Never-ever, czyli na mnie nie ma mocnych z wyjątkiem Semele

Sep 22, 2009 18:00

Nie myślcie sobie. Skończyłam. Napisałam fragmenty absolutnie wszystkiego, czego Waszym zdaniem nie jestem w stanie napisać. No i wykończyła mnie tylko Semele, prawdę mówiąc. Przez resztę jakoś przebrnęłam. Poniżej linki do fragmentów z komentarzami.

1. kasiowy chciała właściwie tylko Harry/Draco. Wprawdzie wszyscy wiedzą, że potrafię to napisać, ale skoro powiedziała, że nie chce, to ja musiałam.

(harry/draco)

2. i 3. samanthalb nawymyślała mnóstwo dziwnych rzeczy i jeszcze była z tego strasznie dumna. Ale postanowiłam załatwić sprawę prosto i napisać absurdeskę, która byłaby jednocześnie odpowiedzą na życzenie aeslinnka. Proszę, jest.

(marchew/otis/marchew)

4. jodyna zasiała w moim umyśle chorą myśl (w Kota umyśle też, bo mamy jednomózg), która zaowocowała nie tylko fragmentem, ale pomysłem na całego fika. Niekanonicznego. Ała.

(draco/ginny)

5. afritimal jest ZUA. Ale się nie dałam.

- A wiesz może, gdzie to było, miły mój?
- Wiem, umiłowana moja. Artykuł osiemdziesiąty, paragraf drugi.
Luiza szybko przekartkowała niewielką książeczkę, poznaczoną setką zakładek i tysiącem podkreśleń, i zatopiła się w lekturze. Nagle cień smutku przebiegł przez jej oblicze i marszcząc brwi jaskółcze na wyniosłym czole, rzekła głosem nabrzmiałym wzruszeniem:
- Teodorze, serce moje... Mylisz się, och, mylisz straszliwie!
Teodor pobladł i drżącą nieco dłonią objął palce ukochanej, zaciśnięte kurczowo na kartach książki.
- Powiedz mi więc, aniele - rzekł. - Przyjmę godnie twe słowa.
- Cóż mogę zrobić, mój gołąbku... Artykuł osiemdziesiąty, lecz paragraf - trzeci!
Teodor pochylił głowę w pokorze, lecz po chwili wyprostował się dumnie.
- Zatem jak brzmi paragraf drugi?
- Jeżeli skazanym jest osoba określona w artykule sześćdziesiątym czwartym paragraf drugi, okres próby nie może być krótszy niż trzy lata - przeczytała Luiza, patrząc w chmurne oblicze ukochanego ze współczuciem i żalem. - Ale nie smuć się, mój wianku różany. Teraz czas na twoje pytanie - dodała, trzepocząc zalotnie rzęsami i przesuwając w jego stronę wymiętoszoną książeczkę.
Teodor zadumał się, przewracając nabożnie poznaczone tęczą flamastrów strony. Ten niewielki tomik, kupiony, czytany i wkuwany wspólnie, był jeszcze jedną cegiełką, budującą życie jego i Luizy. Ach, ileż wspomnień tkwiło zasuszonych między tymi cienkimi kartami! Ile łez obfitych polało się na czcigodne litery, gdy surowe prawa nie chciały wchodzić do ciasnych studenckich główek! Ileż to razy oczy ich spotkały się, jaśniejąc radością z nabytej wiedzy...
- Króliczku? Coś się stało? Mój skarbie najdroższy?
- Ależ nic, kruszynko. - Zawstydzony swoją nieuwagą, Teodor spłonił się jako panna i szybko spojrzał w dół, na kodeks. - Zatarcie skazania, biedroneczko.
- Oczywiście, mój pimpusiu. Rozdział dwunasty, artykuły od sto sześć do sto osiem. Sto szósty: z chwilą zatarcia skazania uważa się je za niebyłe, a wpis o skazaniu usuwa się z rejestru skazanych. Sto szósty a...
- Ależ myszko! Co ty mówisz!
- Źle? - Przyciskając drżącą dłoń do alabastrowych skroni, Luiza osunęła się na oparcie krzesła. Wyglądała, jakby nagle uszły z niej wszystkie siły. Teodorowi ścisnęło się serce.
- Różyczko ty moja polna, dobrze, dobrze, ale... Ale tam nie ma „a”. Po „niebyłe” jest średnik!
- Średnik! - powtórzyła wargami pobielałymi ze zgrozy. - Średnik! Jak ja mam powiedzieć średnik, mój chrupku kukurydziany?!
Straszne to pytanie odebrało im cały zapał i chęć do nauki. Teodor, przytłoczony ogromem nieszczęścia, spojrzał na mały niebieski kodeks, szukając w nim ratunku. Nie nachodziła go jednak żadna zbawcza myśl. Zginiemy, stwierdził wreszcie. Zginiemy oboje.
- I pomyśl tylko, miły mój - odezwała się nagle Luiza, głosem martwym i pustym - że to jest dopiero początek. Musimy wkuć jeszcze komentarz. - Wskazała dłonią białą niby lilija na ośmiusetstronicowego potwora, czającego się na stoliku obok.
Teodor zemdlał.

