy, ciesząc się jak dzieci, pokazywali sobie nawzajem konstelacje, Lee złapał ją za nadgarstek.

- Chyba muszę w końcu w to uwierzyć - szepnął, przejęty.

- "Kara Thrace i Grobowiec Ateny" - powiedziała, czując nadciągający atak śmiechu. - To jest jak ten film…

- Wiem, ten z nieustraszonymi odkrywcami nowych planet. - Lee natychmiast to podchwycił, ale był wyraźnie rozdarty pomiędzy podniosłością a komizmem chwili. - Ten, co zawsze leciał w telewizji w Artemizje.

- Tak, właśnie ten. - Nie wytrzymała i zaczęła się śmiać. Lee dołączył do niej dopiero po chwili, jak zwykle trochę spóźniony. Ocierając grzbietem dłoni łzy, widziała pełne niedowierzania spojrzenia Staruszka, Roslin i Billy'ego Keikeyi.

Wystarczyło unieść głowę, żeby ujrzeć konstelację Koziorożca.

Nie udało im się znaleźć projektora, więc nie mogli zabrać filmu ze sobą. Keikeya skrobał coś pospiesznie w swoim notesie, ale Kara potrafiła sobie przypomnieć wszystkie układy, nawet kiedy dwa dni później leżała już w swojej kochanej, cieplutkiej pryczy na Galactice i przeżywała porażkę związaną z misją ratunkową, której Adama nie chciał wysłać na Capricę.

Nie było łatwo zapomnieć o Caprice po tak gruntownym odświeżeniu wspomnień, a tym bardziej wytłumaczyć to komukolwiek poza Helo. Nie mieli wśród załogi dobrej prasy. Powód numer jeden: cylońska dziewczyna Helo. Powód numer dwa: byli na Caprice i przeżyli. Dotąd wszyscy mieli wspólne doświadczenia; teraz nagle pojawiło się dwoje heretyków.

Kara uczyniła to, co zawsze w takich momentach: zwróciła się do alkoholu i pracy. Te dwie rzeczy wymieszane w odpowiednich proporcjach były w stanie szczelnie wypełnić każdą dobę, bo kiedy pobudka była o szóstej, w międzyczasie koty biegały z gołymi tyłkami przed kamerami i rozbijały kolejne myśliwce, Tyrol wymagał pomocy przy podłączaniu głównej magistrali w swoim nowym projekcie, a wieczorne rozgrywki triady zaczynały przypominać turnieje, nie zostawało wiele czasu na cokolwiek innego.

Tak więc nie był to już "Kara Thrace i Grobowiec Ateny", tylko tchnący swojską rutyną i bratersko-siostrzaną solidarnością serial o życiu na battlestarze, przetykany retrospekcjami z Capriki. Kadr: puste Aleje Zjednoczenia na śródmieściu Caprica City. Wewnętrzny monolog: Kara Thrace usiłuje sobie wytłumaczyć, że zabić Cylona to nie tak, jak zabić zwykłego ludzkiego mężczyznę. Scena: Starbuck i Helo przeprawiają się terenówką przez strzaskane ruiny, jadąc po obrzeżach wielkiego leja, a ten lej to starówka Caprica City. Kadr: Sam Anders, który patrzy na nią, jakby była najlepszym, co mu się kiedykolwiek przydarzyło. Cięcie.

Spodziewała się, że odnalezienie Pegasusa spowoduje zmianę w status quo, ale nie tego, że ta zmiana będzie tak fundamentalna. Dopóki nie dostali z Lee transferu, atmosfera przesycona była po prostu naturalną we flocie ukrytą rywalizacją. Od tamtego momentu nastawili się na wojnę domową.

Po tym, jak Staruszek wyrzucił ich ze swojego gabinetu, pomaszerowali skwaszeni do kwater się spakować.

- Co ona sobie wyobraża? - burczała Kara. - Że nie ma ludzi nie do zastąpienia? Skąd teraz szef weźmie CAG-a i dowódcę trzeciej eskadry?

- Dostanie ich ładnie zapakowanych prosto z Pegasusa - odparł nachmurzony Lee, puszczając ją przodem w drzwiach do kwater oficerskich. - Z kokardkami zawiązanymi na dupie.

Kara parsknęła mimowolnie.

