Życie, roz IV, cz 1

Dec 19, 2013 20:29



Roz.4

Czy kwatermistrzowie śnią o elektronicznych kurach?

Nie sen jest najgorszy. Najgorsze jest przebudzenie.

J. Cortazar

Rano obudził się sam, zawinięty w kokon z kołder, z kacem boleśnie dudniącym mu w głowie. Nie otwierając oczu zarzucił sweter na ramiona, wsunął stopy w kapcie i na ślepo ruszył w kierunku łazienki. Chciało mu się jednocześnie pić i sikać, i zaśmiałby się z tej ironii wszechświata, ale za bardzo bolał go łeb.

Dopiero, gdy ulżył pęcherzowi zauważył, że widzi tylko impresjonistyczne, rozmazane plamy i nie pamięta, gdzie położył wczoraj okulary. Cholera, widać seks z Jamesem działał bardzo relaksująco, może nawet za bardzo...

"Leżą na bieliźniarce."

James stał w kuchni, w samym swetrze i bawełnianych kalesonach, i uśmiechał się do stojącego przed łazienką w korytarzu Q. Smażył jajecznicę na cebuli, której zapach skręcał żołądek i jednocześnie budził wilczy głód. Życie -sztuka, psia krew, wyborów. Q nie miał na to siły.

"Uch..."

"Żadne uch, tylko kac. Siadaj przy piecu, zaraz zjemy pyszne, tłuste, białkowe śniadanie, to ci ulży."

Q nie protestował. W kuchni było ciepło, przytulnie, i chrzanić okulary i dziwną atmosferę po one night standzie. Najpierw herbata.

Schrodinger, pożerający chciwie kocie żarcie ze stojącej przy lodówce miski, zerknął na swojego pana z politowaniem. Q go zignorował, był pół ślepy bez okularów, miał kaca giganta, rozsadzającego mu głowę od środka a na dodatek James robił śniadanie, które pachniało smakowicie i okropnie jednocześnie. Miał dość wszechświata.

Usiadł przy stole i oparł obolały czerep na dłoniach.

"James."

"Tak?"

"Co robimy... teraz?"

Q nie musiał otwierać oczy, by poczuć jak James zamiera z widelcem nad jajecznicą. Westchnienie, ciche i płaskie.

"Mogę powiedzieć ci, czego nie robimy. Nie panikujemy i nie zmieniamy priorytetów." głos Jamesa zamarł a Q otworzył oczy, akurat, aby zobaczyć, jak Bond pochyla się i przysuwa usta do jego czoła. "To może być cokolwiek tylko sobie zażyczysz. Możemy o tym zapomnieć, skreślić jako pomyłkę po pijaku. Możemy zobaczyć, co będzie dalej."

Q zamknął oczy, gdy jakaś żyłka w mózgu zatętniła mu szczególnie silnie.

"Jest dla mnie zdecydowanie za wcześnie na podejmowanie jakichkolwiek decyzji James. Herbata."

"Ok." zgodził się łagodnie James, jakby Q nie udzielając odpowiedzi właśnie ją udzielił. I może rzeczywiście tak było, bo gdy Bond pochylił się nad nim bardziej i pocałował go, najpierw w czoło, potem w policzek a na koniec w usta, Q nie odsunął się ani nie wierzgnął. Nie zaśmiał się nerwowo ani nie zaczął uprawiać swojego firmowego realizmu cynika. Q po prostu nadstawił twarz na delikatny, miękki dotyk ust Jamesa i westchnął z ulgą.

Wspomnienie ubiegłej nocy podnosiło mu ciśnienie, ale teraz, w świetle dziennym nie miał już tyle śmiałości. James nie naciskał, szedł za ciosem tak jak zwykle, z uśmiechem i pewnością siebie.

Zjedli jajecznicę z żółtym serem, rozmawiając o pracy i nie poruszając sprawy ich nowego, nieprofesjonalnego układu. Q wypił cztery kubki herbaty, łyknął dwa ibupromy, po czym oznajmił, że jest gotowy stawić czoła rzeczywistości.

"Dobrze." skinął głową James i zebrał talerze ze stołu. "Zanim się obudziłeś dzwonił Mallory. Musimy jeszcze dzisiaj wrócić do Londynu."

"Szkoda..." wyrwało się Q i natychmiast zaczerwienił się po czubki uszu. "Chociaż to było do przewidzenia po wczorajszym napadzie. Poza tym chcę dowiedzieć się, kto nasłał tutaj tych ludzi na mnie. Faktycznie, czas wracać."

Bond odstawił brudne naczynia do zlewu, po czy usiadł przy Q i ujął jego twarz w dłonie. Powoli, dając kwatermistrzowi czas na wycofanie się. Problem polegał jednak na tym, że kwatermistrz nie chciał się wycofywać.

Pocałunek był długi, głęboki i ciągnął się rozkosznie powolutku. Gdy się zakończył, Q był pewien, że James chce zobaczyć, co będzie z nimi dalej tak bardzo, jak on sam.

Cały poranek spędzili na pakowaniu swojego marnego dobytku i zamykanie rezydencji. Bond chodził dookoła domu, zatrzaskiwał drzwi, okiennice, zamykał kłódki. Robił to wszystko ze zdecydowaniem i spokojem właściciela posiadłości, a mimo to Q odniósł wrażenie, że Jamesowi także ciężko jest opuszczać to miejsce.

To Skyfall, w którym tyle się wydarzyło.

