Roz.3
Nieznajomi nocą
Wódkę można pić tylko w dwóch przypadkach, gdy jest zakąska i gdy jej nie ma
L. Staff
Kuchnia była najprzytulniejszym, najbardziej domowym pomieszczeniem w posiadłości Bonda. Była także pomieszczeniem najcieplejszym. Tak w każdym razie twierdził Bond. Q szczękając zębami, wciąż okutany w sweter i budrysówkę, patrzył jak James metodycznie i sprawnie rozpala ogień w ogromnym, kaflowym piecu. Było diabelnie zimno, za oknami zapadał szybko grudniowy zmierzch a śnieg jak zaczął padać nie przestawał. Wiatr zdawał się wdzierać każdą możliwą szczeliną w stare domostwo rodziny Bondów i Q odnosił nietypowe wrażenie, że pomimo grubych, kamiennych ścian domu przewiewa go na wskroś.
"Nie zdejmuj jeszcze kurtki, poczekaj." poinstruował James, zamykając drzwiczki od pieca i uchylając wentyl. "Zaraz zrobię nam herbaty."
Q ostrożnie, aby nie urazić ramienia usiadł przy kuchennym stole. Zgrabiałymi dłońmi położył na blacie laptopa i kosz Schrodingera. Kot, skulony w zwojach koca, wyglądał na świat, podejrzliwie sondując nowe otoczenie i pomiaukując od czasu do czasu pytająco. Też się zwierzak naprzeżywał. Q wyjął Schrodingera z koszyka i usadowił go sobie w ramionach. Kot nie protestował, jedynie przylgnął do swojego pana, mrużąc oczy. Oparzelina goiła się, powoli ale widocznie, a podwędzone ucho zaczynało porastać nowym, szorstkim futerkiem, wyginającym się w różne dziwne strony.
Jasna, przestronna kwadratowa przestrzeń wydawała się przytulna, jednocześnie idealnie funkcjonalna. Grubo ciosane, sosnowe meble, masywny stół kuchenny, ustawiony przy opatrzonych podwójnymi szybami i roletami oknach. Ciężkie, kwadratowe krzesła i starodawny, brzuchaty kredens z kryształowymi szybkami. Miedziany kosz na opał. Ręcznie malowane porcelanowe talerzyki z lat pięćdziesiątych, koszyk na owoce z jedną, zeschniętą cytryną w środku. Jednopalnikowa kuchenka gazowa i cztery warkocze czosnku, wiszące nad nią długimi, ciasno plecionymi pękami. Wyglądało to tak, jakby Bond usiłował odtworzyć tutaj jakąś przestrzeń, znaną w przeszłości, znaną ze wspomnień, z zapamiętanych urywków, zdjęć.
Byłaby to bardzo ładna, przytulna kuchnia, gdyby nie fakt, że było w niej tak pierońsko zimno.
Bond chyba wyczytał to w twarzy Q, bo z brzękiem wstawił na gaz obszerny, metalowy czajnik i zniknął na chwilę za kuchennymi drzwiami. Gdy wrócił, trzymał w dłoniach mechaty, wełniany, jeszcze bardziej gryzący niż sweter koc.
"Masz, okryj się. Za pół godzinki zrobi się ciepło."
"Pół... godzinki?" wyszczękał Q, owijając się kocem i przygarniając bliżej Schrodingera. "Jak ty tu wytrzymujesz... w tym mrozie?"
"Mróz to jest na Kaukazie, nie tutaj." Bond odwrócił się i wyjął z szafki dwa grube, fajansowe kubki. "Tutaj jest wiatr. Dlatego lepiej oswój się z gryzącymi tkaninami. Są cieplejsze."
"Może jednak powinienem wrócić z M do Londynu."
"Nie, nie powinieneś."
Racja. Lepiej było na jakiś czas zniknąć, nie tylko z oczu potencjalnych wrogów, ale także z oczu M. Mallory z pewnością rozważył na korzyść całokształt materiałów dowodowych, które zaprezentował mu kwatermistrz, ale to nie znaczy, że zapomniał, że jeszcze dwie doby temu kazał tego samego kwatermistrza ewakuować, jako potencjalne zagrożenie. Lepiej było pozostać teraz w cieniu, wyzdrowieć, przemyśleć całą rzecz i wyciągnąć wnioski tak, aby już nikt nigdy nie zagnał Q w kozi róg szpiegowskich układów i podstępów.
Q wciąż miał potrzebę, aby zadzwonić do Moneypenny i opowiedzieć jej o całej swojej przygodzie, a potem docierało do niego, że nie. Nie może do niej zadzwonić, nie może do niej napisać smsa, ponieważ Eve jest szpiegiem a nie jego przyjaciółką.
Może jednak będzie musiał prędzej czy później z kimś o tym porozmawiać. Przeryło mu to głowę, nawet, jeżeli wygrał starcie, nawet, jeżeli się nie poddał, to w jakimś procencie został... zniszczony...
"Hej. Jak tam? Boli cię coś?"
Drgnął cały, gdy duża, ciepła dłoń dotknęła mu policzka a mocny, twardy kciuk starł mu wilgoć z kącika oka. James siedział przy nim, przysunięty blisko na swoim krześle i obserwował go tymi swoimi błękitnymi ślepiami. Cholera. Musiał odpłynąć za daleko. Był zmęczony, zmarznięty, ranny, z dala od swojego całkowicie zniszczonego domu, i zamiast odbudowywać swoje imperium w Londynie siedział w kuchni z Jamesem Bondem, na Hebrydach Wewnętrznych, na końcu świata.
"Nie myśl za bardzo o niczym. Wypij swoją herbatę i usiądź koło pieca. Rzeczywistość zawsze wygląda lepiej, gdy siedzi się w ciepłym miejscu."
James był na tyle wprawiony w radzeniu sobie z niemożliwymi, paradoksalnymi, kuriozalnymi sytuacjami, że Q zdecydował się go w drodze wyjątku posłuchać. Okutany w koc, z kotem w ramionach zasiadł ze swoim fajansowym kubkiem pomiędzy coraz cieplejszym piecem a obwieszoną wełnianym kilimem ścianą koło okna.
Herbata była gorąca, gorzkawa i pyszna. Po trzech kubkach Q poczuł się znowu sobą.
Bond zakomunikował, że musi pojechać do Broadford po zapasy, ponieważ nie chce karmić gościa swoimi zwyczajowymi konserwami, sucharami i ogórkami kiszonymi. Zapytał, czy Q czegoś potrzebuje, Q odparł, że kożucha i termicznych gaci, a potem dodał, że przydałyby mu się też grube skarpety i lawendowa herbata. Na dobry sen. Tak to ujął i natychmiast się tego zawstydził. Bond z galanterią nie zauważył jego zacukania, skinął głową, zapiął budrysówkę, założył na głowę wyciągniętą z jakiegoś mrocznego zakamarka okropną, szarą, wełnianą myckę i wyszedł w mrok.
Przez piętnaście minut Q siedział w niezmienionej pozycji, słuchając, jak wiatr wyje, gwiżdże i syczy w licznych kominach i wentylach rezydencji. Następnie powolutku i ostrożnie wychynął ze swojego bezpiecznego miejsca przy piecu. Postawił kota na ziemi, przegrzebał torbę od laptopa. Urządzenie do wykrywania podsłuch wciąż działało, ale co ciekawe w rezydencji Bonda nie było podsłuchów. Ani w kuchni, ani w sieni, korytarzu, łazience, ani nawet w salonie z pluszową kanapą i wyłożonym czarnym marmurem kominkiem.
Q stanął niepewnie przed ogromnym paleniskiem z miedzianymi hakami, prętami i równo ułożonymi drewnami na opał, zapakowanymi w wiklinowy kosz. Na kominku stały trzy zdjęcia, oprawione w proste antyramy. Na pierwszym z nim, czarno białym i wyblakłym, widniała elegancko ubrana para, a pomiędzy nimi, po środku, siedział mały, jasnowłosy chłopiec w krótkich spodenkach. Na drugim zdjęciu Bond w swoim najlepszym smokingu stał obok starej M, nie dotykali się nawet ramionami, a mimo to wyglądali, jakby byli blisko... Na trzeciej fotografii natomiast znajdował się nieco młodszy Bond, szczerzący się do kamery wszystkimi zębami i obejmujący ciasno młodą, pulchną, wyraźnie speszoną brunetkę.