- I pomyśl tylko - ciągnął, wrzucając z furią do torby buty i rękawice bokserskie - jak będą się cieszyć, kiedy wrócimy. Wszyscy będą sikać po nogach.

- Taa, o ile wrócimy.

- Co się stało, kapitanie? - Hotdog wybrał sobie ten moment, żeby wpaść do kwater i rozsiać wokół woń obiadu i młodzieńczego potu. - Gdzie się wybieracie?

Kara i Lee popatrzyli ponuro po sobie.

Pierwsza odprawa była nawet gorsza, niż się na to zapowiadało. CAG stał na podwyższeniu i mamrotał coś bez przekonania, podczas gdy cały pokój pilotów słuchał go z napięciem. Kara nachyliła się do Lee.

- Wow, ktoś tu jest nieźle niedoruchany - powiedziała szeptem. Usta Apolla rozciągnęły się w drwiącym uśmiechu. - Gdzie on się uczył tej taktyki? Bo chyba nie na Akademii.

- W Szkole Wojskowej też go nie widziałem - odszepnął.

- Masz coś do dodania, Starbuck? - zapytał nagle Taylor, przerywając swoją fascynującą przemowę.

- Twój plan jest do dupy - odpaliła Kara. - Cyloni nigdy na coś takiego nie pójdą. Jeśli coś miałoby tu zadziałać, to nasz niewykrywalny myśliwiec.

- Co, ta wasza czarna puszka? - odezwał się Whiplash.

- Dość tego - zarządził CAG. - Starbuck, nie bierzesz udziału w tej misji. Apollo, polecisz raptorem ze mną. Po odznaczeniach widzę, że masz kwalifikacje. Pamiętasz jeszcze, jak się tym lata?

- Tak, kapitanie - odparł skwaszony Apollo.

Koniec dyskusji.

- Rzygać mi się od tego chce, Lee, naprawdę. - Kara musiała mu to wyznać zaraz po opuszczeniu pokoju odpraw. - Ten transfer był tylko po to, by nas upokorzyć? To jakiś absurd.

- Tak, dokładnie po to. Ale bądź na razie cicho. - Odczekał, aż doszli do swoich nowych kwater. - Tu trzeba uważać na to, co się mówi, Starbuck.

- Co? Ściany mają uszy?

- Nawet by mnie to nie zdziwiło. - Apollo zatrzasnął i zablokował właz. Byli sami - te kwatery czekały na kolejnych przetransferowanych z Galactiki oficerów.

- Co ty się nagle zrobiłeś taki porządnicki, Apollo? - zapytała Kara, opierając się o blat stołu.

- Zrobiłem? - Lee uniósł brwi. - Zawsze mi wytykasz, że robię wszystko według regulaminu.

- Bo to prawda.

- Zrozum, musimy zachować trochę ostrożności…

Kara parsknęła. Myśl, że podczas misji będzie musiała siedzieć w mesie albo napieprzać w worek na siłowni, doprowadzała ją do szału. Apollo założył ręce na piersiach i patrzył na nią z wyćwiczonym stoickim wyrazem, więc musiała, po prostu musiała podzielić się z nim swoją złością.

- Trochę ostrożności! Już widzę, jak podkulisz ogon i będziesz całował Stingera w tyłek. "Tak, kapitanie, polecę z wami raptorem, marzyłem o tym od miesięcy, ale kazali mi być CAG-iem!".

- Zamknij się - rzucił Lee, wyprowadzony wreszcie z równowagi. Usiadł na swojej pryczy i zaczął grzebać w torbie, której nie zdążył jeszcze rozpakować.

- "Nigdy w życiu nie odważyłby sprzeciwić się przełożonemu" - kontynuowała ze smakiem Kara. - "Ja? Nieee. Wolę tkwić w tym cholernym raptorze i niańczyć swojego nowego CAGa."

Wtedy Apollo wstał i podał - a właściwie wepchnął jej do rąk - torbę zawierającą sprzęt fotograficzny.

- Ja może będę tam tkwił, ale za to ty weźmiesz Blackbirda na mały spacerek. Jak temu nowemu szefowi pokładu wkręcisz, że go testujesz, na pewno ci uwierzy. Tam jest teraz taki zamęt, że nikt pewnie nawet nie zauważy.