/

Wrócili do Londynu tą samą drogą, która z niego wyjechali. Kyle of Lochalsh, Glasgow, Manchester. Mieli już system radzenia sobie z podróżami kolejowymi, Q siedział z laptopem na kolanach i pracował, od czasu do czasu monitorując kamery nadzorujących stacje, Bond patrolował wagony i robił rundki po piernikowe cappuccino, a Schrodinger spał i na każdą próbę interakcji reagował rozeźlonym burczeniem i pazurami.

Z początku podróż była przyjemna. James, usatysfakcjonowany stanem bezpieczeństwa wagonów, przysiadał się do Q i rozcierał mu zdrętwiałe plecy. Nie całowali się, nie w usta. Jakoś nie pasowało to do miejsc publicznych. To podejście w przyszłości mogło urosnąć do rangi problemu... jeżeli wysoko wyspecjalizowani pracownicy MI6 w ogóle mieli przed sobą jakąś przyszłość.

Im bliżej byli Londynu tym bardziej Q widział, jak James się zmienia. Zwykle pomijał moment powrotów 007, monitorując jego ruchy podczas powrotów z misji tylko pobieżnie. Tym bardziej zaskakująco było widzieć, jak Bond się przeistacza. Metamorfoza zachodziła drobnymi kroczkami. Widoczna była w sposobie trzymania ramion, odpowiadania na pytania, spojrzenia obcych osób. James Bond wracał do swojej roli wyrafinowanego, wyrobionego towarzysko agenta w drogim płaszczu i jeszcze droższych butach. Taki ktoś posiadał kilka par butów do golfa, wiedział, że pewnych garniturów nie nosi się wieczorami i posiadał całą kolekcję brylantowych spinek do mankietów. Taki ktoś nigdy nie zatrzymałby się w Skyfall i nie zmieniał własnoręcznie piasku w kuwecie.

Gdy pociąg przejeżdżał przez przedmieścia Londynu w Jamesie nie pozostało już nic z zakutanego w wyświecone kurtki i swetry faceta, w obrzydliwej mycce, z młotkiem w ręku i lornetce, dyndającej na piersiach.

"Nie patrz tak na mnie." powiedział łagodnie James i odchylił kołnierz swetra Q, całując kwatermistrza w kark.

"Nie patrzę na ciebie." wymruczał Q, klikając po klawiaturze laptopa i dopisując końcówkę wirusa, którego planował wysłać do Boliwii. "Tylko myślę, że... nie jestem w tym dobry, James."

Bond uśmiechnął się prosto w kark Q.

"Radzisz sobie wyśmienicie i nigdy nie myśl, że jest inaczej."

Londyn był o wiele cieplejszy niż Skye, ale nadciągające z północy, białoszare chmury zwiastowały rychły śnieg a od Tamizy ciągnęło przenikliwe zimno. Na dworcu Bond zatrzymał taksówkę, a Q, kuląc się w swojej budrysówce, wsiadł szybko do niej, chowając nos w swetrze. Schrodinger nawet nie wychylał łebka ze swojego koszyka, tylko pomiaukiwał z cicha, dając znać, że ma dość podróży i trzęsących nim ludzi.

Bond bez zbędnych komentarzy zarządził, że Q zostanie w jego apartamencie, dopóki nie znajdzie sobie swojego własnego lokum. I tak Q po raz pierwszy z bliska i na żywo zobaczył mieszkanie Jamesa Bonda. Wysmakowane, przestronne, umeblowane pełnymi kompletami półek, regałów i stołów tak, że wyglądało jak wystawa z katalogów firm designerskich. Osiem pokojów, kuchnia, dwie sypialnie, łazienka. Niezamieszkane mieszkanie. Na pokaz. Nowe, skórzane, niewysiedziane nawet w jednym miejscu sofy, oszklone stoliki, szafki, wypełnione nie ruszanymi nigdy książkami i kuchnia, ogromna, sterylna i biała, wyposażona w wiszące nad kuchenką komplety żeliwnych i miedzianych naczyń.

Schrodinger nie upodobał sobie nowego otoczenia i odmówił wyjścia z koszyka. Q zostawił mu otwarte drzwiczki i naszykował szmatę, mającą nieudolnie zastąpić kuwetę. Sądząc jednak z zachowania kota trochę minie zanim dojdzie do siebie...

"Możesz zostać tak długo jak potrzebujesz." James postawił w salonie dwie walizki, w których mieścił się cały obecny dobytek Q, zakupione w podróży swetry, gatki i skarpety. "Nie musisz się spieszyć ze znajdowaniem sobie nowego lokum."

"Dzięki, ale nie chcę ci przeszkadzać."

"Nie przeszkadzasz mi." James podszedł do Q, przygarnął go ramieniem do siebie i cmoknął, trafiając mu w centralnie w nos. "Nigdy mi nie przeszkadzałeś, kwatermistrzu."

/

M, niechętnie bo niechętnie, ale dał Q jeszcze pięć dni wolnego. Na znalezienie mieszkania i kupienie niezbędników, jak to określił. Obecny przy rozmowie Bond od razu przyznał także urlop samemu sobie.

"Kwatermistrz na pewno będzie potrzebował pomocy. Po tych całych akcjach nie możemy zostawić go samego, biegającego bez nadzoru po mieście, pośród świętych Mikołajów i reniferów."

Q łypnął złym spojrzeniem na Jamesa, na co James jedynie uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

M westchnął głośno i obiema dłońmi pomasował sobie skronie.

"Dobrze. I tak za tydzień będą święta, więc lepiej zrobić to teraz niż czekać do nowego roku. Mam nadzieję, że tym razem twoje mieszkanie będzie zabezpieczone tak, że nikt ci go nie wysadzi."

"Zrobię co w mojej mocy." obiecał kwaśno Q. "W razie kryzysu skontaktujcie się ze mną. Mogę popracować online do czasu, aż wszystko załatwię."