6. can_dle dostała tekst przepoetyzowany i przesłodzony, ale trudno, miałam fazę. Jakkolwiek bardzo jej dziękuję za to wyzwanie :)

(włóczykij/mała mi)

7. substancja zmusiła mnie do odkurzenia sobie anime, które oglądałam jakiś milion lat temu (było to ostatnie, jakie dane mi było obejrzeć; Muminki się nie liczą ;). I - co najgorsze - wybrała akurat postaci, które mnie irytują. Ale cóż, nie dam się wszak pokonać, prawda?

(honey/haruhi)

8. upupa-epops zabiła mnie i jestem martwa, albowiem nie umiałam napisać nic na żaden z jej promptów. Wreszcie Mała Marchew i ja stworzyłyśmy na spółkę Tworzywo. Za Tworzywo nie biorę odpowiedzialności. I oświadczam uroczyście, że imiona bohaterów zostały zmienione, gdyż naprawdę nazywają się Zenon i Pelagia, a wszelkie podobieństwo i te inne takie to zupełny przypadek.

Spojrzał na nią oczami pełnymi boleści, a oczy miał straszne, wilcze. I modlił się, by i ona spojrzała na niego, a jednocześnie bał się, że ogień jej źrenic strawi jego serce do cna.
Gdy wyjeżdżał w gniewie z ojcowego domu, Laura nosiła jeszcze dwa warkoczyki i sięgała mu może do łokcia. Wstążkę zdjętą z warkocza, którą darowała mu przy pożegnaniu, nosił bardziej z rozczulenia niż z miłowania. Kiedy dowiedział się, że ten stary charakternik zbył żywota i trzeba mu wracać na rodzinne ziemie, nie myślał o niej w ogóle.
Nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, że z tej słodkiej, złotowłosej dziewuszki wyrośnie kobieta tak piękna, tak olśniewająca, jak ta stojąca teraz pod zielonym jaworem.
Niegdyś, gdy był jeszcze chłopcem, spotykali się tutaj i, trzymając się za ręce, szli nad rzekę podziwiać zapadający zmierzch. Ona zawsze mówiła z zachwyceniem o wszystkich radosnych chwilach, które przytrafiły się jej w ciągu dnia, a on uśmiechał się i słuchał jej anielskiego szczebiotu. Była dla niego jak młodsza siostra, którą winien zabawiać i strzec.
Ale opuścił ją, gdy ojciec przeklął go w gniewie okrutnym, a on wyruszył w świat szukać szczęścia. Obiecała mu, że będzie na niego czekała, i wcisnęła mu w dłoń wstążkę błękitną. Nie chciało mu się w to wierzyć, zwątpił w jej uczucie niewinne a szczere. Nie zasłużył na nią...
Teraz wracał do porzuconego dziedzictwa, a ona czekała nań pod umówionym jaworem.
Ach! Spojrzała. Jego biedne serce spłonęło w ogniu jej źrenic.
- Tristanie, wróciłeś!
Nigdy by nie pomyślał, że znajdzie szczęście w ogrodach ojcowego domu.

9. zloty_las także mnie zabiła, ale mniej. Niniejszym oświadczam, że poniższego nie powinny czytać dzieci, Angua i Świeczek, C. S. Lewis przewrócił się w grobie kilka razy podczas pisania, ja jestem poczytalna i zamierzam to rozwinąć w całe opowiadanie, gdyż ten fragment jest wyrwany z kontekstu i mnie irytuje.

