#4 Hotelverse - Trzy

Sep 26, 2006 10:49

Na początku był fikaton. I prompt 15. Napisałam wtedy tekst, który bardzo próbował nie być Hotelverse, ale mu nie wychodziło. Teraz wzięłam go na warsztat, dostosowałam do realiów hotelowych, dopisałam tu i ówdzie spore kawałki. W rezultacie wyszedł twór niemal dwa razy dłuższy od pierwotnego. Uprzejmie dziękuję le-mru za kilka cennych uwag i gorąco przepraszam kubis za wałkowanie Sawyera, którego ona już opisywała w Hotelverse. Tego naprawdę nie było w planie.

Tytuł: Trzy
Autor: Semele
Challenge: #4, Hotelverse
Postacie: Sawyer, reszta w tle
Ilość słów: 1883

Trzy

Chcąc wyrazić rozpacz, w której dzień wcześniej pogrążył ją [Laurę] kochanek, mówiła: "Gdy tylko wyszedł, zebrało mi się na wymioty." Mimo licznych aluzji do wymiotów Agnes nie była pewna, czy jej siostra kiedykolwiek wymiotowała. Wymioty nie były jej prawdą, lecz jej poezją: metaforą, lirycznym obrazem rozczarowania i niesmaku.
Milan Kundera, Nieśmiertelność

Ostatni zrzut Dharmy był wyjątkowo duży. Większość rozbitków dostała euforii na widok kawy, czekolady, przypraw, ubrań i tym podobnych artykułów luksusowych. Sawyer z właściwą sobie intuicją wygrzebał spod stosu żarcia trzy paczki papierosów ze znajomym logo. Nie wierzył własnym oczom, gdy je zobaczył, ale czarny napis „Cigarettes” wykluczał możliwość pomyłki.

Postanowił, że w ramach świętowania wypali pierwszą paczkę do ostatniej fajki jeszcze tego samego dnia, choćby się miał porzygać. Jak pomyślał, tak zrobił. To były jedne z najpodlejszych papierosów, jakie zdarzyło mu się kiedykolwiek mieć w ustach. Nie przejął się tym zbytnio, acz w pewnej chwili było mu tak niedobrze, że aż żałował, że to cholerne pudełko nie okazało się jednak opakowaniem pinezek. Wprawdzie rano czuł się już całkiem nieźle, ale i tak uznał, że lepiej będzie bardziej celebrować pozostałe dwie paczki. Kto wie, kiedy będzie następny zrzut?

Dni mijały jeden za drugim i w zasadzie nie działo się nic szczególnego. Sayid z powodzeniem robił za Boba Budowniczego, Ana Lulu leczyła nogę po postrzale, Claire obserwowała z zachwytem, jak Aaron próbuje wstawać, Jack i Locke walczyli o przetrwanie i koszulkę „Wielki Wódz”, a Charlie usiłował pisać piosenki. Inni chyba chwilowo odpuścili. Od czasu do czasu ktoś dał komuś po pysku dla rozładowania atmosfery.

Sawyer był w połowie drugiej paczki fajek, gdy spostrzegli statek na horyzoncie. Nie miał pojęcia, jak długo wpatrywali się w ten mały punkcik, który z minuty na minutę robił się coraz większy i wyraźniejszy. Hurley narobił wrzasku, wszyscy zbiegli się na brzeg. Claire wyglądała jak wcielona nadzieja. Locke uśmiechał się po swojemu. Jack chyba nie za bardzo wierzył, że to statek, a nie złudzenie optyczne. Sun błyszczały oczy. Nawet Desmond zrezygnował ze swojej błogosławionej izolacji i dołączył do reszty oczekujących. Zabrakło chyba tylko Any, która nie dała rady przykuśtykać ze swojego namiotu. Co nie znaczy, że nie próbowała.

Wreszcie na plaży pojawiła się ekipa ratownicza. Po spędzeniu z nią kwadransa Sawyer wypalił pięć fajek jedna po drugiej.