- Ojej, Lee. - Wyprostowała się i nagle miała przed sobą dolną część twarzy Apolla. Wydęła wargi. - Pobrałeś sprzęt bez pozwolenia?

- Sam sobie wydałem pozwolenie, jeszcze byłem CAG-iem. Więc zamknij się i bierz się do roboty.

Uniosła rękę, żeby przeczesać wydostające się z kucyka włosy, ale Apollo najwyraźniej pomyślał, że zamierza go uderzyć i złapał ją za ramiona. Wtedy chciała wyswobodzić się z jego uścisku i wszystko nagle potoczyło się zupełnie innym torem: przez głowę jak błyskawica przeleciała jej myśl o powtarzalności rzeczy i niepowtarzalności chwili, i nastąpiła katastrofa, zderzenie czołowe, kolejny koniec świata. Zderzyli się nosami i pocałowali tak, jak stali, zastygli w tych dziwnych pozach, z wciąż uniesionymi rękami, torbą ze sprzętem leżącą pomiędzy nogami, po szyje zapięci w skafandry.

Apollo spojrzał na nią z zaczątkami paniki wypisanymi na twarzy. Nie pozwoliła mu nawet nic powiedzieć.

- Stare, dobre czasy, dobra? - zaproponowała, uśmiechając się szeroko. Lee bał się - to był ten wyuczony strach - a ona tego nie znosiła. Strach nie prowadził do niczego dobrego. - Pamiętasz? Tak jak kiedyś.

Lee usiłował się odezwać, więc odsunęła nogą torbę, przywarła do niego od ud po ramiona i złapała go za włosy.

- Mamy tylko pół godziny, Apollo. Musimy się streszczać.

Apollo ujął jej twarz w swoje ręce. Dawno nie widziała już tego błysku w jego oczach i zdała sobie sprawę, że naprawdę, naprawdę się za tym stęskniła.

Pół godziny. Kochali się na jej pryczy, wśród porozrzucanych ubrań, kosmetyków, które wysypały się z torby, na bluzie, którą dostała od Andersa, książkach, które ocaliła z apokalipsy, na chłodnej, niepowleczonej pościeli. Uruchomiła się pamięć komórkowa. Poobijali sobie łokcie i kolana o ciasne ściany koi. Kara zupełnie nie myślała o Samie ani Baltarze. Kiedy wygięła się w taki łuk, że jej plecy prawie nie dotykały pościeli, nie pomyliły jej się imiona.

Lee najpierw zsunął się na bok, a potem niezgrabnie usiadł na podłodze obok koi. Na plecach miał nabiegłe krwią zadrapania. Kara dołączyła do niego po chwili, dotykając delikatnie ugryzienia na barku.

- Zimno mi w tyłek - powiedziała, usiłując rozładować sytuację.

Lee parsknął i podał jej majtki.

- To nic nie zmieni…

- To nic nie zmieni między nami, Apollo. A teraz ruszajcie się, żołnierzu, od pięciu minut powinniście być w hangarze. Taylor się wkurwi.

- Mam go w tej chwili bardzo głęboko gdzieś. - Lee roześmiał się ze skrępowaniem, wstał i zaczął szukać bokserek. Z grymasem nałożył podkoszulki. - Zabiję cię za te szramy.

- Jasne. - Rozmasowała bolący kark i włożyła spodnie. Kiedy uniosła głowę, Lee nagle oderwał od niej wzrok. - Idź, bo poważnie ktoś się tobą zainteresuje. Ja zaraz wskoczę na jakiś wahadłowiec. Zobaczymy się po akcji.

Zobaczyli się po tej akcji i po następnej, i po jeszcze kolejnej. Gdyby nie Lee, prawdopodobnie nie miałaby odwagi wejść do CIC Pegasusa z naładowanym pistoletem, żeby w razie czego władować kulę w głowę admirał Cain. Gdyby nie ona, Lee prawdopodobnie nie poradziłby sobie z konsekwencjami swojego spaceru w przestrzeni.