(noc)
Jest blisko, bardzo blisko. Oddech zamarza w wymyślne lodowe kwiaty. I on sam zamarza pod dotykiem jej idealnych białych palców. Owijają się wokół niego jak węże, powoli pełzną po ciele, zostawiając czerwone szczypiące ślady, podobne plątaninie żył. Drży nagle, gdy widzi, że jego nogi zamieniają się w łodygę, białą i kruchą; jej palce rzeźbią płatki z jego bioder, ramion, policzków. Czuje, czym to się skończy, ale nie chce, żeby przestała. Nie wolno jej przestać, chociaż za chwilę, gdy całe jego ciało stanie się szklistym lodowym kwiatem, ona zmiażdży go w rękach bez wysiłku. Wyciąga do niej ręce, płatki, ale białe węże z cichym sykiem powstrzymują jego próby. Słyszy chrzęst lodu, jakby jej śmiech, i rozpada się w tysiąc odłamków, i boli go tak strasznie przyjemnie...
Trzask.
Nagle znowu ma normalne nogi i ręce, normalną twarz, normalne dłonie aż do bólu zaciśnięte w pięści. Oddech nie zamarza. Nigdzie nie ma kwiatów. Jej nie ma.
Trzask.
Podnosi się z wysiłkiem i podchodzi do otwartego okna, za którym widać zaśnieżone śpiące miasto. Przenikliwy wiatr po raz kolejny próbuje zamknąć okno. Edmund mu pomaga, zgrabiałymi z chłodu palcami dociska ramę do framugi i zakłada skobel. Potem powoli siada na łóżku i patrzy pustym wzrokiem we własne ręce, które jeszcze przed chwilą były powykręcanymi płatkami lodowego kwiatu. Nawet teraz skóra ma lekko sinawy odcień, widać to nawet w marnym księżycowym świetle.
Edmund kładzie się i próbuje zasnąć, ale nie udaje mu się, bo - chociaż wcale tego nie chce - ciągle zastanawia się, dlaczego na myśl o tamtym zimnym śnie jest mu tak gorąco.

(dzień)
- I obiecujesz, że nie będziesz podglądał?
- Obiecuję. Poszukam czegoś dla taty u Hartneya i zaczekam tam na ciebie.
- Ale to zajmie tylko minutkę i zaraz wracam!
- Aha, zupełnie jak w zeszłym roku, co?
Łucja naburmuszyła się i przez chwilę wyglądała znów jak mała dziewczynka, ale po chwili roześmiała się i ruszyła dziarsko w dół ulicy, gdzie między duży magazyn galanteryjny i sklep ogrodniczy wcisnął się maleńki antykwariat. Wcale nie musiał podglądać żeby wiedzieć, że siostra nie kupi mu na gwiazdkę portfela ani grabi.
Łucja jest rozkoszna, pomyślał Edmund, uśmiechając się trochę do siebie, a trochę do jej czerwonego płaszczyka. Człowiekowi robi się cieplej na sercu, kiedy o niej myśli.
Miał już prezenty dla wszystkich z wyjątkiem ojca, dla którego wypatrzył u Hartneya piękne wieczne pióro (w zamian za to, które pożyczył i zgubił, ale o tym wiedzieli tylko oni dwaj). Dlatego teraz, spacerując ośnieżonym chodnikiem, nie zwracał zbyt wiele uwagi na sklepowe wystawy, prześlizgując wzrokiem po rozłożonych zalotnie wachlarzach, potężnych kasetach z farbami, drewnianych rumakach i eleganckich papierośnicach. Póki nie zobaczył jej, patrzącej na niego białym wzrokiem zza szyby pokrytej lodowymi kwiatami.
Była taka, jaką ją pamiętał, jaka wślizgiwała mu się do głowy księżycowymi nocami. Wysoka, smukła i blada, straszna i piękna. O tak, była straszna nawet jako porcelanowa figurka. I piękna, och, piękna tak bardzo, że aż brakowało mu oddechu.
Nie chciał oddychać. Chciał na nią patrzeć. I chciał, żeby ona na niego patrzyła. Żeby jego oddech robił się zimny, tak jak teraz, i żeby docierał głęboko do środka, do płuc, do serca, aż okrągła blizna na piersi zacznie go piec bolesnym gorącem, które ona stłumi dotknięciem bladych ust...
- Edmund?
Uderzyła go fala ciepła, na policzkach wykwitły ciemne rumieńce. Zamrugał, oderwał wzrok od smukłego piękna porcelany i spojrzał na zaniepokojoną Łucję, ściskającą niewielki pakunek, starannie owinięty w szary papier.
- Dobrze się czujesz? Nie masz chyba gorączki? O Boże, na pewno się przeziębiłeś, nie powinnam była nacierać cię śniegiem! I co teraz?
- Nic, Łusiu. - Bardzo się starał, żeby jego głos brzmiał normalnie, ale zimny oddech formował dziwnie chropowate dźwięki. - Nie jestem chory, naprawdę. Chodźmy.
- Zachrypłeś. - Dziewczyna nie dawała za wygraną. - Ale dobrze, chodźmy. Pewnie nie dotarłeś jeszcze do Hartneya, co?
Skinął głową i podał jej ramię, starannie unikając spojrzenia w porcelanowe oczy Białej Czarownicy.