Zaczął się młyn. Pakowanie, dyskusje, zatargi i pieprzona atmosfera pożegnania, słodka i mdła. Sawyer przyrzekł sobie, że jeśli jeszcze raz zobaczy smętną minę Charliego, to były gwiazdor pójdzie w świat bez lewej górnej trójki. Po tej wewnętrznej deklaracji wcale nie poczuł się lepiej, więc demonstracyjnie zaciągnął się kolejnym papierosem tuż przed nosem przybyłego z ratownikami lekarza. Konował miał w oczach świętą zgrozę, zaś Jack, który obserwował całą scenę, błysk rozbawienia (a może to po prostu światło się tak dziwnie odbiło?).

Gdy tylko Sawyer skończył palić, podeszła do niego jakieś spłoszone dziewczę w mundurze i zaczęło wypytywać o zmarłych. Musiał użyć całego swojego uroku osobistego, by wmówić panience, że kobieta, która utonęła w oceanie parę dni po katastrofie, nazywała się Kate Austen (Tak, na pewno tak, zapamiętałem nazwisko, bo mi się z tą pisarką skojarzyło). Miał wielką nadzieję, że nikt z rozbitków nie zapomni, że właśnie taką wersję wydarzeń ustalili. Kontrolnie poszukał wzrokiem Hurleya.

Grubas zniknął gdzieś z pola widzenia. Zapewne próbował ogarnąć swoje rozpełznięte po całym obozie rzeczy. Zamiast niego Sawyer wypatrzył Kate.

Siedziała przy jednym z wypalonych ognisk i patrzyła tępo w ziemię, jakby strach zupełnie ją sparaliżował. Wiedział, że przesiedziała tak całą noc, od ładnych kilkunastu godzin nic nie jadła, nikomu nie odpowiadała inaczej, niż półsłówkami. Nie zdobyła się nawet na spakowanie swojego mizernego dobytku przed wypłynięciem. Wprawdzie niezbyt wiele rzeczy nadawało się w ogóle do zabrania z wyspy, ale jednak każdemu udało się uzbierać jakiś tobołek do wniesienia na statek. Każdemu, oprócz niej. No i Locke’a, ale to była zupełnie inna historia. Sawyer wolał jej w tym momencie nie analizować, bo jeszcze doszedłby do wniosku, że rozumie starego Króla Dżungli. Miał teraz ważniejsze sprawy na głowie.

- Rusz się, kobieto. Za parę godzin odpływamy.

Nie odpowiedziała, chociaż nie próbowała nawet udawać, że nie słyszy.

- Rusz się, do jasnej cholery! - syknął, kucając obok niej. Zaczynał się nie na żarty bać, że w końcu jej dziwne zachowanie przykuje uwagę ratowników i cały misterny plan pójdzie się pieprzyć.

Na szczęście udało mu się zmusić Kate chociaż do wstania z ziemi i spakowania się. Przyglądał się, gdy zupełnie na chybił - trafił wrzucała ubrania do poszarpanej torby. Po chwili zrezygnował z obserwacji i zaczął po prostu podawać jej najmniej znoszone rzeczy. Jeśli nawet zdziwiła się, że Sawyer nagle jest taki pomocny, nie dała tego po sobie poznać.

Gdy wyszli z namiotu, by na nowo stawić czoła rozpanoszonym ratownikom i temu cholernemu, ckliwemu zamieszaniu, w kieszeni Sawyera spoczywał już pewien mały, szary przedmiot. Ot tak, na wszelki wypadek.

Na statku uciekał przed atmosferą pożegnania. Słodycz i nostalgia doprowadzały go do mdłości. Prawie wszyscy zachowywali się, jakby to był jakiś pieprzony koniec szkoły średniej (przynajmniej tak mu się wydawało, bo sam rzucił szkołę jako czternastolatek). Wypalił papierosa, patrząc spode łba na nagłe demonstracje sentymentów. Po raz kolejny pobłogosławił fakt, że większość rozbitków boi się do niego podejść. Dobrze jest być facetem, który zawsze mówi ludziom wszystko to, czego nie chcą usłyszeć.