Jednak coś się w nim zmieniło. Z pewnością przez ten swój cholerny idealizm nie mógł wybaczyć głównodowodzącym tego, że prawie doprowadzili do wojny domowej, ale Kara wyczuwała coś jeszcze: być może chodziło o łatwość, z jaką stanęło na głowie całe dotychczasowe status quo. Wcale nie było oczywiste, że oni dwoje służą na Galactice, Staruszek jest najwyższy stopniem, Apollo przełożonym Starbuck, personel pomocniczy szanuje oficerów, a więźniów się nie torturuje.

Po powrocie na Galactikę Apollo dostał z powrotem odznaczenia kapitana oraz odebrane przez świętej pamięci admirał stanowisko CAGa i wszystko powróciło do normy - choćby tylko pozornej, bo widać było, że wspomnienia spaceru w próżni Lee nie opuszczają.

Chciała, żeby oboje byli w jego oczach równie straumatyzowani, więc któregoś wieczora przy drinku opowiedziała mu dokładnie o farmach na Caprice. Oczywiście, to była tylko jedna z tych rzeczy, o których Starbuck nigdy nie mówiła i Lee nie wiedział o jej mamie, ale to akurat dobrze, to zbyt poważna słabość. Z ich dwojga to Apollo miał być wrażliwcem i stanowić jakieś kolektywne sumienie floty. Starbuck była tylko nieugiętym, nieustraszonym wojownikiem.

Dlatego kiedy skończyła mówić i kiedy Lee spojrzał na nią z tą ciepłą litością, której nienawidziła, od kiedy lekarze poskładali jej palce obu rąk, zareagowała instynktownie. Pochyliła się, położyła ręce na oparciu krzesła po obu stronach jego głowy i pocałowała go w usta. Apollo najpierw oddał pocałunek, a potem zorientował się, co się dzieje, odepchnął ją lekko i zapytał z wyrzutem:

- Czemu to zrobiłaś?

- Jak dotąd zawsze ci się podobało, Apollo, co się stało?

- Teraz jesteśmy z powrotem do domu i chyba nie powinniśmy…

- Jeśli chodzi ci o Staruszka, to chyba…

W tym momencie skrzypnęły wiecznie nienaoliwione drzwi. Do mesy wpadła wesoła ekipa złożona z Racetrack, Skullsa, Hotdoga i Kat, czyli najgorszych plotkarzy i najbardziej zaciętych karciarzy.

- Starbuck! Apollo! Zagramy partyjkę, co?

Kara i Lee wymienili spojrzenia nad stołem. Piloci przysunęli sobie krzesła, rozdali karty. Rozdanie było beznadziejne, ale Starbuck umiała doskonale blefować. Przez całą grę dotykała uda Apolla pod pozorem przyciągania jego uwagi w rozmowie albo chowania zapalniczki do kieszeni, a potem spasowała przed ostatnim przebiciem. Wyszła z mesy i oparła się o ścianę na korytarzu, obserwując przechodniów. Lee dołączył do niej po trzech minutach, nerwowy i czerwony na twarzy.

- Nienawidzę cię czasem, wiesz?

- Wiem, że to nieprawda, kochasz mnie. - Złapała go za łokieć. - Chodź, znam pewne puste kwatery oficerskie.

Rozebrali się w rekordowym tempie. Była pewna, że będą się pieprzyć na stojąco, przy drzwiach, tam, gdzie ściągnął jej spodnie, ale w końcu padło na wygodne, obite skajem krzesło wyniesione z jakiegoś biura. Kara pchnęła go na nie i dosiadła bez zbędnych wstępów. Lee zacisnął palce na jej biodrach i mówił przez cały czas, i nigdy dotąd nie słyszała, żeby z jego ust wychodziły takie słowa: było to niesamowite i trochę przerażające, i bardzo podniecające.

Myślała o tym, jak przy pożegnaniu Anders pocałował ją w rękę i jak przyłapała Duallę na wgapianiu się w tył głowy Apolla w kolejce po lunch.

To takie smutne, że o wszystkim decydowały tylko pojedyncze momenty w czasie, takie niewielkie wyspy w morzu tego, co było nie do ocalenia. Nie miała pojęcia, jak wszyscy inni radzą sobie z tą przemijalnością, skoro i fraternizacja, i nadużywanie alkoholu były zakazane.