Żonę. Pierwsza i ostatnia żona Bonda, zabita tuż po ślubie.
Q wycofał się z salonu po cichu. Właśnie zaczynała go boleć głowa.
Wrócił do kuchni i niemrawymi ruchami włączył laptopa. Nówka, z nieujeżdżonym systemem, pięknie wyczyszczonymi buforami i ślicznym, porządnym procesorem. Chodziła jak złoto. Prędkość internetu w Skyfall co prawda pozostawiała wiele do życzenia, ale Q nie wybrzydzał. Bolała go głowa, było mu zimno a Bond wróci nie wiadomo kiedy. Nie należało marnować czasu.
Zaczął od Quantum. W ciągu kwadransa spalił złośliwie całą centralę komputerową w Białym Domu. W ciągu pół godziny wysłał do Pekinu bardzo ciekawego wirusa, bombardującego chińskie serwery niezliczoną ilością zdjęć z pięćdziesięciolecia panowania naszej królowej matki Elżbiety Drugiej. Gdy zaczynał subtelnie i dyskretnie podskubywać serwery australijskie, drzwi w sieni otwarły się i lodowaty wiatr wdarł się na moment do kuchni.
"Kochanie, jestem w domu!"
Bond wtargnął do kuchni z dwoma, wielkimi torbami zakupowymi i z grzechotem postawił je na kuchennym stole. Miał zaczerwienione od wiatru policzki, pachniał wiatrem i dworem, i uśmiechał się tak, że oczy niemal ginęły mu w kurzych łapkach. Z jakiś przyczyn wyglądał bardzo... ładnie. Taki osmagany wiatrem, zaśnieżony i zmarznięty. Krótkie, popielate włosy elektryzowały mu się zabawnie po zdjęciu okropnej mycki i Q nie mógł przestać się na niego gapić.
"Co jest?" zapytał Bond, rzucając myckę na stół obok zakupów i zaczynając wyładowywać nabyte wiktuały.
"No nic."
Bond prychnął z rozbawieniem, po czym wrzucił masło do lodówki, zdjął rękawice i rozcierając zmarznięte dłonie przyłożył je do policzków Q.
Q oczywiście zamiast wystosować jakąś ripostę wizgnął, rzucił się i niemal wywalił laptopa. A potem uraził sobie ranę i skulił się, ledwie przytrzymując kolanem zsuwającą mu się z nóg ładowarkę. Bond zareagował natychmiast. Zgrabnie zwinął Q razem z jego kocem i ładowarką i posadził na powrót na krześle.
"Jak tam? Rozgromiłeś już mole, pływające w sieci MI6?"
"Tylko Biały Dom i Chiny. Właśnie jestem na etapie drażnienia się z Australią."
"To ty się tutaj lenisz, kochanieńki!" Bond zaczął wyładowywać zakupy, wykładając wszystko na stół. "O, mam dla ciebie świeżego syllabuba. Może to doda ci wigoru."
Q przewrócił niecierpliwie oczyma, ale przyjął pudełko ze słodyczem. Nic nie mógł poradzić na to, że kochał syllabuby.
Bond kupił tyle jedzenia, że z powodzeniem starczyłoby ono na dwa, trzy tygodnie. Q nie komentował tylko przyglądał się, jak James krząta się po domowemu w kuchni, segregując zakupy. Chleb, pomidory, włoszczyzna, cały kurczak z wystającymi z kupra, nie wyskubanymi piórami. Jaja, ser, mleko, herbata, w tym także lawendowa, sok malinowy i kilka nietypowo wyglądających butelek alkoholu.
"Co to?" Q tknął palcem butelki, które ozwały się brzękliwym jękiem.
"Whisky Talisker. Mamy na Skye jedną z najlepszych w świecie gorzelni."
"Będziesz pił?"
"Będę pił." przyznał gładko James i nawet powieka mu nie drgnęła. "Będę pił i uważał, żeby nikt nas nie najechał. Nie mów, że cię to zaskoczyło."
Q nie odpowiedział na zaczepkę, tylko zagapił się na nagle zachmurzoną twarz Bonda. 007 westchnął, pogrzebał w torbie i wyciągnął z niej paczkę ciastek, po czym położył ją przed kwatermistrzem.
"Nie martw się. Nikt nie powinien nas tu ścigać więc moja whiskey nie spowoduje twojego nagłego a niespodziewanego zgonu."
"To niezwykle pocieszające."
"No ba."
W nieco lepszym humorze Bond zaczął na poważnie układać zakupy w lodówce i szafkach. W pewnym momencie wyciągnął skądsiś tekturowe, prostokątne pudło i wyszedł na dwór. Gdy wrócił pudło napełnione było piachem.
"Ufam, że twój kot zaakceptuje to jako kuwetę."
"Jakoś musi..."
Schrodinger na szczęście nie miał problemów z aklimatyzacją. "Kuweta" ustawiona w sieni została od razu obwąchana i ochrzczona. Kot pogrzebał łapą w piachu, po czym podreptał do Q, uniósł łepek i miauknął rozkazująco. Q westchnął i już zaczynał się schylać, aby podnieść zwierzaka, ale James objął go ramieniem przez plecy, udaremniając akcję.
"Jego boli, ale ciebie też." powiedział i drugą ręką zgarnął Schrodingera z podłogi. "Uważaj na siebie, kwatermistrzu. Najbliższy szpital mamy dopiero w Kyle of Lochalsh."
Nocą było, o ile to możliwe, jeszcze zimniej. Wiatr napierał na dom, trzeszcząc okiennicami i waląc w parapety obluzowanymi żaluzjami. Bond z narażeniem życia uruchomił antyczny bojler, który gruchnął sadzą, zwęglił kawałek posadzki, po czym powoli i dostojnie zaczął grzać wodę na prysznic.
"Uważaj na bandaże, nie zamocz ich. Umyj się w trzy minuty, jeżeli chcesz uniknąć lodowatego prysznica." poinstruował James, po czym poprowadził Q do utkniętej między sień a kuchnię sypialki. "Dam ci jedną z moich piżam. Używaj, czego potrzebujesz. Paczkę nowych gatek dla ciebie włożyłem do bieliźniarki."
Sypialnia Bonda była wąskim, ciasnym pomieszczeniem, w którym mieściła się jedynie bieliźniarka i obszerne łóżko, zasłane czterema kocami i dwoma kołdrami, z których wystawały malutkie kępki pierza. Nad posłaniem jaśniało sztywną, białą, płócienną firanką okienko.
Najwyraźniej mieli spać razem. Q wątpił, aby w tym opuszczonym domiszczu znajdowało się drugie, zdatne do użycia łóżko.
Prysznic był krótki, piekielnie gorący i Q wyrobił się krócej niż trzy minuty. Wyszedł z odgrodzonej plastikową firanką kabiny i zaczął się mozolnie wycierać. Ramię ciągnęło dziwnie i coś tam mu się w środku, pod obojczykiem poruszyło. Zanim zdążył zadecydować, że ma dość i zakłada piżamę na mokre ciało, do łazienki wszedł Bond. 007 bezceremonialnie osuszył kwatermistrzowi najpierw głowę, potem ramiona a na końcu pomógł mu upchnąć się w termalne gatki. Q powinien czuć się zawstydzony, ale jakoś nie mógł. Był zmęczony, oczy same mu się zamykały a wciągnięcie majtek z unieruchomionym ramieniem wcale nie było takie łatwe.
Zapakowany we flanelową piżamę, wełniany kubrak z owczej wełny i skarpety Q został odtransportowany do sypialni. Nie czekał, aż Bond weźmie swój prysznic. Wkręcił się pod kołdry, ostrożnie ale uparcie manewrując tak, aby być przykrytym dokładnie ze wszystkich stron. Było tak zimno, że drętwiał mu czubek nosa. Co za poroniony pomysł, ewakuować kwatermistrza na Hebrydy Wewnętrzne. Może od razu lepiej na Alaskę.
Zasnął i nawet nie zauważył, gdy James wsunął się obok niego pod przykrycia.
