Początkowo planowałam po prostu skomentować wpis
ninedin, ale przemyślenia bardzo szybko się rozrosły i rozpełzły w nieco inną stronę. O ile najwyraźniej istnieje coś takiego jak fangirlowe wychodzenie z szafy, tak ja własny fangirling traktowałam raczej jako trupa w tejże szafie. Wprawdzie trupa, którego zamierzałam konserwować i ogólnie dbać o niego, ale - jednak.
Mam, niestety, mocno wbite w głowę, że fangirling to coś nie tyle złego, co raczej - żenującego. Myślę "fangirl", automatycznie widzę fatalnie dobrane cosplaye, złe fanfiki, nieprawdopodobne ship wars, zloty piszczących stworzeń, które zasadniczo niewiele mają z życia poza eskapistyczną fascynacją i z utęsknieniem czekają na kolejne spotkanie z ludźmi, którzy w ogóle je zrozumieją, ba, podzielą pasję. Ten stereotyp jest u mnie silnie utrwalony, choć przecież dobrze wiem, że dotyczy tylko części grupy, przeważnie najmłodszych fangirls, u których to zjawisko zazwyczaj jest (w pewnym uproszczeniu) kolejnym przejawem kryzysów rozwojowych adolescencji i ma potencjał, by przekształcić się w coś bardziej dojrzałego, twórczego i ciekawego. Ale - mimo wszystko - tok skojarzeń mam właśnie taki, co ułatwia patrzenie z wyżyn chłodnej, racjonalnej oceny na inne fangirls, szczególnie te należące do fandomów, z którymi nie mam nic wspólnego. Można więc chyba potraktować ten wpis jako próbę ogarniania pojęcia i świadomej korekty schematów myślowych.
(I - żeby nie było - oczywiście i fanfiki, i zloty mnie nie ominęły. Obyło się bez shipowania, brałam za to udział w jednym cosplayu - i dalej utrzymuję, że to był bardzo dobry cosplay. :P)
Jeśli miałabym wymienić główny element, który definiuje zjawisko intensywnego fanowania (pozwolę je sobie oderwać od płci, ale do tego jeszcze wrócę), jeszcze pół godziny temu wskazałabym aktywne zaangażowanie w dany tekst kultury i jego kontekst. Po przeczytaniu wpisu
zwierza raczej skłaniam się ku temu, że przed tym zaangażowaniem jest jednak inwestycja emocjonalna, z którą poznawcze poszukiwania tworzą sprzężenie zwrotne. Zdobywane info jest gratyfikacją, wzmacnia emocje, skłania zatem do dalszego szukania i tworzenia. Aspekt intelektualny uważam za szalenie korzystny - fascynacja zostaje przekuta w motywację do poszerzania swojej wiedzy, co często prowadzi do ciekawych odkryć, czy to w postaci godnych uwagi książek/filmów/seriali, czy informacji umożliwiających lepsze zrozumienie tła danej postaci (wprawdzie taka wiedza dotycząca okresu historycznego lub jakiejś dziedziny jest zazwyczaj fragmentaryczna, subiektywna i właściwie dyletancka - ale to zawsze więcej, niż zostaje w głowie po ukończeniu szkoły, a niektórzy nie ograniczają się do przejrzenia Wikipedii i potrafią na takiej podstawie zbudować zainteresowanie nie odbiegające daleko od wiedzy eksperckiej), czy umiejętności - w końcu stroje na cosplay nie szyją się same, a chęć uwiecznienia ulubionej postaci pewnie niejedną osobę skłoniła do nauki rysowania. W toku burzliwych procesów fanowania rozwija się wiele innych zdolności i funkcji psychicznych, a tak intensywne przetwarzanie treści sprzyja wzmacnianiu synaps. Teza, że fangirling jest korzystny dla szarych komórek, jest jak najbardziej do obronienia. ;)
Tym, co zwykło budzić moje zażenowanie, jest aspekt emocjonalny, czy raczej obnoszenie się z nim. O ile jestem w stanie zrozumieć wiele uczuć składających się na doświadczenie fanowania - entuzjazm, przeżywanie fabuły i przejmowanie się losami bohaterów, fundowanie sobie regularnych dawek angstu - tak nie potrafię pojąć potrzeby epatowania tym, szczególnie wobec ludzi, którzy nie znają danego fandomu lub wręcz nie zdają sobie sprawy z istnienia czegoś takiego. Emocje ukierunkowane na obiekty fanowania są dla mnie czymś równie prywatnym i podlegającym regulacji jak emocje ukierunkowane na świat zewnętrzny ("realny"), a jeśli są wyrażane, to w konkretnych sytuacjach, wobec określonych osób. Nie widzę nic złego w reagowaniu uczuciami na fikcję czy jej twórców - drażni mnie natomiast nachalna ich ekspresja, w każdym wydaniu. Oczywiście, "nachalny" to bardzo subiektywna etykietka, mówię zatem tylko o tym, gdzie ja bym ją umieściła.
Inna rzecz, że nie da się jednoznacznie określić, jakie dokładnie emocje składają się na wspomnianą już inwestycję w obiekt fanowania - można poszukać tych najbardziej typowych, dopasować je do grup wiekowych, ale i tak powstałaby spora, różnorodna klasa uczuć. Chyba najsilniej kojarzone z fanowaniem nastoletnie zauroczenie właściwie nigdy mi się nie przydarzyło; za to bliskie jest mi wrastanie w dany świat, nabywanie jego perspektywy. Lubię to wrażenie funkcjonowania w dwóch rzeczywistościach jednocześnie, gdy w codzienności odnajduję nawiązania, inspiracje, coś, co moje mózgowe ośrodki fanowania będą mogły przetworzyć. Zdaję sobie sprawę, że to kwestia głównie odpowiedniego skrzywienia percepcji, ale na tej świadomości samo poczucie łączenia dwóch płaszczyzn nic nie traci. Fakt posiadania czegoś unikalnego, czegoś, co dla ludzi wokół mnie jest niezrozumiałe i obce, też cieszy - tworzę sobie w końcu nowy zestaw pojęć. I mimo funkcjonujących w społecznej świadomości przekonań o zagrożeniach płynących z eskapizmu, jestem pewna, że przy każdym takim wrastaniu zyskuję coś niepowtarzalnego i cennego.
Przez cały ten wpis przewijało się pojęcie fangirl, a przecież fanboye też istnieją. Nie mam dość dużo danych, by się o tym rozpisywać, ale zjawisko intensywnego fanowania, wraz z przeżywaniem i nieszczególnie krytycznym podejściem do fanowanego obiektu, dotyczy obu płci, choć być może różnie się przejawia. Wystarczy przejść się na dowolny konwent, na dowolny panel erpegowy. Lub poczytać polteroblogi. ;) Wspomniałam o środowisku erpegowym, bo jest mi najbliższe - ale znam też fanboyów seriali, filmów czy komiksów. To wprawdzie argument z heurystyki dostępności, ale wydaje mi się, że dostatecznie dobry.
Podsumowując - chyba jednak jestem fangirl, bez względu na to, jak bardzo by mnie nie mierził stereotyp. W końcu fanowanie, jak wszystko inne, można realizować na wiele sposobów. Piszcząc na zlotach, pisząc fanfiki, dokształcając się... a choćby i robiąc na drutach.