Nie zdziwiła się specjalnie, kiedy Apollo dostał dowództwo Pegasusa. Po pierwsze, zasługiwał na to; po drugie, mogli nadal się widywać, bo trzy razy w tygodniu trenowała tam kadetów. Po trzecie, Pegasus potrzebował dobrego głównodowodzącego, a Kendra Shaw była jednak zbyt niestabilna i zbyt zapatrzona w Helenę Cain.

Kara siedziała właśnie u Helo załamanego po śmierci córeczki, kiedy Gaeta wezwał ją przez głośnik do kwater admirała. Przekonana, że chodzi albo o plotki o alkoholizmie, albo o fraternizacji, poszła tam jak na ścięcie.

Staruszek przywitał ją z uśmiechem, nalał do szklaneczki swojej dobrej whisky, posadził na kanapie. Starbuck obserwowała go podejrzliwie, czekając, aż od konwersacji o problemach z wentylacją przejdą do rzeczy.

- Jakbyście się zapatrywali na transfer na Pegasusa? - zapytał w końcu. - Komandor Adama przebąkiwał coś o tym, że potrzebuje dobrego CAGa.

- Komandor Adama? - Uniosła brwi.

- Robi nowe porządki na "Bestii". Ustanowił major Shaw XO i wysłał zapytanie o wasz transfer.

- Czemu komandor Adama nie zapytał mnie osobiście?

- Najpierw dał mi to do rozważenia, a potem poprosił, żebyście wy to przemyśleli. To dobry pomysł, Kara - dodał po chwili. - Niech stare pryki zostaną na starym pudle, a młodzi przejmą nowy okręt.

- Galactica to nie stare pudło - powiedziała, uśmiechając się.

- Możesz się przenieść, jeśli chcesz. I mogę ci przyrzec, że w każdej chwili będziesz mogła wrócić.

Zgodziła się. Mogła się pobawić z Lee w dom, jeśli go to jarało.

Pegasus był naprawdę wielki i cały pełen pilotów, którzy nie chcieli jej słuchać, ale za to dostała własne kwatery dokładnie naprzeciwko Kendry Shaw, co było idealnym rozwiązaniem wobec braku kompanów do picia. Z początku tylko siedziały naprzeciwko siebie w ponurym milczeniu, pijąc przemycane trunki i unikając swoich spojrzeń, ale z czasem zaczęły rozmawiać i nawet lubić się w ten bezradny sposób, w jaki lubią się ludzie skazani na swoje towarzystwo. Kendra zrozumiała, że Starbuck ma w poważaniu wszystko, co nie tyczy się jej dywizjonu; Kara pojęła, że Shaw nigdy nie zajmie jej miejsca w rodzinie Adama, chociaż była podobnie pozbawioną złudzeń sierotą.

Wraz ze względami Kendry przyszła sympatia ze strony pilotów-autochtonów i personelu pomocniczego. Po kilku tygodniach przestali nawet postrzegać oficerów z Galactiki jako sprawców ucisku i wrogich okupantów.

Kapitan Thrace i komandor Adama spędzali teraz ze sobą dużo czasu nie tylko z powodu obowiązków. Ich romans szybko stał się tajemnicą poliszynela, ale bycie jednymi z najwyżej postawionych we flocie ludzi miało swoje plusy. Na przykład nie było komu się tłumaczyć: bezpośrednim przełożonym Kary był Lee; za nim a przed Starbuck w łańcuchu dowodzenia stała jeszcze Kendra, która była ponad takie sprawy. Staruszek wypierał wszelkie informacje na ten temat, a Roslin udawała, że wcale jej to nie interesuje. Na Galactice wszyscy plotkowali po swojemu, czyli entuzjastycznie, ale niegroźnie, a Kara wiedziała to od Helo, z którym w wolnych chwilach wisiała na telefonie.

Byłaby to idylla, gdyby Lee nieco lepiej ukrywał to, jak męczył go ten stan rzeczy. Nigdy nie zostawała z nim na noc, ale też nigdy o to nie prosił: mieli niepisane zasady, które regulowały ich relację nie gorzej niż kodeks wojskowy. Status quo było w nich najwyższą wartością.

Kara domyślała się powoli, że czegoś się bali. Ale czego? Jak mogli być dla siebie nawzajem wrogami groźniejszymi niż ci, którzy ścigali ich przez kosmos?