/
Obudził się o trzeciej nad ranem i nie był w stanie stwierdzić czemu. Z początku myślał, że niewygodnie się ułożył, że jest mu za zimno w odsłoniętą stopę. Dopiero po chwili, gdy oprzytomniał wystarczająco, odkrył, że boli go ramię. Im bardziej to sobie uzmysławiał tym bardziej go bolało. Czuł się jak rozgrzana do czerwoności żarówka ułożona w wyziębionych pościelach, aż dziw, że nie świecił w ciemnościach. Usiłował zamknąć oczy i wrócić do spania, ale nie dał rady. Ramię rwało go teraz tępym, nieustannym bólem, dudniło w głowie a plecy stały się dziwnie wrażliwe pośród grubo tkanych prześcieradeł.
Bond chrapał, zwinięty obronnie na boku. Jak nic trzymał broń pod poduszką.
"...James?..."
Nic. Szpieg czy nie, najwyraźniej Bond czuł się w Skyfall na tyle bezpiecznie, że potrafił tutaj zasnąć jak kłoda. Q odkaszlnął głośno.
"James? Śpiiiiiiiiisz?"
Kurcze. Plątał mu się język. To musiało być z zimna. Albo z gorączki. Albo z czegoś.
Chrapanie ustało a po chwili rozespany, ale w pełni przytomny Bond odwrócił się na drugi bok. Przez kilka bardzo długich sekund leżeli tak bez ruchu, nos w nos, patrząc na swoje zaspane, opuchnięte gęby.
"Już nie śpię, geniuszu. Co się dzieje?"
"...James... no w sumie... nie wiem..."
Owalna, boczna lampka rozbłysnęła miękkim, żółtym światłem a potem twarz Bonda znalazła się bardzo, bardzo blisko twarzy Q. Jakoś przy zapalonym świetle peszyło go to ułożenie. Zmarszczył nos, zmrużył oczy i wydusił z siebie nieswoim, charczącym głosem.
"...nie wiem... gorąco mi..."
Bond spróbował zmusić go do zajęcia pozycji siedzącej, ale nie udało mu się. Q leciał przez ręce, ze zduszonym rechotem oklapując bezwładnie na ramionach Jamesa jak kawał rozgrzanej plasteliny. Bond na chwilę zniknął, aby pojawić się ze szklanką wystygłej herbaty, butelką wody i kilkoma tabletkami. Q nie chciał tabletek, ale Bond nie negocjował z nim i wepchnął mu je siłą do ust.
"Łykaj. Masz gorączkę. Mam cię zabrać do szpitala?"
Z jakiś przyczyn szpital jawił się w rozgorączkowanej głowi Q jako miejsce kaźni i męczarni, a więc posłuchał i przełknął wszystkie wmuszone w niego tabletki. Zakrztusił się, popił herbatą i obwisł ponownie na Jamesie, wpierając mu twarz w spojenie barku i szyi. Bond przez długą chwilę trzymał go tak, oddychając mu w kark i do znudzenia powtarzając, że ma się wziąć w garść i nie po to utargował z Mallory`m urlop, aby teraz z niego rezygnować. Q z głową ułożoną wygodnie na ramieniu Jamesa rozluźnił się pomimo bólu ramienia i żaru, który trawił mu klatkę piersiową.
"... Nie wiedziałem... naprawdę... może to moja wina, że to zrobiła... nie miałem czasu na przyjaciół, a ona była jedyną... może gdybym więcej z nią rozmawiał..."
"To nie była twoja wina,. Chodź, wstań, zrobię ci coś ciepłego do picia." Bond objął Q ramieniem przez plecy i pomógł mu usiąść i spuścić nogi z łóżka. "Rano wszystko będzie wyglądać lepiej..."
"Czy rano dostanę z powrotem moją przyjaciółkę?..." mamrotał, ale nic na to nie mógł poradzić. Kręciło mu się w głowie, nawet od szukania stopami kapci. "...i będę mógł jej... wysłać smsa?..."
"Raczej nie."
"... Jak nie to... nie będzie lepiej..."
Na to Bond nie odpowiedział, tylko dźwignął Q do góry, zarzucił mu koc na plecy i ruszył w kierunku drzwi.
Gdy dotarli do kuchni Q bolało dosłownie wszystko, włącznie z niematerialną duszą. Gotowało mu się w nosie. Był obrzydliwy, usmarkany, rozgorączkowany i przesiąkał krwią przez piżamę i sweter. James wstawił czajnik z wodą na gaz, wyjął kubki, wrzucił do nich lawendową herbatę i usiadł obok. Blisko. Intymnie. Tak, że Q czuł jego oddech na swoim policzku. James nie dotykał go, tylko... unosił się obok niego, dawał mu możliwość odsunięcia się... Q zamknął oczy i naparł na Jamesa całym ciężarem, usiłując odnaleźć wcześniejszą pozycję z sypialni. Położył Jamesowi głowę na ramieniu. Zanim zaczął je zasmarkiwać 007 podsunął mu pod nos chusteczkę.
"Gziekhi."
Był dziwnie niepocieszony, gdy czajnik zagwizdał a James wstał, aby zalać herbaty. Jego niezadowolenie nie trwało długo. Bond zalał aromatycznie pachnącą lawendą mieszankę ziołową, po czym ponownie zajął swoje miejsce obok Q, tym razem przygarniając go do siebie pewnym ramieniem. Przez długą chwilę siedzieli tak, skuleni nad parującą z kubków lawendą i patrzyli w ciemność za oknem. Śnieg wciąż padał, sięgał już niemal połowy wysokości skrzynki pocztowej.
"To nie była twoja wina."
"Wiem."
"Skoro już to wiesz to teraz jeszcze w to uwierz."
"Agent 007 udziela mi psychologicznych porad. Świat się kończy." zaśmiał się Q kiślowatym głosem, po czym zatrąbił w chusteczkę, wytarł oczy wierzchem dłoni i spojrzał na Jamesa. "A tak poważnie. Dzięki, że mnie tutaj przywiozłeś. Z biegu wróciłbym do Londynu, ale pewnie chodziłbym tam po ścianach i przez przypadek wywołał kilka wojen."
"Nie ma za co." odparł James, mrużąc ze zmęczeniem oczy i ziewając w mankiet. "Wypijmy twoją lawendę i wracajmy do łóżka."
"Och, panie Bond! Po co ten pośpiech!" zaskrzeczał Q, imitując udatnie zaskoczone tony kobiet, które Bond tak często uwodził podczas misji. "Jeszcze pomyślę, że pragnie pan tylko mojego ciała!"
Bond spojrzał na Q spod przymrużonych, opuchniętych od snu powiek i wygiął zabawnie usta.
"No tego byśmy nie chcieli. Masz na to zbyt genialny umysł, kwatermistrzu."
Wrócili do łóżka, gdy tylko Q dopił swoją herbatę, odwiedził toaletę i pozwolił zmienić sobie opatrunek. Rana wyglądała brzydko, poszarpane mięso, zaszyte i przyklepane. Wolał nie patrzeć na to zbyt długo. Bond rozumiał. Szybko i metodycznie zmienił przemięknięte opatrunki i chwilę później na powrót leżeli w łóżku.
Jakoś tak zawsze lądowali w piernatach twarzą w twarz. Q zamknął oczy i odwrócił się do Bonda, zawijając się w krawędź kołdry. Przez moment leżeli tak, odwróceni do siebie plecami.
"Co się stało z Moneypenny, Q?"
"Uciekła. Grała tylko moją przyjaciółkę. Bardzo przekonująco."
"Mówiła, czemu to zrobiła?"
"Nie chciała powiedzieć. Wciąż mam chęć napisać jej smsa. Jakoś nie mogę sobie... przetłumaczyć, że..."
"Ciiii..." mocne, ciepłe dłonie Bonda zaczęły rozgrzewający masaż skulonych pleców Q. " Nie staraj się sobie nic tłumaczyć. To praca, często przypadek. Nie chodziło o ciebie per se, ty tylko byłeś...częścią jej pracy."
"Ale naprawdę ją lubiłem." Q poczuł, jak usta wyginają mu się mimowolnie w dorosłą, żałosną wersję podkówki. Przykrył sobie brodę kołdrą. "Lubiłem ją. I ona też mnie lubiła. Nie mogła mnie nie lubić, nie uwierzę w to, że...tylko grała. Pilnowała mi kota, wmuszała we mnie lunche, cholera, oglądała nawet ze mną komedie romantyczne!..."
"Q. Widziałeś wiele razy jak działam podczas misji. Też zdarza mi się robić te rzeczy..."