"To nie będzie konieczne."

M nie był zdziwiony zatrzymaniem się Q w apartamencie Bonda, ale wykazał pewne zdziwienie, gdy Bond zaoferował Q, że będzie mu towarzyszył w urządzaniu się na nowo. Mallory zgodził się, jednak z adnotacją, że w razie nagłej misji 007 zostawia wszystko i jedzie, i nie ma więcej gadania.

Gdy wyszli z gabinetu M, dopadła ich gromada podwładnych z wydziału Q. Z zaproszeniami na świąteczną imprezę, pytaniami o Adrasteę, zdrowie i o Schrodingera.. To było zaskakujące. Przybyli wszyscy, blondynka wzdychająca do Bonda, Lizzy, R z zaczerwienionymi, opuchniętymi powiekami, szarobury okularnik, który zawsze naprawiał spalone przez Q procesory. Nie było Moneypenny... Bond chyba zauważył zmianę nastroju Q, bo zdawkowo przyjął zaproszenie na świąteczne spotkanie, oznajmił, że wszyscy, włącznie z kotem, zdrowi, po czym zwinął kwatermistrza do wind z wprawą i nonszalancją rasowego dżentelmena.

"Dzięki, James."

"Nie ma za co."

Wrócili do domu Bonda piechotą, robiąc sobie mały spacer po Starym Londynie. London`s Eye lśniło okraszone okręgami drobnych, migających światełek. Nawet Big Ben był przyozdobiony i dumnie nosił na sobie zwoje czerwono-białych lampek. Q oponował, ale Bond zmusił go do przejścia pod ogromną, podświetloną bombką i pękatym bałwanem. Dookoła płynęła rzeka roześmianych, zagonionych ludzi, obładowanych prezentami i dziećmi, które piszcząc i śmiejąc się na głos, wdrapywały się na bożonarodzeniowe dekoracje.

"Nie cierpię świątecznych tłoków i tej całej tandety. Co jeszcze mam zrobić? Przeczołgać się pod świętym Mikołajem z supermarketu?"

Bond pokręcił głową, a potem ujął zmarzniętą pomimo rękawiczki dłoń Q i utknął sobie w kieszeń.

"Zrzęda z ciebie, kwatermistrzu."

I Q chciał się odgryźć, elokwentnie wyłożyć swoje racje i zwyciężyć debatę na temat niepotrzebnych, głupawych, nic nie wnoszących tradycji, ale jakoś nie mógł, gdy James trzymał go tak blisko a ludzie dookoła uśmiechali się do nich porozumiewawczo. Musiało mu coś wyleźć na twarz, bo Bond zaśmiał się na głos, po czym ujął drugą rękę kwatermistrza i pocałował ją, razem z rękawiczką, kocią sierścią i pierdylionem zarazków i bakterii.

"Nie da się z tobą rozmawiać, James."

"Niektórzy twierdzą, że to część mojego czaru."

"Cóż, niektórzy kłamią. Chodźmy, zanim zasłodzimy do imentu niewinną publiczność."

Dzielnica, w której mieszkał James, była wytworna, bogata, pełna obwieszonych świątecznymi światełkami domów i figur reniferów, ustawionych w ogródku. Niektóre były faktycznie piękne, całe rozświetlone i smukłe, inne zaś... nie były już tak piękne.

"Ktokolwiek przywiózł sobie tego Mikołaja z Niemiec był ślepy, albo po prostu nienawidzi sąsiadów. Gipsowe szkaradzieństwo wygląda jak pokręcony reumatyzmem gnom! Albo to, paralityczny aniołek z twarzą staruszki... kto to robi? Albo lepiej, kto to kupuje?"

Q gadał i gadał, wysypując z siebie niechęć do świątecznej komercji, a James śmiał się i od czasu do czasu, cmokał go w zmarznięty policzek.

"Q, ja wiem, że ludzie urażają czasami twoje poczucie estetyki, ale nie jesteś bez winy. Ja, na ten przykład, cieszę się, że w wybuchu twojego mieszkania zginął też twój musztardowy kardigan. Bez bicia przyznam, dłuższe patrzenie na niego powodowało migreny."

Q spojrzał ponuro na zaróżowionego od mrozu, uśmiechniętego Bonda, a potem, całkiem antyklimatycznie, poślizgnął się na oblodzonym chodniku. James złapał go szybciej niż normalny człowiek powinien i odrobinę zbyt mocno.

"Masz zimny nos." wymruczał, dotykając twarzy Q nadspodziewanie ciepłą, pozbawioną rękawiczki dłonią. "Może wstąpimy gdzieś po drodze na czekoladę?"

"Tylko, jeżeli obiecasz, że zrobimy szoł i będziemy obrzydliwie kochani dla siebie. Ma być jak w filmach. Będziesz karmił mnie piernikiem czekoladowym a ja będę scałowywał ci resztki sernika z ust. Jak dwa, kurza stopa, gruchające gołąbki jedzące sobie z dziobków."

"To na co czekamy. Idziemy!" huknął James, wciąż głaszcząc Q po policzkach. "Ma nadzieję, że nie masz nic przeciwko scałowywaniu ze mnie kajmaku. Nie mam chęci na sernik."

"Psujesz mi scenariusz, Bond."

"Ryzyko zawodowe."

Pierwszy raz, od nie pamiętał kiedy, wizja zbliżających się świąt nie była dla Q taka straszna.