Postanowił trzymać się z daleka od rozlicznych deklaracji przyszłej tęsknoty, więc skierował się w stronę swojej kajuty. Miał tam kilka zabranych z wyspy książek.

Po drodze spotkał głęboko zamyślonego Sayida. Nawet chciał go zaczepić, ale zrezygnował. Zignorował też dziwne ukłucie niepokoju, które poczuł na widok Kapitana Araba siedzącego bezczynnie.

Dopiero po paru krokach uświadomił sobie, że Falafel nie szwendał się ot tak, bez celu, tylko warował pod drzwiami rannej Rambiny. Kontrast między ciężkim, cichym zmartwieniem Sayida a gadatliwą nostalgią Charliego uderzył Sawyera jakby obuchem między oczy. Nie, to stanowczo nie było coś, o czym chciałby teraz myśleć.

Położył się na łóżku i zaczął czytać, ale nie mógł się skupić. Za ścianą słyszał nerwowe kroki Kate. Tego na dłuższą metę nie dało się zignorować. Westchnął ciężko, wstał i zapukał do jej kajuty.

- Piegusku, uspokój się - powiedział, wchodząc. - Chcesz, żeby zaczęli coś podejrzewać?

- Ciasno mi tu.

Wyglądała tak, że gdyby tylko chciała, pewnie nawet poczęstowałby ją papierosem.

- Co ja ci poradzę? Już niedługo stąd wyjdziemy.

- Sawyer, oni mnie złapią. To się nie uda.

- Pieprzysz. Ile lat im zwiewasz?

- To nie to samo. Teraz nic nie będzie takie same i ty o tym dobrze wiesz.

Przestraszył się tej bezsilności. Miał ochotę nawrzeszczeć na Kate, ale ograniczył się do kilku ostrych, celnych komentarzy i wrócił z fajkami na pokład. To było za dużo jak na jego nerwy.

Od tego czasu starał się nie obserwować pozostałych zbyt uważnie, ale nie dało się nie zauważyć ani Claire tulącej do siebie Aarona z coraz większym niepokojem, ani najwyraźniej niemogącego znaleźć sobie miejsca Jacka, ani oszołomionego nagłymi zmianami, pełnego chorej nadziei Desmonda. W końcu Sawyer zaczął się zastanawiać, co pozostali rozbitkowie mogą wyczytywać z jego twarzy. Wniosek nie spodobał mu się do tego stopnia, że skończył drugą paczkę i otworzył trzecią.

Kiedy palił na pokładzie, napadł na niego Hurley z kanapkami. Warknął na niego dla przyzwoitości. Na długie znęcanie się nie miał siły. Pod koniec zdobył się nawet na szczyptę życzliwości. Barbar jako jeden z niewielu nie roztaczał wokół siebie tej słodkawej, nostalgicznej atmosfery. Z drugiej strony człowiek nie zaczynał rozważać podcięcia sobie żył widelcem, gdy mu się bliżej przyjrzał. Sawyer doszedł do wniosku, że jeśli ktokolwiek z nich po dziesięciu miesiącach na pieprzonej wyspie w miarę łatwo wróci do dawnego życia, to właśnie Grubas. Zaciągnął się głęboko, by zagłuszyć lekkie ukłucie zazdrości.

Gdy dopłynęli do Australii, wciąż miał jeszcze osiemnaście papierosów. Obiecał sobie, że uzupełni zapasy przy pierwszej okazji. Póki co miał ważniejsze sprawy na głowie.

Kate uciekła, gdy tylko zaczęło się zamieszanie przy opuszczaniu statku. Nawet nie zauważył, kiedy to zrobiła, więc kopnął z całej siły jakiś zabłąkany kamyk i sięgnął do kieszeni po zapalniczkę. Gdy oprócz niej znalazł jeszcze mały, szary samolocik, nieco poprawił mu się humor. Ale nie na tyle, żeby zrezygnować z fajki. Nie umiał precyzyjnie wyjaśnić, czemu czuje się trochę oszukany.