Q pociągnął nosem i otarł twarz rękawem piżamy.
"Więc mówisz, że uwierzyłem w kłamstwo."
James przysunął się się bliżej Q i przylgnął mu do pleców, składając się w łyżeczkę.
"Mówię, że uwierzyłeś w to, w co ona częściowo także uwierzyła. Tylko tak można kogoś odpowiednio ustawić." James w zamyśleniu oparł brodę o skroń Q, jego słowa niskie, mrukliwe i mechate. "Ale nie dałeś się ustawić, kwatermistrzu."
I Q nie czuł tego, ale rozumowo wiedział, że James ma rację. Nie dał się, uszedł z obmyślonej zdradliwie pułapki w wielkim stylu. Pokazał światu, pokazał sobie, że nie można z nim pogrywać bez konsekwencji. W teorii wszyscy to wiedzieli, w praktyce bywało różnie. Teraz nie było odwrotu. Q w ciągu niecałego tygodnia dał do wiwatu kilku największym światowym agenturom a proces ten wciąż trwał, namierzanie zamrożonych moli w networku MI6 trwało...
Zasnął, skulony pod kołdrami, z Jamesem ogrzewającym mu plecy. Tej nocy nie śniło mu się nic.
/
Drugi i trzeci dzień w rezydencji Skyfall upłynął bez większych zgrzytów. Mijali się, kurtuazyjnie nie wspominając swoich chwil słabości.
Q dnie całe siedział w kuchni z laptopem i pracowicie dostarczał wykrytych, zamrożonych w sieci szpiegów M. Bezpiecznie utknięty przy piecu, ze swetrem zarzuconym na ramiona kwatermistrz szalał po sieci, udowadniając, że jest osobnikiem niezwykle groźnym, gdy ma więcej czasu wolnego i ktoś nadepnie mu na odcisk. Pokazywał swoją pracę Jamesowi, objaśniając pokrótce cele swoich czynów i zabawne efekty końcowe.
"Czy nikt cię nie ścignie za to, że szafujesz zdjęciami angielskiej rodziny królewskiej?" zapytał Bond, zaglądając Q przez ramię i mrużąc oczy. "Kurcze, to wygląda faktycznie na Elżbietę na krokodylu."
"To jest królowa Elżbieta na krokodylu." Q poprawił okulary, pęczniejąc z dumy. "Ale nie ona jest tutaj największym żartem. Największy żart to wirus, który idzie za tym plikiem. Ciekawe ile zajmie im zwalczenie tego maleństwa."
Bond wyginał dziwnie usta, aż wreszcie wybuchnął śmiechem. I śmiał się tak i śmiał, znad swojej kawy, aż mu się oczy w tych kurzych łapkach chowały. Q także się śmiał. Schrodinger patrzył na nich ze swojego miejsca na parapecie jakby postradali zmysły.
W ciągu dwóch dni Q zainfekował swoim elżbietańskim wirusem network Chin, wywołał (przypadkiem!) małą, trzydniową wojnę w Gruzji, fałszując rosyjską korespondencję mailową, i zablokował komputery w Petersburgu na całe dwadzieścia cztery godziny, wysyłając do nich w loopie zdjęcia księcia Williama z naklejoną twarzą uśmiechniętego trolla.
Dawno się tak dobrze nie bawił. Dawno też nie spał z kimś w łóżku i nie jadł tak regularnych, pożywnych posiłków. Bond, gdy akuratnie nie popijał whiskey przed kominkiem w salonie, całkiem dobrze gotował i to nie jakieś kalmary w sosie ostrygowym czy wołowinę na słodko kwaśno, ale proste, ciężkie, rozgrzewające dania.
"Nigdy nie przypuszczałem, że ty ze swoim wytrawnym smakiem będziesz robił tak dobry rosół."
Q odsunął od siebie talerz i odchylił się na krześle, kładąc ręce na brzuchu. Był najedzony, rozgrzany i ogólnie osiągnął stan rzadkiego błogostanu. James, wciąż pochylony nad swoim talerzem zmarszczył zabawnie nos.
"Nie robię tego często, ale zdarza się. Sekret tkwi w mieszaninie mięs. Jagnięcina, baranina, wołowina, no i włoszczyzna. Żadnych tam kostek rosołowych i bulionów."
"Sądząc z twoich zakupów, James, zamierzasz mnie tu przetrzymywać dłużej niż tydzień."
"Co najmniej dwa tygodnie." odparł pogodnie James, na co Q spochmurniał.
"Czemu? Co z M?"
"Powinieneś wypocząć, zanim z tobą zaczną." objaśnił spokojnie Bond i wstał, zbierając ze stołu puste talerze. "Nie zapominajmy też, że czeka cię cały ten przyjemny chaos ze znajdowaniem nowego lokum, zakupy ubraniowe, meblowe i reszta. Pomyślałem, że będzie ci lżej, jak najpierw odsapniesz."
Q nie dał się jednak zbyć tak łatwo. Gdy Bond przechodził obok niego, odnieść talerze do zlewu, kwatermistrz ujął go pod łokieć.
"A więc moja ewakuacja faktycznie była częścią planu, aby odsunąć mnie od MI6 i sprawdzić, czy jestem szpiegiem."
Oczy Jamesa były jak paciorki wyrzeźbione w jasnoniebieskim lodzie.
"Po części."
"Powiedz mi, James. Myślisz, że jestem szpiegiem?" zapytał sztywno Q. James westchnął i odwrócił się do niego plecami, wrzucając talerze do zlewu.
"Nawet jeżeli jesteś wiem czym cię zneutralizować, Q. Po rosole jesteś zadowolony, spowolniony i rozkojarzony."
Q otworzył usta, aby się sprzeciwić na taki jawny unik, ale laptop, stojący na parapecie obok drzemiącego Schrodingera pingnął właśnie ponaglającym dźwiękiem.
"Muszę to odebrać, ale jeszcze wrócimy do tego tematu."
Do tematu jednak nie udało im się wrócić. James zalał talerze wodą z płynem do mycia naczyń, dorzucił drwa do kuchennego pieca i poszedł do salonu, rozpalić w kominku i uraczyć się poobiednią whiskey. Q natomiast otworzył laptopa i z miejsca wsiąknął w pracę.
R dobrze radziła sobie z Adrasteą, ale potrzebowała kilku wskazówek, których udzielił jej, pokazując dodatkowo, jak może jeszcze bardziej udoskonalić system. Potrójne zabezpieczenia przy każdym porcie w budynku MI6 w Londynie, podwójne w instytucjach z MI6 współpracujących. Gdy zakończyli część oficjalną rozmowy za plecami R pojawiło się kilka znajomych twarzy informatyków z wydziału Q. Najwyraźniej wydział kolektywnie martwił się o swojego kwatermistrza, chcieli z nim rozmawiać, zapytać co u niego, co z kotem. Zbył ich pytania śmiechem i pokazał, jak ma się Schrodinger.
"Odrasta mu już futerko, ale ten poparzony bok jeszcze trochę będzie taki łysy. Tyle, że już nie piszczy z bólu, sam chodzi do kuwety i je. Podejrzewam, że Bond wypuszcza go cichcem, żeby zobaczyć, czy zacznie polować na myszy."
Kolektyw wydziału Q z przerażeniem i współczuciem patrzył na podwędzone futerko Schrodingera. Najwyraźniej łatwiej im było kochać uroczego, zdrowego futrzaka niż mniej uroczego, poparzonego, zmechaconego kota z popalonymi wąsami. Przyzwyczają się, Q to wiedział. Tak jak on przyzwyczaił się, że nie może wysyłać już zabawnych smsów do Moneypenny.
/
Tych parę dni w Skyfall udowodniło, że Q i James potrafią żyć w jednym domu, w zgodzie i nawet dobrze im to wychodzi. James nie docinał Q z powodu paru zaognionych, czerwonych pryszczy, które wyskoczyły mu na twarzy, najwyraźniej jako reakcja na zmianę jedzenia, klimatu i nieznanego pochodzenia kawy w pociągach. Q nic nie mówił, gdy James zasiadał późnym wieczorem w salonie z butlą whiskey i wpatrywał się tępo w ogień, płonący w kominku. Mieli swoje zwyczaje, obyczaje i byli dobrzy w schodzeniu sobie z drogi, kiedy było trzeba.