Poszli na czekoladę do przytulnej kawiarenki na rogu, trzy przecznice od mieszkania Bonda. Kelnerka najwidoczniej znała Jamesa, bo uśmiechnęła się porozumiewawczo i przyniosła od razu gorącą czekoladę, okraszoną suto likierem wiśniowym. Gdy zamówili też piernik czekoladowy i ciasto kajmakowe, była przyjemnie zaskoczona. Widać James rzadko kiedy jadał coś słodkiego do swojej kawy.

Bond był dobry w swojej grze, można było mu to przyznać. Z pełnym zaangażowaniem i przekonaniem odgrywał gruchającego gołąbka, tak, aż inni klienci kawiarni zaczynali, bardzo po angielsku, nie patrzeć intensywnie w ich stronę. Niektórzy odwracali się z niesmakiem, inni wpatrywali się głodnym wzrokiem, jeszcze inni śmiali się i głośno kibicowali. A James, z pełną powagą osobnika zakochanego i głuchego na rzeczywistość, jadł podawanego mu na łyżeczce przez Q kajmakowca i pozwalał scałowywać z siebie wszystko, od likieru wiśniowego, po czarną kawę i piernika.

To było dziwnie przyjemne, móc tak bez skrępowania dotykać kogoś w ten sposób. Nawet, jeżeli była to tylko gra. James był tak naturalny w swoim śmiechu, w swoich żartach, pocałunkach i dotykach, że Q, jakby przez mimikrę, także stał się swobodniejszy.

Wyszli z kawiarni rozgrzani, zasłodzeni do imentu i roześmiani. James wziął Q pod ramię a Q zaakceptował to, z mamrotaniem, że nie jest kobietą, ale robi się piekielnie ślisko, więc tym razem przymknie na zachowanie Bonda oko. James pocałował go w rzeczone oko, zsuwając mu z twarzy okulary i zaparowując je śmiechem.

Może to wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby Q założył, że po prostu odgrywa coś i przestał się stresować!...

W mieszkaniu Bonda kwatermistrz oznajmił, że bierze prysznic pierwszy a potem idzie do salonu, spędza całą noc online i proszę mu nie przeszkadzać. Bond z galanterią się zgodził. A potem wpakował się Q pod prysznic i zrobił mu taką laskę, bo której kwatermistrz mógł tylko usiąść na łazienkowych kafelkach i zakląć.

Bond był posiadaczem piekielnie zdolnych ust. Wszystkie panie, które zawsze głosiły tą opinię na podglądowych nagraniach misji 007, miały cholera rację.

Q sapał, patrząc na swoje żałośnie drżące, rozrzucone po podłodze uda.

"Jesteś... podstępną bestią, James."

"A ty musisz się wyspać. Przejechaliśmy dzisiaj niemal całe wyspy, Q. Daj sobie wypocząć, zanim znowu zaatakujesz świat zdjęciami niezadowolonych kotów."

Naburmuszony Q pozwolił się podnieść z zimnych kafelków, owinąć w ręcznik, szlafrok i odtransportować do sypialni. Bond pożyczył mu piżamę. Czerwoną. Jedwabną.

"A nie mogę spać w mojej flanelowej? Wolałem flanelę. Widziałem ją chyba... w bagażu?" zapytał marudnie Q, wciągając spodnie od jedwabnej, śmiesznie drogiej, snobistycznej piżamki. James pomógł mu zapiąć guziki, czasami cmokając go abstrakcyjnie, bez konkretnego celu. W oko, w policzek, w potarganą grzywkę, w obojczyk.

"Flanela nadaje się do prania i tak, jest w bagażu. Zrobimy jutro pranie, póki co, przeżyj jakoś jedwabie."

Przeżył. W zasadzie to oczy same mu się zamykały i jedwabie czy flanela, za chwilę zasnąłby i tak... a miał szukać online książek...

James zgasił lampkę nocną po swojej stronie ogromnego, rozłożystego łoża i poklepał poduszkę obok siebie. Q z pustką w głowie i dziwnym, ciepłym uczuciem w okolicach brzucha wczołgał się we wskazane miejsce obok Bonda. Ramię Jamesa zamknęło się nad nim obronnie.

/

Wszystko, oczywiście, okazało się trudniejsze i bardziej czasochłonne, niż Q przypuszczał.

Książki, filmy i DVD chciał kupić online. Komputery na żywo, bo zawsze wolał pomacać, pogłaskać i zobaczyć na własne oczy swoje nowe zabawki. Reszta była opcjonalna. Fotele, stoły, regały, ubrania, garnki... rany, ile rupieci było człowiekowi do życia potrzebne, nawet, gdy był zagorzałym samotnikiem pracoholikiem!

"Urządzanie mieszkania przyprawia mnie o ból głowy. A jeszcze nawet go nie mam!"

Q jęknął, po czym odłożył laptopa na dywan i wyciągnął się na kanapie w salonie Jamesa. Schrodinger, korzystając z chwili, wskoczył mu na pierś i usiadł sobie na niej, cały skulony, mruczący i siedmiokilowy. Bond, który właśnie czytał gazetę w fotelu przy oknie spojrzał na Q trzeźwym wzrokiem, w którym czaił się uśmiech.

"Czy to twoje swoiste, kwatermistrzowskie wołanie o pomoc?"

"A czy działa?"

"Nie mógłbym odmówić ci pomocy, Q. Wiesz, ja i mój syndrom rycerza na białym rumaku."

"W końcu się twoja dżentelmeneria przyda w realnym życiu."

"O." Bond odłożył gazetę, wstał i podszedł do kwatermistrza, pochylając się nad nim z drapieżnym uśmiechem. "Jeżeli mogę spytać, do czego konkretnie chcesz użyć mojej dżentelmenerii?"