(noc)
Stoi sam w kręgu, który niewidzialny wiedźmi pazur z chrzęstem rysuje na podłodze, i wie, że ona zaraz tu przyjdzie, a tym razem nie ma nikogo, kto mógłby go ocalić. Krąg zaraz się zatrzaśnie i wtedy nie będzie już ucieczki.
Nie ucieka. Czeka na nią, a kiedy magiczna linia zaczyna wiać chłodem i pokrywać się narastającymi soplami, czuje zarazem przerażenie i ulgę.
Czuje uderzenie bólu, jak przy tamtym ciosie mieczem, tylko odwrotnie. Od środka. I nagle z blizny na piersi zaczynają wyrastać lodowe kwiaty. Powoli wydzierają się z niego, a on musi krzyczeć, ale z zachwytu, bo to ona wyłania się spomiędzy lodu i obejmuje swoimi długimi, idealnymi soplami jego nagie ramiona, niemal tak białe jak jej własne. Wynurza się z niego jak bogini, znacząc jego skórę pocałunkami zakwitającymi szronem. Chciałby, żeby przestała, żeby tkwiła w nim tak mocno, tak zimno, ale jednocześnie sam chciałby w niej utonąć, zniknąć w jej dotyku, w chłodzie jej ust, w lśnieniu włosów łaskoczących jego brzuch i biodra.
Wychodzi wreszcie i stoi przed nim, a właściwie on leży przed nią z głową opartą o Stół. Jej skuta lodem ofiara. Oddycha szybko, płytko. Blizna piecze bolesnym gorącem, a ona wpatruje się w nią ze spokojem, aż wreszcie pochyla się nad nim i gasi ból pocałunkiem. A potem całuje jego usta, wdziera się w niego głęboko do środka, do płuc, do serca, i smakuje zniewalającą słodyczą ptasiego mleczka.
Edmund nie widzi nic, mróz skleja mu powieki i szczypie wargi. Czarownica całuje go mocno, a on nagle patrzy na wszystko gdzieś z góry, z boku, i widzi siebie i ją, i tę lodową ścianę, którą powinien rozbić. Ale to on jest w tej ścianie, biały i zimny, i tylko blizna na piersi nabiegła czerwienią. Wyciąga z Kamiennego Stołu miecz i wbija we własną bliznę, i teraz czuje w ustach słodycz Czarownicy i słodycz własnej krwi, i słyszy jej śmiech, drżący jak tysiąc sopli, i wie, że tym razem nie ma nikogo, kto mógłby go ocalić. Ale nie żałuje.
Znowu nic nie widzi, ale kiedy rozkleja zamrożone powieki, dookoła niego jest tylko sypialnia na poddaszu domu w Finchley. Piotra nie ma, wczoraj wrócił na uniwersytet. Jego ferie są takie krótkie. Kiedy Piotr jest tutaj, nie ma snów.
Oblizuje wargi i wydaje mu się, że czuje słodycz ptasiego mleczka.
I chociaż nie powinien, zamyka oczy i przywołuje ją do siebie. Nie ma siły z tym walczyć, nie teraz, gdy pasy księżycowego światła na podłodze lśnią zupełnie jak jej włosy.
Ona pojawia się, biała i piękna, i otacza go ramionami, a on poddaje się z cichym westchnieniem. Blizna na piersi pozostaje przyjemnie zimna.

10. czarna_pantera z jednej strony trafiła na mojego konika (Durmstrang!), a z drugiej uświadomiła mi, że: 1) jestem beznadziejna w pisaniu Snape'a, 2) za małe mam pojęcie o Durmstrangu, żeby o nim pisać. Wyszło zatem trochę emowate cuś. I mało Snape'a.