Wiadomość od Roslin i Adamy przyszła przed wyborami. Kapitan Thrace leżała na kanapie z nogami na oparciu i znudzona czytała na głos grafik lotów, a komandor Adama w rozpiętej marynarce usiłował zaprowadzić porządek w swoich papierach. Kiedy zadzwonił telefon, oboje spojrzeli w tamtym kierunku, ale żadne się nie poruszyło.

- To twoje biuro - przypomniała mu Kara. - Odbierz telefon, szycho.

- Tak, ale pewnie to ciebie szukają - zrzędził Lee, przedzierając się przez stosy dzienników pokładowych i raportów. Złapał za słuchawkę. - Komandor Adama.

- Tu CIC. Informacje dla kapitan Thrace, komandorze.

Lee zasłonił słuchawkę dłonią.

- Widzisz? A nie mówiłem. Thrace, prosimy do telefonu.

Kara wstała leniwie i usiadła na rogu biurka. W telefonie trzeszczały przełączane kanały, a ona przyglądała się pochylonemu nad pracą Lee, który miał taką śmieszną zmarszczkę między oczami. Nagle, bezdyskusyjnie i nieodwołalnie była pewna, że Apollo poradzi sobie ze wszystkim, co mogłoby mu się przydarzyć.

Stojąc przed drzwiami CIC na Galactice, odczuła znowu to dziwne wrażenie, że jest na właściwej drodze, że dzieje się to, co miało się dziać. Gdyby była w innym miejscu niż na pokładzie, być może można by było nawet użyć jakiejś tandetnej metafory z powiewem nowego wiatru czy czymś podobnym, ale że tutaj jedyny powiew wydobywał się z kratki wentylacyjnej na dolnym pokładzie, to wystarczyć musiało to: zniknięcie wyrzutów sumienia, przekonanie o właściwości i celowości działań; uczucie, za którym tęskniła przez cały ten czas, który spędziła na jałowym biegu.

Zdawała sobie sprawę, że ze strony Roslin to po prostu polityczny chwyt przedwyborczy, bo brawurowe wyczyny kapitan Thrace będą jak zawsze wyglądać wspaniale na papierze, ale to było właściwie bez znaczenia. Odzyskała swoją misję.

Po wstępnej odprawie na Galactice wróciła na Pegasusa porozmawiać z Lee. Było już późno; na korytarzu spotkała tylko troje mechaników naprawiających migające jarzeniówki i XO sztorcującą pracowników pralni.

- Uważaj - powiedziała konspiracyjnie Kendra, dotykając przelotnie jej ramienia. - Szef jest w paskudnym humorze. Popołudniu prawie odgryzł mi głowę.

- Pewnie dałaś mu do tego powód, Shaw.

Lee siedział na kanapie, wyłamując nerwowo palce. Otaczały go schludne stosiki dzienników pokładowych. Na stole stała parująca filiżanka kawy, która pachniała jak prawdziwa kawa, a nie te nędzne substytuty, które podawano w mesie na Galactice.

Kara stanęła przed nim z rękami założonymi za plecami.

- Chciałam ci tylko powiedzieć...

- Wiem. Tata do mnie zadzwonił.

- No więc. - Odchrząknęła. - Pojutrze lecę.

- Po tamtego faceta?

Rozzłościła się nagle.

- Nie, Lee, po całą grupę ludzi, którzy nadal tam walczą i którym przyrzekłam, że po nich wrócę! Ja pieprzę! Czy ty myślisz tylko o sobie?!

- Tak się składa, że muszę myśleć o co najmniej tysiącu ludzi na tym statku, więc to trochę nietrafiony zarzut - wycedził przez zęby. - Ale droga wolna, proszę, jedź.

- Nie rozumiem, czemu to dla ciebie taki problem. Przy dobrych wiatrach niedługo wrócę. Poza tym nie powinieneś myśleć - dodała po chwili, pewna, że trafiła w sedno - że przestaniemy być przyjaciółmi czy coś...

- Przyjaciółmi?! - Był naprawdę wyprowadzony z równowagi, bo uderzył pięściami w stół. - Mamy chyba bardzo różne definicje słowa "przyjaźń", Kara! Ty przyjaźnisz się z Agathonem! My się nie przyjaźnimy! Twoje spojrzenie na świat jest jakieś… chore! Czy ty się w ogóle słyszysz?