Q, z początku nieco speszony wspólnymi posiłkami w kuchni, nadspodziewanie szybko się do nich przyzwyczaił. W zasadzie to czekał na nie. Miło było jeść owsiankę i zagadywać zza laptopa do pochylonego nad gazetą Bonda. Sądząc z zaangażowania, z jakim Bond przygotowywał swoje rosoły, krupniki, zupy porowe i frittaty, on także nie lubił jeść sam.
Zgrali się razem z Jamesem dość szybko. Dopasowali się i respektowali swoje granice. Q z jakiś przyczyn oczekiwał, że Bond w Skyfall będzie ćwiczył strzelanie na tyłach domu, podrywał wszystkie panny w niedalekim Broadford, a wieczorami będzie po męsku upijał się w trupa przy zdjęciach. James jednak zaskoczył go. Odziany w swoją ulubioną okropną myckę i wyświeconą na łokciach, roboczą jupę Bond całe dnie spacerował po posiadłości, albo dookoła dom,u z młotkiem w dłoni i lornetką. Gwizdał. Mruczał. Odgarniał śnieg, kopał kamyki, wbijał jakieś poluzowane przez wiatr gwoździe, rąbał drwa na opał. Pił, owszem, ale wieczorami, gdy Q leżał już w łóżku.
Nigdy nie przyszedł do sypialni pijany. Nigdy nie pachniał nachalnie alkoholem. Wiedział jak pić, aby się nie upić i nie upijał się.
Bond oczekiwał ataku i chciał być na niego przygotowany. Nie to jednak było dziwne.
Q znał reputację Jamesa. Oczekiwał, że prędzej czy później 007 wykona względem niego jakiś nacechowany erotycznie ruch. Bond miał dość wyraźny syndrom pielęgniarza i zagrożeni ewakuowani ludzie byli dla niego szczególnie atrakcyjni. Nic takiego się jednak nie stało. James objawiał co prawda niezgłębione pokłady troskliwości i cierpliwości, przykrywał, opatrywał i okazjonalnie przygarniał Q do siebie, ale poza tym zachowywał się normalnie. Znaczy, normalnie jak na agenta 00. Q był świadomy, że Bond trzyma broń pod poduszką, monitoruje uważnie, kto przejeżdża przez most łączący Skye z lądem, zamyka dokładnie wszystkie drzwi, okna i bramy. Fakt pozostawał jednak faktem. Bond, chociaż dotykalski i pozbawiony barier personalnych, nie wykazywał chęci uprawiania seksu z kwatermistrzem.
Gdyby James zaczął swoje zwykłe podchody i podryw, Q wiedziałby jak zareagować. Miał nawet specjalną, wystudiowaną formułę na odrzucanie anonsów agentów. W końcu nie powinno się romansować w pracy. Ale Bond nie wykonywał na Q uwodzicielskich sztuczek. Bond po prostu gotował mu rosół, zmieniał bandaże i spał z nim. Kompletnie, cholera, platonicznie.
Q nie miał pojęcia, czy czuć się obrażonym czy przypochlebionym, chociaż poniekąd rozumiał postępowanie Jamesa. Jako one night stand Q był kiepskim wyborem. Pokręcony nerd, z wiecznie zmarzniętymi dłońmi, nerwowym żołądkiem i pryszczami nie był epifanią wysmakowania i erotyzmu. Pewnie, niektórzy uważali Q za dość przystojnego ekscentryka, ale i tak...
No więc Bond nie chciał Q jako jednorazowego partnera. No więc Q nie za bardzo wiedział czego chce, ale sypianie z kimś regularnie w jednym łóżku miało na niego dziwny wpływ...
Może jednak czuł się odrobinę obrażony, że nie łapie się na skalę podrywu Jamesa Bonda. Ale tylko odrobinę. Troszeczkę. Kapkę. Ciut ciut.
/
Piątego dnia Q obudził się o szóstej rano, sam. Strona, po której zwykle spał James była jeszcze ciepła i przeczołgał się na nią w poszukiwaniu wygodniejszego miejsca w zwojach kołder. Nawet nie zauważył, kiedy zasnął ponownie. Gdy obudził się po raz drugi przez maleńkie sypialniane okienko sączyło się już nikłe światło grudniowego poranka.
Wstał zesztywniały i niemrawy, szukając stopami na oślep kapci. Owinął się w zalegający w nogach łózka sweter Jamesa, koc i poszurał do kuchni, klnąc pod nosem na kąsające mu stopy zimno.
Ogień w piecu zaczynał już przygasać, Bond musiał rozpalić tego dnia wcześniej. Q dorzucił drew do ognia i wstawił wodę na herbatę. Zakrzątnął się szykując sobie owsiankę i wyciągając z lodówki kocie żarcie i kilka pomarańcz. Jamesa widać nie było w domu, może znowu poszedł wędrować dookoła posiadłości ze swoim nieodłącznym młotkiem...
Na stole, obok laptopa, siedział Schrodinger i uparcie pacał łapką jakiś skrawek papieru. Gdy kot zobaczył Q od razu porzucił zabawkę i pobiegł przywitać się i przypomnieć, że jest głodny. Po prostu nie można było futrzaka nie pogłaskać. Schrodinger przytulał się naprzemiennie to do łydek Q, to do lodówki i miauczał, póki kwatermistrz nie postawił mu miski z kocim żarciem na podłodze. Q z uśmiechem słuchał zadowolonego mrukotu futrzaka, zalewając wrzątkiem herbatę i owsiankę. Włączył laptopa i podniósł poszarpany papier, którym bawił się Schrodinger.
Malutka, żółta karteczka okazała się liścikiem, w którym Bond, twardym, ścisłym, kwadratowym pismem wyjaśniał w jednym zdaniu, że musiał wyjechać, wróci wieczorem a strzelba jest w sieni. Strzelba, huh. Q dopiero, gdy doczytał wiadomość zaczął percypować, że cisza domostwa jest dość niepokojąca, samotna. Do tej pory nie przejmował się potencjalnym atakiem, James trwał na posterunku i ktokolwiek przekroczyłby teren jego posiadłości na pewno zostałby szybko namierzony. Ale teraz, gdy Q został sam, ze strzelbą, rzecz nie wyglądała już tak łatwo. W razie ataku, napaści... nie, James nie zostawiłby Q, gdyby istniało chociaż najmniejsze podejrzenie, że ktoś go tutaj w Skyfall zaatakuje.
Na wszelki wypadek strzelba została przyniesiona do kuchni i ustawiona przy oknie. Q patrzył na nią, jedząc swoją owsiankę i zagadując do Schrodingera.
"No i znowu jesteśmy tylko my dwaj. Damy sobie radę. Po prostu ja sobie popracuję i dokończę dzieła, a ty pośpisz sobie na parapecie."
Ubrał się, umył, rozpalił w piecu tak, że huczało a okna kuchenne zaparowały. Podrasował systemy ochronne Adrastei, wciąż pracującej za network MI6. Porozmawiał z R, pokazał podwładnym, jak ładnie goją się rany Schrodingera. M był nieosiągalny, ale Q nie zależało na tym, aby rozmawiać z nim teraz.
Około pierwszej zrobił sobie lekki lunch z paru kromek chleba z masłem i krupniku. Nakarmił kota, wymienił mu piach w kuwecie, a potem ubrał się w roboczą kurtę Bonda i poszedł na krótki spacer dookoła rezydencji. Dziwnie było wałęsać się po posiadłości Jamesa bez Jamesa, jednocześnie było w tym coś ekscytującego.
Q nie wziął ze sobą strzelby, właściwie to o niej zapomniał.
Grudniowe dni były krótkie, a na wyspach wydawały się jeszcze krótsze i mniej przyjazne. Opierając się wiatrowi i zasłaniając uszy szalikiem Q doszedł jedynie do północno-wschodniego narożnika Skyfall.
Czarny, terenowy jeep w pełnym pędzie jechał w kierunku Skyfall i niepokojąco przypominał pojazd paramilitarny.
Q rzucił się w kierunku bocznego wejścia, przyciskając ranne ramię do brzucha.
Zamknął główne i boczne odrzwia rezydencji. Kuśtykając zgarnął laptopa i po chwili gorączkowego rozmyślania ukrył go pod kredensem. Ujął strzelbę i sprawdził, czy jest nabita. Była. Na parapecie stało pudełko z amunicją. Q utknął je sobie w kieszeni jupy, razem z wyciągniętym z koszyka Schrodingera pistoletem. Zabawne, zapomniał, że go ma, taki był ufny w ochronę Bonda. Ha.