"Do noszenia siatek..." zaczął Q bez tchu, ale więcej nie dał rady powiedzieć, ponieważ James pocałował go i kurcze, jak James całował, po prostu nie można było normalnie myśleć.

Tak zaczęło się kilka zabawnych dni, w których Q naprzemiennie pomagał R z Adrasteą, całował się i uprawiał seks oralny z Bondem, oraz szukał odpowiedniego mieszkania. Kupował online, wszystko co było mu w nowym domostwie potrzebne. Niektórych książek nie było już w sprzedaży, Q musiał więc posiłkować się stronami typu eBay. Szukając na eBayu starego wydania Był sobie raz na zawsze król White`a, natknął się całkiem przypadkiem na bardzo przyjemną kanapę...

James przysiadł się do Q i zapatrzył się mu w ekran laptopa.

"Chcesz dokładnie odtworzyć swoje stare mieszkanie?"

Q poprawił okulary na nosie i spojrzał na Bonda z ukosa.

"Tak. Mam listy książek, filmów i sprzętu komputerowego, które miałem w moim domu. Lubiłem moje książki, płyty i komputery. Chcę je z powrotem. Kanapę też. I fotele."

Był przygotowany na żart o dziwactwach geniuszów, ale James zrozumiał go od razu.

"Ludzie czasami nie chcą zmian dlatego, ponieważ boją się, że zostanie tak samo jak jest." powiedział powoli James, kładąc dłoń na karku Q i ściskając go delikatnie. "Ale nie ty. Tobie jest dobrze tak jak jest."

"Nie ma sensu uciekać przed sobą." Q pociągnął nosem i nastroszył się nieco. "Z innymi książkami i płytami byłbym dalej sobą, tylko uboższym o pierwsze wydanie Neuromancera."

Skompletowali niemal całość książek i filmów Q w jeden wieczór. Bond na swoim własnym laptopie pomagał szukać na eBayu albumów z historią sztuki nowoczesnej i powieści sic-fi, których nie można było już dostać normalną drogą. Q natomiast nabył swoją kanapę, która była tylko odrobinę jaśniejsza niż jej wybuchnięta poprzedniczka.

"Mam nadzieję, że ubrań nie będziesz kompletował online." odezwał się ochrypłym głosem Bond, przecierając oczy i przeciągając się, aż mu coś trzasnęło w plecach. "Na te zakupy chcę cię wziąć osobiście, aby uniknąć koloru musztardowego."

Q już zaczął się oburzać, bo jego swetry były w pełni funkcjonalne i nie zamierzał nagle przerzucić się na garnitury. James zdusił jego protest w zarodku, zamykając mu usta głębokim, namiętnym pocałunkiem.

"Każdą dyskusję będziesz tak kończył, 007?" wydyszał nieprzystojnie Q, usiłując brzmieć zdecydowanie i zawodząc na całej linii.

James poruszył zabawnie brwiami.

"Tylko, gdy chodzić będzie o groźne dla otoczenia kolory, Q! To nie złośliwość, a instynkt samozachowawczy."

/

Poszukiwanie mieszkania także nie wyglądało zachęcająco. Żaden z proponowanych przez agenta mieszkaniowego lokali nie wyglądał Q na dom. O ile kwatermistrz na początku był pełen zapału i energii, przy trzecim apartamencie i trzecim niewypale wyraźnie stracił werwę.

Bond zerkał na Q neutralnie, gdy szli razem przez zaśnieżone uliczki Londynu.

"Znajdziesz odpowiedni dom, Q. Nie napinaj się. Aż tak źle ci ze mną mieszkać?"

"Nie, ale chcę mieć swój dom." nie ustępował Q i nie tłumaczył już dalej.

Bond po prostu nie rozumiał. Q nigdy nie miał normalnej rodziny, tylko ludzi, od których musiał uciekać, gdy tylko mógł. Już w czasach studiów stworzył sobie sam swój własny dom, swoje małe królestwo, gdzie czas płynął inaczej a społeczne standardy miały niewielkie znaczenie. W takim domu Q nie posiadał serdecznych ludzi, ale swoje ukochane komputery, książki, ulubione filmy, seriale i gry. Wiedział, że Mistrz i Małgorzata leży pod dziełami zebranymi Gibsona, zwykle wyciągniętymi z regału i zalegającym na stosiku pism informatycznych. Wiedział, że przed nowym rokiem wróci do Władcy Pierścienia i obejrzy Scrooged z Billy`m Murray`em.

Świat Q był zawsze ułożony, przewidywany i powtarzalny, a przez to bezpieczny. Zrekonstruowanie go było ważne dla jego wewnętrznej równowagi.

Bond nie posiadał takiego świata, azylu, wypełnionego ulubionymi narracjami, w których można było zakopać się i spędzić w nich całe święta, bez melancholii, samotności i poczucia niedopasowania. Bond miał swoje wiecznie puste mieszkanie w Londynie, a gdy chciał się schować jechał do Skyfall, ogrzewając się na chwilę przy wspomnieniach tak odległych, że niemal całkowicie nieczytelnych. Jak stare, wyblakłe fotografie...

Wcześniej, gdy Q nie wiedział tego wszystkiego o Bondzie, nie było mu 007 żal, ale teraz... teraz rzeczy zmieniały się. Nieśmiało i z niedowierzaniem, ale zauważalnie.

"Ok, pójdźmy na układ. Ja nie kupię musztardowego kardigana, ale za to musisz obejrzeć ze mną całą moją kolekcję filmów świątecznych, James."

Bond spojrzał ciekawie na Q. Nie zaoponował.