Kara milczała przez chwilę, zachowując wszystkie obelgi na późniejsze okazje. Lubiła używać ich, żeby sobie samej dokopać w napadach złego humoru.

- Nie wiem, o co ci chodzi, Apollo. Nic ci nigdy nie przyrzekałam. Czego się spodziewałeś? Że skoro jesteś komandorem, to nigdy już nie będę robić niczego na własną rękę? A ja co mam robić? Siedzieć i trzymać cię za głowę? Lee, naprawdę, ta dyskusja jest bez sensu, lepiej jej dalej w ogóle nie ciągnąć. Daj spokój.

Lee patrzył na nią z wściekłością. W końcu powiedział tylko:

- Idź do diabła, Starbuck.

- Właśnie tam się wybieram. - Odwróciła się na pięcie, ale jeszcze za nią zawołał:

- Kara. Chcę tylko, żebyś wiedziała… - zastanowił się przez chwilę, a ona przygotowała się na ostatni, podstępny cios. - Skoro przez całe życie tak panicznie obawiasz porzucenia, to nie powinnaś z taką łatwością odchodzić.

- Masz rację. Dlatego wracam.

To się nazywa profesjonalne palenie mostów.

Caprica była tym razem ponurym filmem wojennym. Jaskrawe światło, przepalone kadry, jacyś ludzie biegający po lesie - jak wyjęte z tych filmów wyświetlanych po dwudziestej trzeciej w kinie Armada na ulicy Latimera w Delphi. To, co się tam działo, należało do innej rzeczywistości niż ta pokładowa. Tam potrafiła sobie wszystko wytłumaczyć - wolą przetrwania, wyższymi racjami, lojalnością. Ta niespodziewana wojenna amnestia rozciągnęła się nawet na sferę przekonań i domysłów Lee.

Przywieźli z powrotem czterdziestu siedmiu rozbitków - ludzi Sama i konkurencyjną grupę partyzantów - oraz jednego Cylona, który został tam pozostawiony, żeby powkurzać trochę ludzi. Cylon został zapakowany do brygu na Galactice, a rozbitkowie oddelegowani do pustych kabin i zaciągnięci na nieformalne imprezy, na których pojono ich bimbrem Tyrola i opowiadano o cudownym życia na battlestarze. To na takiej właśnie fecie Karę i jej nowy nabytek metr dziewięćdziesiąt znalazł Lee.

Zauważyła go od razu po jego wejściu do mesy. Zmierzyli się wzrokiem ponad głowami obecnych, a potem Apollo ruszył w jej kierunku, obojętnie odpowiadając na saluty zgromadzonych wojskowych.

- W porządku? - zapytał, opierając się niezobowiązująco na krześle.

- Tak - odparła, wstając, żeby dorównać mu wzrostem. - To miło, że wpadłeś.

- Są obowiązki i obowiązki.

- To prawda.

Wtedy Sam odchrząknął i zorientowała się, że nawet nie przedstawiła mu tego synonimu porządku w mundurze komandora.

- Szlag! Przepraszam. To Sam Anders. Sam, to Lee Adama.

Lee podał Samowi rękę i przyjrzał mu się tak uważnie, jakby miał potem o tym wysmażyć raport.

- Komandor Lee Adama - poprawiła się Kara. - Lee jest moim szefem.

- Na tym drugim okręcie - wyjaśnił uprzejmie Lee.

- Bo na tym okręcie szefem jest… - spróbował Sam.

- Admirał Adama - dopowiedzieli oboje równocześnie.

- To rodzinny interes.

- Tak można powiedzieć.

- Właśnie się tak zastanawialiśmy ostatnio, czy by nie dołączyć Starbuck do tej wspaniałej rodziny - odezwał się Lee, odsuwając sobie krzesło naprzeciwko nich. - Ale nie jestem pewien, czy chcę być z nią spokrewniony. Nawet tak prawnie.

Sam zamrugał ze zdziwieniem.

Teraz stało się jasne, że Apollo musiał sobie golnąć, zanim tu się pojawił; tylko to mogło uwolnić te pokłady złośliwości. Ty bezczelny dupku, pomyślała tak wyraźnie, jakby powiedziała to na głos i nagle oczyma wyobraźni ujrzała siebie stającą przed wyborem: Lee, którego znała sto lat i któremu nic nie przyrzekała, i Anders, o którym właściwie nic nie wiedziała, ale któremu była to - któremu coś - była winna.