Jaka jasna jest dziś Alkione, pomyślała, delikatnie regulując ostrość teleskopu. I jaka zimna. Przyjrzała się jeszcze raz, sprawdzając wszystko dla pewności, i naniosła gwiazdę na mapę nieba. Pracowało się trudno, bo palce sztywniały jej z zimna, ale szybko dokończyła rysunek, złożyła teleskop i zwinęła pergamin.
Jaka jasna jest dziś Alkione, myślała, schodząc ostrożnie po śliskich schodach Wieży Astronomicznej. Dwie godziny temu usunęła wprawdzie lód, ale już pojawiła się nowa warstewka.
To zupełnie bezsensowne, stwierdziła, wskazując różdżką na stopnie i mrucząc Frigidruo. Przecież do jutra i tak zamarzną. Jednak mimo to rzuciła zaklęcie jeszcze dwa razy. Oblodzone schody są niebezpieczne, więc powinno się je oczyścić.
Dotarła do swojej komnaty, niewielkiego pomieszczenia u podstawy Wieży Astronomicznej. Rozłożyła pergamin na starannie uprzątniętym biurku i jeszcze raz sprawdziła położenie wszystkich gwiazd, po czym, posiłkując się Wybranymi asteryzmami Keitcha, wykreśliła linię niemal równoległą do Pasa Oriona. Wyglądała trochę jak echo trzech wielkich gwiazd, ledwie widoczna zza ich blasku, nieopisana u Keitcha, ale jakże istotna. Taką przynajmniej miała nadzieję.
Aurora na ogół była osobą dość pogodną i usposobioną przyjaźnie. Trochę roztrzepaną, to prawda, ale trudno być uporządkowanym, kiedy człowiek zasypia o świcie i wstaje tuż przed południem, gdy życie szkoły już wrze. Nie miewała skłonności do melancholijnej zadumy ani zimowych depresji. I tylko jakoś tak niedawno ogarnęło ją poczucie bezsensu.
Po co właściwie jest astronomia, zapytał ostatnio jakiś rozespany pierwszoroczniak, na tyle głośno, że usłyszała go bardzo dobrze. No właśnie - po co, myślała, zwijając mapę nieba w ciasny rulon i przyczepiając kartkę z opisem. Przecież nikt z tego nie korzysta. Kiedyś, dawno temu, było inaczej. Nikt nie ważył się rzucić uroku bez sprawdzenia tabel księżycowych, magomedycy działali tylko przy pomyślnej konfiguracji planet. Ale teraz?
Teraz Aurora i jej starannie wykreślone mapy nieba tkwiły bezczynnie w Wieży Astronomicznej, chyba tylko po to, żeby prowokować głupie pytania pierwszaków.
Puk. Puk. Puk.
No, prawie.
Wszak są jeszcze czarodzieje, którzy konsultują mapy nieba przed rozpoczęciem pracy. Którzy wiedzą, że gdzieś tam, w niebie, drzemie magia dużo starsza i potężniejsza, niż ktokolwiek ze śmiertelnych potrafi pojąć. Którzy potrafią ją docenić i ukorzyć się przed nią.
Ona, Aurora, zna wprawdzie tylko jednego takiego czarodzieja. Ale to nie szkodzi.
- Dobry wieczór, Severusie. Proszę, tutaj masz mapę. Zaznaczyłam ci też przypadkową linię gwiazd tuż za Pasem Oriona. Jest mało wyraźna, nieopisana u Keitcha, ale... jest. Proszę - powtórzyła, czując się jak pensjonarka. Przy nim zawsze mówiła za szybko, za dużo.
- Dziękuję, Auroro. Jestem ci bardzo zobowiązany.
A może on mówił za mało?
- Dobranoc.
Aurora zamknęła ciężkie drzwi i usiadła przy oknie, trąc czerwone ze zmęczenia oczy. Powinna jeszcze przygotować klasówkę dla trzeciego roku, ale to za moment. Teraz zerknie, tylko na momencik, na ciemne zimowe niebo.
Jaka jasna jest dziś Alkione, pomyślała, choć bez teleskopu nie mogła przecież zauważyć różnicy. I jaka zimna. Ale jakie to ma znaczenie, skoro od zawsze - nawet jako nimfa - jest gwiazdą z najdalszego planu?

11. kocie-pisanie wprawdzie nie napisała mi nic na eldżeju, ale używając Maszyny Do Robienia PING! powiedziała, że "zawsze mogę jej napisać drugoplanowego Ślizgona", co było strzałem o tyleż celnym, że faktycznie nie umiem tego pisać. Co zresztą chyba widać. Niespodzianka.