Ostatnie mieszkanie do obejrzenia znajdowało się akurat blisko rynku, gdzie na świeżym powietrzu odbywał się świąteczny jarmark. Zniechęcony Q miał w planach odpuścić sobie wizytę w tym domu, ale Bond nalegał i jak się okazało, miał rację. Wysoka, prostokątna kamienica z cienkimi, smukłymi oknami i secesyjne powyginanymi balustradami balkonów, wyglądała ładnie i dostojnie. Posiadała powagę budynków wiekowych, a mimo to domowych i wciąż funkcjonalnych.

Agent nieruchomości, który czekał na Q przy wejściu do mieszkania, oznajmił, że jest ono wolne od zaraz.

Trzy wąskie, podłużne pokoje, ogromne pawlacze, unoszące się nad wysokim sufitem starego budownictwa i malutka, przytulna kuchnia z jednym, ogromnym, zajmującym niemal całą ścianę oknem, zakończonym łukiem.

Q zobaczył kuchnię i od razu zdecydował, że chce tu mieszkać.

"Jak na osobę, która trzyma listy swoich książek i odtwarza całe archiwa i kolekcje, jesteś dość impulsywny." zauważył James, gdy podekscytowany Q zaczął otwierać pawlacze i zaglądać do nich odważnie. "Może się z tą decyzją prześpisz, Q?"

"Nie. Podoba mi się. Biorę." Q wyprostował się i zatrzasnął oprawiony w drewno pawlacz, po czym spojrzał na agenta mieszkaniowego. "Rozumiem, że ma pan ze sobą umowę wstępną? Docelową umowę proszę przesłać mi mailem do jutra."

To był bardzo dobry dzień, a wieczór był jeszcze lepszy.

Na wyżu świątecznych zakupów zamówili choinkę z dostawą do domu Jamesa i zadecydowali, że wstąpią jeszcze do antykwariatu, do księgarni i sklepu komputerowego. I tak Q skompletował swoje zbiory książek (stare wydanie Metamorfoz Owidiusza) i komiksów (pierwsze zeszyty X-Men). Nabył także trzy komputery stacjonarne, dwa laptopy i mnóstwo dysków zewnętrznych, na wypadek, gdyby znowu coś się zadziało z systemem MI6.

Q siedział w plątaninie kabli, dysków i złączy w sklepie komputerowym i cieszył się jak dziecko. To były naprawdę dobre święta! Miał całe pięć komputerów do zagospodarowania! Od początku, ad radicem! Zajęty pracą w MI6 zwykle nie miał czasu udoskonalać swoich domowych pecetów tak, jakby sobie tego życzył, a teraz okazja nadarzała się sama, i to w pakiecie z urlopem!

"I niech mi pan zapakuje jeszcze ten dysk zewnętrzny. I dodatkowy, zwykły, jeden TB. Siedem tysięcy dwieście obrotów na minutę, jeżeli będzie wolniej, zwrócę go wam spalonego. Wiem, że nikt nigdy nie pyta o specyfikacje procesora, ale ja jestem graczem. Nie mogę mieć maszyny z procesorem, który ma zablokowany mnożnik. Muszę mieć możliwość podkręcania go, oczywiście. Tak, tak, zanim zapakujecie, chcę wszystko sam sobie obejrzeć."

Jeden ze sprzedawców był zachwycony rozmow nie mógł przestać zagadywać go, co sądzi o ostatniej gry World Wars, drugi natomiast widocznie nie był w temacie, bo pośpiesznie schował się na tyły sklepu.

Q z uśmiechem wydostał się z gniazda kabli, celofanowych toreb i nie podłączonych kieszeni dysków twardych. Otrzepał spodnie, poprawił okulary. Było mu ciepło, radośnie i jak nic miał rumieńce na policzkach. James stał obok wyjścia ze sklepu z papierowym kubkiem kawopodobnej substancji, i uśmiechem, za który po prostu trzeba było go pocałować.

Więc Q, korzystając ze swojej nowonabytej umiejętności zbliżania się do drugiej osoby, pocałował Bonda a potem zarzucił mu dramatycznie ramiona na szyję.

"Myślę, że potrzebuję jeszcze jednego komputera stacjonarnego."

"Jeszcze jednego? Masz już trzy." Bond mruknął z zadowoleniem, gdy Q naparł mu nosem na policzek i pocałował w kącik ust.

"Zapamiętaj jedno, James. Nigdy nie za wiele komputerów stacjonarnych. Zanim je podrasuję po mojemu, udoskonalę, spalę co najmniej dwa z nich."

Sprzedawcy nie okazali zmieszania ani pocałunkiem, ani faktem, że wykonany został on przez przedstawicieli tej samej płci. Q odkrył, że w zasadzie, było mu to obojętne i zdumiał się swoją reakcją. Cokolwiek uprawiali teraz z Bondem, przychodziło mu z zaskakującą łatwością. Zanim zdołał poczynić na ten temat komentarz, James już aranżował ze sprzedawcami dowóz komputerów do jego apartamentu i wyciągał Q na zewnątrz. Prosto w ośnieżony, zasnuty już grudniowym mrokiem Londyn.

Gdy wrócili do domu byli tak zmęczeni, że o żadnym seksie nie było mowy. James co prawda coś tam próbował, ale bez przekonania. Chwila radosnego obłapiania pod prysznicem, pieniący się od pasty do zębów pocałunek nad umywalką, a potem łóżko. Zalegli w piernatach, obrócili się grzecznie na bok, złożyli w łyżeczkę i zasnęli niemal od razu.

/

Następnego dnia Q obudził się przyciśnięty mocno do łóżka ramionami Jamesa a Schrodinger siedział mu obok głowy na poduszce i zabawiał się jego włosami.

"Jaaaameeeeessss... posuń się..."