Lee sięgnął po butelkę, a ona złapała Andersa za podbródek, przekrzywiła lekko jego głowę i pocałowała go tak, jakby mieli szesnaście lat i byli na trzeciej randce. Lee miał na twarzy bardzo, bardzo zły wyraz.

Przestali ze sobą rozmawiać poza pracą. Kara rozważała powrót na Galactikę, ale odrzuciła ten pomysł po pierwsze dlatego, że tu miała własne kwatery, w których mogła przetrzymywać Andersa do woli, a po drugie dlatego, że znoszenie tej pasywnej agresji Apolla było dla niej rodzajem kary za brak wyrzutów sumienia i ten festiwal obłudy, w którym oboje brali udział od jej pierwszego powrotu z Capriki. Wszystko od "starych, dobry czasów" po "najlepszego na świecie Sama Andersa" z daleka śmierdziało nieprawdą. Gdyby któreś z nich wtedy otworzyło szafę, prawdopodobnie zginęłoby pod naporem szkieletów.

Wpadła w nową rutynę. Dzień zaczynała od kawy z wiecznie niezadowoloną Shaw, potem miała spotkania ze wściekłym komandorem Adamą, następnie nadzorowała pracę swoich pilotów i trenowała chętnych na posady zwalnianie regularnie przez zestrzelonych w bitwie denatów. W wolnych chwilach - a także czasie przeznaczonym na sen - uprawiała seks z Andersem i bardzo dużo rozmawiała z nim w łóżku. Paradoksalnie wolała to o wiele bardziej od seksu, bo na statku pełnym znanych jej już oficerów Sam-cywil nadal był enigmą. Uwielbiała dowiadywać się od niego nowych rzeczy, a on jeszcze nie odkrył, że był wiecznie porównywany do Apolla, więc chętnie jej opowiadał o Delphi Union, sporcie, Piconie i tym wszystkim, co mogło zagracać głowę przeciętnego faceta. Było to mile widziane wytchnienie.

Idylla skończyła się, kiedy poprosił ją, żeby zeszła z nim na powierzchnię Nowej Capriki i tam została. Starbuck dziarsko rozkazała mu przestać nadwerężać łeb myśleniem i zająć się dostarczaniem jej przyjemności, ale zadzior pozostał, a entuzjazm w stosunku do Andersa znacznie opadł. Kiedy przeniósł się na planetę, żeby pomóc kolonizatorom z organizacją obozu, co jakiś czas latała tam z zapasami i spotykała się z nim, ale głównie dlatego, że uzależniła się od jego zainteresowania.

Apollo go nigdy tyle nie wykazywał.

Na domiar złego zaczęła mieć nawracające, wytrącające z równowagi sny, w których występowała niebieska planeta osnuta welonem chmur. Sny te występowały w mniej więcej tygodniowym rytmie: z każdym dniem stawały się coraz dłuższe i bardziej szczegółowe, a ostatniego urywały nagle w momencie, kiedy Kara swoim MK-II przebijała atmosferę. Kendra twierdziła, że nie powinny po prostu pić tych wynalazków z hangaru tuż przed snem, ale jej dziwne sny ograniczały się do śpiewających ogórków i stepującego Gaety, więc Kara nie ufała jej w tym zakresie.

Noc w noc leżała na swojej chłodnej pryczy i słuchała basowego pomruku silników Pegasusa. Czasami się zastanawiała, czy nie byłoby warto zejść na ziemię choćby po to, żeby móc przewrócić się na drugi bok i zobaczyć ścianę pleców Sama albo zbałamucić Kendry, żeby nie spać tu samej, tylko razem w kwaterach po drugiej stronie korytarza (w towarzystwie było jednak coś pokrzepiającego). Głównie starała się jednak domyślić, jaki związek z jej powrotem na starą Caprikę ma przypadkowe odkrycie tej nowej planety.

Coś ważnego, wręcz niezbędnego czaiło się tuż za torem jej myślenia.

dalej =>

nagroda, fic, kara, bsg

Previous post Next post
Up