Schrodinger gdzieś zniknął i nie było czasu go szukać.
Q wdrapał się po schodach na pierwsze piętro. Stanął ukryty za filarem przy małym, bocznym lufciku klatki schodowej, obserwując parkującego już przy wejściu głównym jeepa.
Czterech najemników. Jeep. Laptop pod kredensem. Dzięki za strzelbę. 007, Wracaj.
Wysłał Jamesowi smsa i wyciszył komórkę.
Najemnicy wysypali się z jeepa z zamaskowanymi kominiarkami twarzami i bronią w rękach. To tyle odnośnie nadziei, że może jednak przybywają w pokojowych zamiarach. Q miał wrażenie, że serce chce wyskoczyć mu z klatki piersiowej. Dłonie drżały mu, gdy otworzył po cichu lufcik i oparł na nim strzelbę. Ranne ramię pobolewało, ale adrenalina wygłuszała je skutecznie.
Dwóch najemników wyłamało odrzwia wejścia głównego i bez wahania ruszyło wgłąb domu. Dwóch zostało przy jeepie, obserwując okolicę. Zachowywali się tak, jakby wiedzieli, że na terenie nie ma Bonda i nie muszą się niczego obawiać. Cóż, złe rozeznanie sytuacji.
Najemników przy jeepie postrzelił w nogi. Dwa kolana, udo i biodro. Zawsze miał dobre oko, ale zwykle używał go raczej w grach komputerowych a nie podczas napaści. Element zaskoczenia działał jednak na jego korzyść.
Strzały w ciszy pustkowia Skyfall brzmiały jak ogłuszające wybuchy. Najemnicy w domu nie pobiegli na pomoc kolegom na zewnątrz. Poruszali się cicho, ale nie wystarczająco cicho, żeby Q ich nie usłyszał. Przeszukiwali front domu, zbliżając się coraz bardziej do zamieszkałej części, kuchni, sypialni. Wstrzymując oddech i ściskając w dłoniach strzelbę Q zszedł na dół.
Wyszedł ze schodów na korytarz, prosto na najemników, wychodzących właśnie z kuchni z pistoletami gotowymi do strzału.
"Stać!"
do diabła, nie wiedział, co w takich chwilach powiedzieć, jak na moment zatrzymać akcję i zmusić napastników do wysłuchania jego racji. Bond był w tym znacznie lepszy...
"Kim jesteście i czego chcecie? Nasłała was Moneypenny? Australii nie spodobał się mój żarcik o królowej?"
Obaj najemnicy spojrzeli po sobie i wzięli Q na muszki, ich oczy bezlitosne i płaskie, ich dłonie pewne. Och. Ok. To niewątpliwie oznaczało koniec negocjacji.
Wszystko stało się dość szybko i gdy myślał o tym później, nie bardzo mógł wskazać, kto zaczął strzelać. Parę kul odbiło się rykoszetami od ścian, parę wyryło dziury w chodniku i stłukło szyby w oknie. Jeden z najemników padł jak długi, upuszczając broń. Drugi, postrzelony w bok ruszył ku kwatermistrzowi ze złowróżbnie zaciśniętymi ustami. Strzelał. Seriami. Q rzucił się ku schodom, aby schować się za kamiennym narożnikiem korytarza, potknął się na wyślizganych stopniach, upadł. Ranne ramię odezwało się bólem tak ostrym, że na moment pociemniało mu w oczach a lunch podszedł do gardła. Wymacał ukryty w swetrze pistolet i wycelował na oślep. No nie mógł przecież zginąć tak bezsensownie, w Skyfall!...
Gdy otworzył oczy drugi najemnik leżał u podnóża schodów w kałuży krwi. Q usiadł na wyślizganych stopniach i zwymiotował, akurat wtedy, gdy zaczęła mu dzwonić komórka.
/
Bond pojawił się godzinę po całej akcji. Q do tego czasu zdążył zawiadomić o całej akcji M, R i umówić się na konsultacje z psychologiem MI6. Zdołał także ułożyć trupa i jego trzech, ciężko rannych, wciąż żyjących kolegów w sieni. Skrępował i ogłuszył żywych. Nie miał nastroju na kneblowanie.
James zaparkował z piskiem opon, wyskoczył z samochodu i z uniesioną bronią wkroczył do Skyfall. Opuścił pistolet, gdy tylko zobaczył, kto zalega mu w przedsionkach. Q stał w drzwiach kuchni z kubkiem herbaty lawendowej w dłoni. Oczekiwał jakiegoś kpiącego komentarza albo niewybrednego żartu na temat nieporadnych nerdów i strzelb, ale James nic takiego nie powiedział. James tylko zrobił dwa, duże kroki przez sień i przekrzywiając Q okulary uścisnął go mocno. Pachniał potem, płynem silnikowym i stresem.
Aż do teraz Q nie miał pojęcia, że stres ma zapach. Upuścił kubek na podłogę i odwzajemnił uścisk Bonda, zaciskając dłonie na jego grubym, sztywnym kożuchu.
"Kto to?" zapytał nieczytelnym głosem Bond, prosto w kark Q. Jego usta były wilgotne i gorące.
"Nie mam pojęcia. Nie chcieli rozmawiać. Chcieli strzelać. Chyba twoja kryjówka jest spalona."
"Nie bardziej, niż zwykle. W porządku z tobą?"
"Zwymiotowałem ci na schody."
Bond odsunął się od Q z wyraźną niechęcią i niewyraźnym gniewem.
"Przepraszam."
Nie było jasne, za co James przepraszał, ale Q pod wpływem ulgi i opadającej adrenaliny, wybaczył mu i tak.
"Nie, no, spoko. Nic się nie stało. M chce tych delikwentów w Kyle of Lochalsh do końca dnia. Obróć szybko, to zdążysz przed zmierzchem."
Bond załadował najemników do ich jeepa i oznajmił, że Q powinien jechać z nim do Kyle of Lochalsh. Z tonu Jamesa można było wywnioskować, że nie jest to prośba. Q wolałby co prawda wziąć prysznic i odespać stres, ale nie miał siły się kłócić. Bond rozwinął względem niego instynkty opiekuńcze i lepiej było z nimi nie walczyć, gdy Quantum i Moneypenny gdzieś tam wciąż oczekiwali na szansę, aby dorwać kwatermistrza.
Baza marynarki królewskiej w Kyle of Lochalsh była sporym, betonowym kompleksem kwadratowych, nudnych budynków, natomiast wybrzeże przy niej było wręcz cudowne. Q, nie wysiadając z jeepa, patrzył na chylące się ku zachodowi słońce, igrające pomarańczowoczerwonymi blaskami po bulgoczącej, skręcającej się w wiry, wciskającej się między skały wodzie. Zrobił kilka zdjęć komórką. Miał chęć wysłać jedno Moneypenny. Powstrzymał się, coś zakuło go w piersi.
James i paru żołnierzy zabrali z jeepa najemników i zanieśli ich do wnętrza bazy. Po kwadransie Bond wrócił, zaczerwieniony na policzkach, z dwoma butelkami utkniętymi w kieszeniach kurtki. Zawsze dziwnie było patrzeć, jak 007 potrafi dostosować się do otoczenia, jak kameleon upodobnić się i wejść w bezproblemową interakcję. W Skyfall 007 wyglądał jak zwykły rolnik w swojej szaroburej mycce i kurtce, w bazie pośród żołnierzy, jak były żołnierz marynarki wojennej, w łóżku jak troskliwy... partner...
Q wiedział to wszystko a mimo inaczej było widzieć to na żywo niż na ekranie.
W drodze powrotnej Q pisał sobie kolejne linijki niemożliwego kodu na rozłożonym na kolanach laptopie. Zajrzał za jego pomocą do komputerowych bazy danych stacji marynarki wojennej w Kyle of Lochalsh, ale nie znalazł w nich nic ciekawego poza informacją, że jutro ranni najemnicy zostaną hospitalizowani na miejscu. Dziwne, niby MI6 powinno lepiej się zorganizować na tą okazję, ale Q rozumiał. Dużo się działo przez ostatni tydzień i opóźnienia w egzekwowaniu pewnych rzeczy były normą..