Ale Bond ani drgnął, tylko dalej leżał na Q jak tona mocnych, ciężkich mięśni. Im bardziej Q starał się spod Jamesa wydostać, tym bardziej James przyciągał go do siebie.

"James, no... co robisz?"

"Cicho."

"Ale...czemu cicho? Co do diabła?..."

"Cicho. Na kury patrzę."

Wypowiedziana czystym, wyraźnym głosem odpowiedź Bonda otrzeźwiła Q natychmiast. Przetarł oczy, zmrużył je, ale i bez okularów widział, że leżący na nim James dalej śpi. I patrzy na kury.

Takiej okazji po prostu nie można było przepuścić.

"I co robią te twoje kury?" zapytał łagodnym, neutralnym tonem Q, usiłując dosięgnąć swojej komórki i zawodząc. James odchrząknął z powątpiewaniem, ale odpowiedział na pytanie i tak.

"No, ładne są."

Na dalsze pytania odnośnie ładnych kur, które obserwował po cichu we śnie, James nie chciał odpowiedzieć. Q z początku tłumił śmiech, ale jak zaczął to nie mógł już przestać. Śmiał się i śmiał, z tego wszystkiego, z całej wolty, którą wykonał w Tokio, z tajnej agentki, która oglądała z nim głupawe seriale, z wyłapywanych jak kijanki w kałuży moli w sieci MI6. Śmiał się z wybuchających domów, boliwijskiego operatora sieci, który właśnie został zaatakowany przez wirusa nie do pokonania. Śmiał się z agentów, którzy wyglądali równie dobrze w mycce jak i w brylantowych spinkach do mankietów, którzy uwodzili tabuny pięknych, wytwornych kobiet a lądowali w łóżku z nerdowatymi informatykami i śnili o kurach.

To wszystko było paradoksalne i śmieszne. A więc Q śmiał się, aż go brzuch rozbolał, aż go coś w sercu zakuło, aż mu łzy poleciały.

Przestraszony kot czmychnął pod łóżko, natomiast śniący o ładnych kurach Bond obudził się i natychmiast sięgnął po broń pod poduszką.

"Oj... daj spokój... nic się nie dzieje..." wyzipał Q i usiadł, wyswobodzony w końcu spod Jamesa. "Po prostu rzeczywistość mnie rozbawiła. Zjedzmy śniadanie i pójdźmy do miasta, ok? Mam dobry humor, nawet kupowanie widelców mi nie straszne. M chyba nie da ci znienacka jakiejś misji dzisiaj? Nie, raczej nie."

James nie chciał oczywiście uwierzyć, że śnił o kurach i o tym opowiadał. Q z racji braku nagrań, zdjęć i ogólnie dowodów rzeczowych, obiecał, że następnym razem zrobi filmik.

"Może następnym razem będziesz śnił o indykach, 007. Nie chciałbym przegapić tej okazji."

To był kolejny bardzo dobry dzień. Co prawda ciężkie, śniegowe chmury wisiały nad Londynem, z godziny na godzinę robiło się coraz zimniej a po pierwszej zapadła szarówka, zwiastująca szybki zmierzch, ale Q po swoim porannym katharsis był w wyśmienitym humorze. Jakby cały ciężar z ostatnich miesięcy zszedł z niego razem ze śmiechem, jakby znowu mógł patrzeć na świat bez nieustannej, męczącej podejrzliwości.

To właśnie męczyło go najbardziej. Bardzo się cieszył, że ten stan okazał się tylko stanem przejściowym.

Spacerowali z Bondem pod ramię, jak porządna, stateczna para. Nie bez problemów i potyczek, ale kupili dla Q kilka par spodni, garniturów, kardigany w kolorze bakłażanowym. James kłócił się, że to nie bakłażan a śliwka, a Q groził, że wymieni je na kolor musztardowy. Wyszli z centrum handlowego z trzeba ogromnymi torbami ubrań, po czym na jarmarku świątecznym nabyli dodatkowo dwa okropne swetry w reniferki, całe pudło puddingów, bombki, a także zdobną w gwiazdki kuwetę dla Schrodingera.

Nikt nie zakłócał im świątecznych zakupów. Raz tylko R zadzwoniła, pytając o wirusa w boliwijskiej sieci telefonicznej, Mallory przerwał jej indagacje, życząc kwatermistrzowi i jego agentowi miłego dnia.

Huh. A więc jednak świąteczne cuda się zdarzały!

Rzecz z książkami i filmami była o tyle łatwa, że wszystkie były Q potrzebne. Nie chciał natomiast kupować całych pudeł widelców i talerzy, tylko po to, aby użyć dwóch, trzech sztuk. James najpierw z niedowierzaniem, a potem ze śmiechem towarzyszył Q w wycieczce po londyńskich second handach.

"Po co wydawać pieniądze na garnki, skoro mogę wydać pieniądze na komputery?" Q okrążył charity shop, po czym włożył do koszyka cztery zielone talerze i cztery czerwone kubki. "Podoba mi się ta cukiernica. Dawaj tu ją, James."

James podał Q obszerną, kryształową cukiernicę w stylu art deco i potrząsnął głową z niedowierzaniem.

"Masz od groma pieniędzy. Możesz mieć i komputery i porządne talerze."

"Ale po co mi porządne talerze, skoro mogę mieć zwykłe talerze i więcej komputerów?"