Zakwaterowano ich na parę dni w hotelu. Dla dopełnienia formalności. Sawyer wolał się nie zastanawiać, co będzie dalej. Wiedział tylko, że nie chce patrzeć na te wszystkie twarze. Za dużo się na nich malowało. Nie mógł nawet zajmować myśli wyrywaniem Kate z karzących rąk Sprawiedliwości, więc wyszabrował od obsługi książkę, zamknął się w pokoju i od czasu do czasu wypalał papierosa. Okazjonalnie udawało mu się też obrazić psychologa, który miał sprawdzić, czy nikomu z nich przypadkiem nie poprzestawiało się w głowie na tym odludziu. Facet potrafił go wkurzyć szybciej, niż stary Jacko i jego histerie, a to już coś, nie? Sawyer żałował tylko, że nie zachował się jak na dawnego Szeryfa Tajemniczej Dżungli przystało i nigdy nie wpadł na to, żeby dmuchnąć temu idiocie kłębem dymu prosto w twarz.

Od kiedy przybyli do Australii, tylko dwa czy trzy razy wyszedł z pokoju dla rozrywki. Wśród bonusów proponowanych przez Drużynę Zbawców znajdowała się również terapia grupowa i Sawyer uczęszczał na nią z perwersyjną przyjemnością. Uwielbiał obserwować, jak Ali patrzy na tego cholernego psychologa jak na nierozgarniętego ośmiolatka. Być może miało to jakiś związek z tym, że na niego Sayid też tak swego czasu spoglądał. Wreszcie coś znajomego w tym przeklętym hotelu. A już na pewno ów pełen politowania wzrok był lepszy od chwil ciężkiej, cichej zadumy, które - Sawyer był tego pewien - nie przestały się Omarowi zdarzać po opuszczeniu statku.

Gdy tylko dostał odszkodowanie, wymknął się samotnie z hotelu, by kupić sobie nowe ubranie i paczkę porządnych fajek. Nie potrafił powiedzieć, czemu nie wyrzucił tych trzech dharmowych papierosów, które mu jeszcze zostały. W życiu nie palił nic, co smakowałoby tak paskudnie.

Oczywiście zabłądził w drodze powrotnej z centrum handlowego i dodatkowo go to zirytowało. Gdy w końcu znalazł drogę i z nienawiścią popatrzył na chłopaka, który otworzył mu szklane drzwi, starał się niepostrzeżenie przemknąć przez korytarz. Jak na ironię natknął się na Jacka. Doktorek miał śmierć w oczach i zapewne było to w jakiś sposób związane z faktem, że odszedł właśnie od telefonu, z którego można było dzwonić poza hotel. Sawyer zacisnął palce na zapalniczce. Prawdziwe życie, kurwa mać.

Z ulgą zamknął się w swoim pokoju i rzucił na łóżko świeżo kupione fajki. To miała być jego ostatnia noc w Sydney, rano wracał do Stanów. Nie interesowało go nawet, kto z nim leci. Czuł się oszołomiony hałasem i tłumem. Nie zdawał sobie sprawy, że aż tak od tego odwykł.

Wiedział, że przed odlotem nie zdoła uciec przed sporą grupą rozbitków, która będzie odczuwać palącą potrzebę powiedzenia kilku słów na „do widzenia”. Szlag by trafił to nagłe poczucie solidarności. Sawyer miał po dziurki w nosie atmosfery pożegnania. Denerwowała go ta sztuczna, słodka do mdłości nostalgia. Ale ona jeszcze od biedy dawała się znieść.

Naprawdę przerażał go ten cholerny strach przed powrotem do rzeczywistości, który malował się zaledwie na kilku twarzach. Jedną z nich mógłby teraz zobaczyć w lustrze.

Sawyer wyszarpnął z kieszeni pogniecioną paczkę z trzema wyspowymi papierosami i szybko włożył jednego do ust. Wypalił wszystko do końca, zaciągając się głęboko.

Smak kiepskiego tytoniu sprawił, że znów zebrało mu się na wymioty.

fanfiction: lost

Previous post Next post
Up