Bond mruczał z zacięciem jakąś znajomo brzmiącą, rozbujaną, nieco swingującą melodię. Q zamknął oczy i wsłuchał się, z dłońmi wciąż ułożonymi na klawiaturze laptopa.
"Sinatra?"
"Strangers in the Night."
Dojechali do Skyfall, gdy słońce zaczęło zachodzić za wzgórza a znad morza nadpływało coraz ostrzejsze, zimniejsze powietrze. Wiatr rozwiał chmury, ukazując czyste, mroźne niebo początku zimy.
Bond zgasił silnik zdobycznego jeepa i przez moment siedział tak w bezruchu, wpatrując się w pogrążającą się w mroku rezydencję. Gdy odwrócił się do Q jego twarz była obrazem determinacji i zdecydowania.
"Dosyć tego smęcenia! Zabieram cię na spacer. A potem się upijemy. Wyłączaj laptopa, ubieraj kurteczkę. Czas pooddychać wspaniałym, wyspiarskim powietrzem."
"Oraz przeziębić sobie nerki i dostać zapalenia oskrzeli." dopowiedział sceptycznym tonem Q, na co James przewrócił oczyma i prychnął śmiechem.
"Nie, mój kwatermistrzu małej wiary. Nic sobie nie przeziębisz, ponieważ weźmiemy ze sobą cudowne lekarstwo na wszelkie problemy ludzkości. Whiskey."
"Mogę pić z moimi lekami przeciwbólowymi?"
"Zobaczy się."
"James, ja nie pijam wódki." zaczął Q, pocierając skroń i wyczuwając zbliżającą się migrenę. "Czasami jakieś wino. I nie, nie wyłączę laptopa tylko dlatego, że zachciało ci się mnie dotlenić.."
"Dosyć smęcenia, powiedziałem. Kurteczka, szaliczek, idziemy."
I Q już chciał zaprotestować i zgłosić veto, no bo jakże to tak, wyziębiać się dla zabawy i alkoholu, ale James spojrzał mu z bliska w oczy, uśmiechnął się i Q zaczął wyłączać laptopa i wsiadać. Bo Q miał niezwykle słabą silną wolę, jeżeli chodziło o uśmiech Jamesa. Psia kość.
Wysiedli z jeepa i Bond od razu zaczął szybki, raźny marsz dookoła posiadłości. Q, chcąc nie chcąc, wpadł z nim w krok. Północnowschodnią stronę domostwa przeszli w milczeniu, dopiero za zachodnim narożnikiem James podał Q jedną z dwóch butelek, przywiezionych z bazy marynarki wojennej. Whiskey. Q odkręcił butelkę, powąchał i skrzywił się lekko.
"Uch! Jak możesz to pić w ogóle... pachnie jak terpentyna."
"Nie bluźnij, tylko spróbuj."
Whisky z Talisker pomimo malarskiego zapachu terpentyny kopała mocno i po paru kieliszkach Q nie czuł ani bólu ramienia, ani żalu, że zabił dziś człowieka, ani tęsknoty za Moneypenny. Czuł natomiast wielką potrzebę zhakowania telefonów ministra do spraw finansów Australii i wysyłania mu w kółko tego samego smsa.
Trzepotanie nietoperza ciekawe do czego zmierza.
Q wyznał swoją potrzebę Bondowi, który przybrał zamyśloną minę i łyknął sobie whiskey z gwinta.
"Do tego musimy wrócić do domu."
"Owszem."
"Ale chciałem ci najpierw coś pokazać."
James ujął Q pod ramię i podążył na południową stronę rezydencji. Tą, z której widać było w pełnej krasie jezioro.
"O cholera."
"Mhm."
Q widział jezioro Skyfall z okien rezydencji Bonda, ale nigdy zaraz po zachodzie słońca i nigdy w całości. Aż do teraz nie rozumiał, czemu akurat tak ochrzczono to miejsce.
Dookoła zmierzch barwił już wzgórza fioletowoniebieską poświatą, natomiast jezioro wciąż jeszcze odbijało rozpalone pomarańczowo złotymi błyskami niebo. Woda pośród wzgórz wyglądała jak gorejący okruch nieba, który spadł na ziemię i wciąż posiada w sobie idealnie odwzorowaną wielkość, splendor i płomień całości.
Fragment, który ukazuje całość czystszą i jaśniejszą, niż jest ona faktycznie.
Skyfall.
Q westchnął, zapatrzony w pulsujące porwanym złotem fale jeziora. Bond wetknął mu w dłoń butelkę.
"Tak. Coś może upaść i rozbić się, ale nawet wtedy zachowa jakiś mały okruch... nie wiem... wspomnienia o całości..."
"Nadziei. Chyba."
"Tak. Nadziei."
Q nie odrywając wzroku od gasnącego blasku, odbijającego się na taflach jeziora, łyknłą whiskey i oddał Bondowi butelkę.
"Skąd wiesz, że nie jestem szpiegiem, James?"
"Wiem, po prostu."
"Ufny podwójny agent i ufny kwatermistrz, podejrzany o bycie podwójnym agentem. Aleśmy się dobrali."
Płomienie odbite w Skyfall przygasały coraz bardziej, aż wreszcie zostały połknięte przez narastający mrok. W jakiś sposób było to przygnębiające, zanim jednak Q zdołał to oznajmić i zażartować, aby przerwać tą dziwnie ponurą chwilę, James złapał go za dłoń.
"Zmarzłeś. Wracajmy."
Wrócili zmęczeni, spowolnieni whiskey i nietypowo oswojeni ze sobą. Bond bez wahania pomógł zdjęć kurtkę i buty Q, a Q ściągnął Bondowi szalik i myckę. Razem jechali na tym pokręconym wózku MI6, obaj byli pęknięci i zdefragmentowani, ale wciąż pamiętali jacy byli wcześniej. Tam, przy ostatnich blaskach gasnącego Skyfall jakoś to do nich bardziej dotarło.
Schrodinger wylazł z kuchni i stanął między Q a Jamesem, zerkając na nich i miaucząc.
"Zróbmy herbaty i dajmy jeść kotu, bo zacznie jeszcze faktycznie polować na szczury."
James ruszył, aby rozpalić w kuchennym piecu i kominku w salonie, a następnie zaczął przygotowywać herbatę i kolację, składającą się z kanapek ze smalcem i ogórków kiszonych. Q nakarmił kota, po czym przez dobre dziesięć minut siedział przy stole i patrzył, jak Bond powoli kręci się pomiędzy kuchenką a zlewem. Miał chęć go rozerwać, rozbawić jakoś, żeby nie myślał już o tych roztrząśniętych całościach, co zachowują nadzieję...
Znał tylko jeden sposób na rozbawianie ludzi. I akurat miał na niego idealny humor.
Minister Importu i Eksportu w Australii właśnie dostał piąty ze stu pięćdziesięciu, wysyłających się loopem smsów, głoszących, że jest małym kłamcą, który kłamie. Natomiast chińska czujka Quantum w parlamencie angielskim, niejaki pan Quan Xin Xin, zaczął masowo otrzymywać mmsy ze zdjęciami Lucy Liu i Zrzędliwego Kota. Na przemiennie.
James zaglądał przez ramię Q, śledząc jego poczynania to na ekranie komórki to na laptopie. Nadal pili whiskey, tylko już kulturalnie, z kieliszków, i pojadali kanapki, zagryzając ogórkami. Schrodinger kręcił się im między nogami, ocierając się im o łydki i pomrukując z nadzieją, że może spadnie mu jakiś kąsek.
Czas płynął szybko w ciepłej, pachnącej jedzeniem kuchni a oni siedzieli coraz bliżej siebie, raz po raz wybuchając śmiechem z kolejnych sieciowych żarcików Q. Zrzędliwe koty, lolkaty, Halo , Miley Cirus i tumbrl. Q nie oszczędzał nikogo, zwłaszcza szpiegów.
"Jesteś dość... niebezpieczny." powiedział powoli James i wychylił kolejny jednym haustem kieliszek. Q wyszczerzył zęby.
"Nie! To ty jesteś niebezpieczny... ja jestem co najwyżej niezrównoważony!... To normalna cecha u geniuszy."
"Musisz się więcej napić." James nalał whiskey do pustego już kieliszka Q . "Za mało wypiłeś, skoro możesz wypowiedzieć słowo "niezrównoważony". Co tam znowu zmajstrowałeś w Australii?"