I mam nadzieję, że żadne z was nie przyniesie wstydu domowi Slytherina, powiedział im Snape. Phi, myślałby kto, że to jakaś wielka rzecz. Wszyscy mają w głębokim poważaniu dom Slytherina, od kiedy Hogwart nawiedził ten jaśniejący sławą dupek Potter. Snape może sobie gadać, co chce, ale wszyscy wiedzieli, że jest wściekły, bo Ślizgoni nie mają reprezentanta w Turnieju.
Na brodę Saurona, Puchon - reprezentantem! Tego jeszcze świat nie widział!

(Oczywiście, gdyby Theodor Nott zadał sobie trud przeczytania odpowiedniego rozdziału Historii Hogwartu albo chociaż krótkiego dzieła Turniej Trójmagiczny: tradycja, teoria, technika, wiedziałby, że spośród blisko stu dwudziestu reprezentantów szkoły trzydziestu trzech było uczniami Hufflepuffu. Jednak, jako że obydwa woluminy w ciągu ostatnich ośmiu lat wypożyczyła jedynie Hermiona Granger, oburzenie Theodora można uznać za poniekąd usprawiedliwione).

Owszem, poirytowanie Snape’a było zrozumiałe, bo Puchar Domów pewnie znowu przejdzie im koło nosa i dostaną go albo żółtki, albo Piękny Potter, ale, na wielkiego Salazara, mógł im to powiedzieć jakoś inaczej. Delikatniej. A nie walnąć prosto z mostu, że odbędzie się Bal Bożonarodzeniowy, macie wybrać sobie partnerów i zachowywać się przyzwoicie.

(W rzeczywistości Severus Snape najpierw zakomunikował, że ma dla swoich wychowanków ważną wiadomość, następnie uczynił krótkie wprowadzenie, powołując się w nim na tradycje Turnieju Trójmagicznego i obowiązki jego organizatorów. Można więc uznać oskarżenia Theodora Notta za niesłuszne, ponieważ w czasie przemówienia swego opiekuna najpierw wpatrywał się w dogasający na kominku ogień, potem we własne mankiety, a potem w plecy Tracey Davis).

Gdyby powiedział im to inaczej, być może nie zostałby Przygłupem Miesiąca. Niechby to zaraza, groszopryszczka i trąd! Jak mógł się tak wygłupić! Chyba nawąchał się czegoś na zielarstwie...

(Przyczyną rozdrażnienia Theodora Notta był niewątpliwie fakt, że, zaaferowany Balem Bożonarodzeniowym, natychmiast po opuszczeniu przez Severusa Snape’a Pokoju Wspólnego Slytherinu zaprosił Tracey Davis jako swoją partnerkę, a ona zachichotała).

Na pewno uważa, że jestem idiotą!
Ale nie odmówiła, powiedział jakiś głosik w jego uchu. Natychmiast został zidentyfikowany jako ten, który przywykł ignorować, więc zignorował go i tym razem, bo odezwał się drugi, wyjątkowo irytujący i namolny.
Zachichotała.
Udając, że czyta Tysiąc magicznych ziół i grzybów, zerknął zza okładki na Tracey. Siedziała razem z Daphne, jej smarkatą siostrą i Pansy. I wszystkie chichotały. Na pewno śmiały się z niego.

(Prawdziwym powodem wesołości uczennic Slytherinu były przypuszczenia dotyczące tanecznych umiejętności Vincenta Crabbe’a i Gregory’ego Goyle’a, jednak egocentryczna natura Theodora Notta nie pozwoliła mu nawet dopuścić tej możliwości pod rozwagę).

Życie nie ma sensu. Ona uważa mnie za idiotę. Niech to szlag.
Zerknął jeszcze tylko raz i oblał się rumieńcem. Okazało się, że Tracey też na niego patrzy. I nie chichocze.
I co ty na to, mądralo, zapytał ignorowany zazwyczaj głosik. Nie kwapił się z odpowiedzią.

Wnioski? Jestem niepokonana! Kiedy nie mam pomysłu, zdecydowanie nadużywam czasu teraźniejszego. Ha.

A w ogóle to kupiłam sobie puchaty kremowy szlafrok, w którym wyglądam jak skrzyżowanie Muhammada Alego z owcą. Naprawdę.

marudzenie, fanfiction, życie codzienne, zakupy, meme, pisanie, fandom

Previous post Next post
Up