Q wypił duszkiem swój kieliszek, odstawił go z westchnieniem, po czym pokazał Jamesowi swoją komórkę. Na wyświetlaczu widniał, pisany tęczową kursywą napis, głoszący Następnym razem odetnę wam import i eksport z Azji.
"Znaczy... co im odciąłeś teraz?" zapytał Bond, mrużąc oczy. Q westchnął z rozbawieniem i czknął rozgłośnie.
"Prąd. Ale tylko w Sidney i Perth... i tylko na trzy godziny..."
"Cofam co powiedziałem... jesteś w cholerę niebezpieczny, Q." James zmrużył oczy, zarzucił ramię na barki Q i przyjrzał się bliżej ekranowi laptopa. "Jakim cudem stara M wpadła na pomysł, żeby mianować cię kwatermistrzem?"
"Może wiedziała, że internet to przyszłość agentury... a może po prostu chciała zobaczyć jak długo wytrzymam ze szpiegami... Moneypenny zawsze powtarzała..." Q umilkł i zmarszczył się. "Cholera. Przypomniałem sobie o niej. Nalej mi szybko kieliszek."
Bond, ukochany, rozumiejący, czytający w myślach Bond, zamiast nalać Q kieliszek po prostu podał mu całą butelkę. Nową, pełną i już otwartą. Kwatermistrz mruknął z zadowoleniem.
"Uważaj, panie Bond, mogę się do pana przywiązać."
"Często przywiązujesz się do ludzi, z którymi pijesz?"
"Nie. Bo ja często nie pijam." Q odchylił się na krześle i napił się whiskey z gwinta. Rozkaszlał się, zaczęło go boleć ramię, ale pił dalej. W pewnym momencie James ujął łagodnie jego dłoń i zabrał mu butelkę.
"Nie płacz, głupku."
"Nie płaczę. Whiskey mnie piecze w język."
"Aha. A to przepraszam. Zjesz jeszcze jedną kanapkę?"
Gdzieś w trakcie ich małej kuchennej popijawy Q, który zawsze nienawidził tłustych smarowideł, maseł i innych, nagle rozwinął umiłowanie do chleba ze smalcem i ogórków. Kanapki Jamesa były wspaniałe, idealna ilość smalcu na chlebie z idealną ilością soli i wykręcającym twarz kwaśny ogórkiem. Q jadł, pił i cholera, czuł się z tym świetnie.
W pewnym momencie, gdzieś około północy wysłali M całą listę filmów porno, które w czasie pracy ściągali jego pracownicy za pomocą łącza MI6. Po tym ekscesie musieli obaj wyłączyć komórki, bo nagle wszyscy w MI6, włącznie z Mallory`m i konsulatem brytyjskim w Hiszpanii chcieli z nimi rozmawiać.
"To oficjalne ogłoszenie, Q. Jesteśmy popularni!"
"I pożądani!"
"W końcu co mamy więcej w życiu niż pracę, kwatermistrzu?"
"Zapominasz się, 007! Poza pracą mamy także narzekanie na pracę, conocne paru godzinne momenty nieprzytomności oraz, dum dum dum!... Słodką, słodką śmierć!"
"Święta prawda! Nic, tylko jeszcze dzieci powinniśmy mieć!"
"Po co?" zaoponował Q z mocą. "Aby dzielić z nimi tą nieprzebraną radość?"
Śmiali się, śmiali niemal do łez. Q nie pamiętał, kiedy ostatni raz tak długo się z kimś śmiał. I to na głos, z wyłączoną komórką.
Bez prysznica, który odpuścili sobie z okazji dnia dziecka, dnia górnika i dnia obszarów wodnobłotnych, wtoczyli się do sypialni, przytrzymując się nawzajem. Potykali się, słaniali i wciąż wybuchali nową falą śmiechu. James rzucił się na łóżko w stylu pasującym do kogoś o co najmniej dwadzieścia lat młodszego a Q, niejako porwany jego ruchem, zrobił to samo. Przez długą chwilę leżeli pośród koców i pierzyn i śmiali się. Gdy się w końcu uspokoili James miał łzy śmiechu na policzkach a Q jakimś dziwnym zrządzeniem losu unosił się nad nim na ramionach i przyglądał mu się. Do góry nogami. Nos w nos. To było trochę jak prawie pocałunek, o kilka milimetrów za mało, ale zbyt blisko, by było to neutralne spojrzenie.
Odwrócone do góry nogami pocałunki wyglądały ładnie na filmach. Ciekawe, jakie były w prawdziwym życiu...
"Q. Co robisz?" zapytał Bond przez resztki zamierającego mu na ustach uśmiechu.
"Nic." skłamał Q, ponieważ to nie było nic. Flirtował, aż się kurzyło i to na dodatek swoim niezgrabnym, boleśnie oczywistym stylem nieporadnego, nieobytego towarzysko nerda, przyzwyczajonego do siedzenia za ekranem komputera a nie do zachęcającego trącania ludzi nosem. Za chwilę, czuł to, jego odwaga zniknie a on sam wycofa się ze sromotą jak ostatni biseksualny, tchórzliwy nieudacznik...
Obaj byli pijani, zmęczeni i odreagowywali. To nie był dobry pomysł. To nie był dobry pomysł. To nie był dobry pomysł!
Pierwszy pocałunek był łagodny i delikatny, zaledwie dotknięcie ust. Słodkie. Leniwe. Niemalże jak pocałunek przyjaciół na powitanie, gdyby nie to, że Q wibrował cały od adrenaliny, a Bond oddychał płytkimi, krótkimi oddechami osoby ekstremalnie podnieconej.
Obaj byli w tym niezwykle delikatni i czuli, jakby rekompensowali sobie brutalność dnia codziennego. James leżał sobie pod Q, cały rozluźniony i pachnący whiskey, pozwalając słodkiemu, ostrożnemu pocałunkowi narastać i pogłębiać się i wkrótce wszelkie możliwości odwrotu zniknęły.
Coś, co zaczęło się od miękkiego niby-pocałunku nabierało z każdą sekundą mocy.
Bond całował tak, jakby chciał wczołgać się do wnętrza Q i zagnieździć mu się w piersi. I nagle, jak Q odsuwał od siebie z wprawą wszelkie erotyczne zachcenia, tak nagle nie mógł przestać.
Nie mógł przestać, gdy zaczęli zdejmować z siebie ubrania, chichocząc jak głupi z wełnianych skarpet i termicznych gatek. Nie mógł przestać, gdy James obrócił ich obu po łóżku i wylądował na Q, przygniatając go rozkosznie do pościeli.
Nie mógł przestać, gdy James wyprodukował skądsiś prezerwatywę, lubrykant o smaku wiśniowym.
"Czego chcesz?" wymruczał mu prosto do ucha James i bezceremonialnie położył się na Q całym ciężarem, wykonując sugestywny ruch lędźwiami.
"Czego?..." nie zrozumiał Q, przyciągając Bonda jeszcze bliżej i rozkoszując się uczuciem przyciśnięcia, przykrycia i ogólnie przygniecenia przez umięśnione przyjemnie, bardzo męskie, bardzo silne ciało. Śmiech Jamesa połaskotał go po skroni.
"Dobra. To czego nie chcesz?"
"Nie wiem." odparł miękko Q, czując lekkość w żołądku i zachwyt nad tym, że jest w stanie być tak swobodny i żartobliwy w łóżku. "Przestałem się przejmować."
Tym razem w śmiechu Jamesa było coś drapieżnego. Uniósł się na ramionach, pocałował kwatermistrza głęboko a następnie przewrócił ich obu na bok. Jego penis był gorący i twardy, gdy dotknął pośladków Q.
"Ok, ok, chyba właśnie zacząłem się przejmować na nowo." wydusił Q, ale James jedynie zaczął całować jego szyję, skroń, policzek.
"Nie zrobię nic, czego nie chcesz."
Q zaśmiał się nerwowo i położył dłonie na obejmujących go od tyłu ramionach Bonda.
"Tego właśnie się obawiałem."
end
by Homoviator 12/2013
Poprawki kolejnego rozdziału są drastyczne, więc dokarmcie komentarzem wena, jeżeli macie chęć na aktualkę za tydzień w czwartek :)
Wichry, zimno i rozbiera mnie chyba grypa to i wen niemrawy...