James nie rozumiał podejścia Q do sprzętów komputerowych, nie ogarniał także, że aby porządnie podrasować komputer kwatermistrz łączył kilka komputerów w jeden, a potem jeszcze udoskonalał go różnymi dodatkowymi częściami, jak podwójne procesory, kilka dysków twardych. Dobrą cechą Bonda był jednak jego dystans. Nie wtrącał się, nie wydziwiał, chociaż zaśmiał się, gdy po wyprawie do second handów Q wstąpił do Portobello Street, jednego z najlepszych, i najdroższych sklepów z chińską porcelaną.

"Aha. A więc możesz mieć talerze z drugiej ręki, ale filiżanki musisz mieć ręcznie malowane."

Q strzelił w Jamesa promiennym uśmiechem i uniósł jedną z filigranowych filiżaneczek ze złotymi brzeżkami,. Figlarnie odgiął mały palec z pozłacanego uszka.

"Dokładnie tak. W końcu pojąłeś głębię mej duszy James. Liczą się jedynie pecety i herbata. Nic więcej."

"A ja?" zapytał z krzywym uśmiechem Bond, zabierając z ręki Q filiżaneczkę i obejmując go ciasno w pasie. "Ja się liczę?"

Q wyszczerzył zęby.

"Jeśli masz wystarczająco szybki procesor i ręcznie malowane złotem wzroki na brzegach, to tak."

/

Q przeprowadził się do swojego nowego mieszkania dwa dni przed świętami. Dzień później Bond został wysłany na misję do Kazachstanu.

Dziwnie było spać znowu samemu, a jeszcze dziwniej było stwierdzić, jak szybko można przywiązać się do pochrapującego na drugim końcu łóżka, śniącego o drobiu agenta z bronią pod poduszką. Q pilnował się, aby żadna prywata nie wymsknęła mu się podczas nawigowania Bonda. M i tak miał ich już na oku, lepiej było nie ryzykować.

Pilotował Jamesa przez całą infiltrację bazy wojskowej, transfer poufnych danych na serwery MI6 i ewakuację. Kanałem otwartym opowiadał o florze i faunie tamtejszych regionów, kanałem wyizolowanym, prywatnym zrzędził, że będzie tej nocy sam oglądał Wigilijną Opowieść. No, może nie całkiem sam. Z kotem.

Umówili się, że gdy Bond wróci, zrobią sobie małą sesję filmową z czterema różnymi wersjami Opowieści Wigilijnej, od hollywoodzkiej po animowaną.

Gdy Q rozłączył się w końcu z zapakowanym bezpiecznie w samolot do Anglii Jamesem, był tak zmęczony, że już tylko chciał iść do domu. Zgarnął Schrodingera, laptopa i pojechał do swojego nowego mieszkania i pustego łóżka.

Źle mu się spało. Być może dlatego, że przywykł do spania razem z Jamesem, być może dlatego, że była pełnia i światło księżyca wciskało się w każdą możliwą szczelinę rolet.

Spał sześć godzin. Przespał przybycie Bonda do Londynu i jego ponowny wyjazd na kolejną misję. Gdy obudził się, zdrętwiały i dziwnie niepocieszony, jego telefon dzwonił a Schrodinger natarczywie dopominał się śniadania.

James był już w Moskwie. I z tego co pisał, chciał szybko wracać do umiarkowanych stref klimatycznych, bo w Rosji odmrażał sobie tyłek, pomimo dwóch par kaleson i termicznych spodni. Q odpisał Bondowi, że herbata najpierw i powodzenia, po czym zwlekł się z łóżka, połamany i nieruchawy. Coś go drapało w gardle.

Bond wrócił z Rosji trzy dni po świętach, blady jak papier, sinozielony dookoła ust, i kaszlący, jakby miał zaraz wypluć płuca. Zamiast odmeldować się w MI6, pójść do lekarza, dostać odpowiednie recepty James pojawił się w progach kwatermistrza. Q lodowatym tonem oznajmił, że nie wpuści go do sypialni, póki nie pójdzie do lekarza, na co James i tak wepchnął się do sypialni, w pełnym rynsztunku zaległ w piernatach i oznajmił chrapliwym głosem, że umiera.

"Świetnie, że zdecydowałeś się umrzeć akurat w moim domu." sarkał Q, siłowo ściągając Bondowi buty i wyłuskując go z płaszcza. "Podnieś tą nogę. Jak ci już zdejmuję skarpety to chociaż mi pomóż."

Z jakiś przyczyn Bond nie poszedł chorować spokojnie w swoim własnym, wygodnym, luksusowym apartamencie, tylko przybył zainfekować domostwo Q. Do lekarza nie chciał iść, jak zwykle węsząc w medykach działającą z ukrycia satanistyczną sektę, tabletek odmawiał, a na groźby, że wezwie się dla niego doktora na wizytę domową, reagował poruszającym, teatralnym i obrzydliwym kaszlem, w którym słychać było jak coś mokrego i glutowatego odrywa mu się w środku i chce na zewnątrz, ale nie może.

Agenci 00 byli specyficznym narodkiem, przy czym mieli jedną wspólną cechę, byli bardzo męscy. Męskość ich, jak się okazało, poza zwykłymi przymiotami, takimi jak siła, zdecydowanie itd, objawiała się też ciężkimi przypadkami grypy męskiej. Q, chociaż był mężczyzną, z grypą normalnie funkcjonował, harował w MI6 po godzinach, robił zakupy i pisał kody, w łóżku zasmarkując laptopa i okolice, ale dalej pracując. Bond podczas grypy nie pracował. Bond podczas grypy nie robił nic, tylko spał i wyglądał jak kaszlący, smarczący, cherlający nieboszczyk. Nie zmieniłby przepoconej piżamy, gdyby Q go nie namówił, nie przyniósłby sobie herbaty, gdyby Q mu jej nie zrobił, ogólnie bez Q James umarłby z głodu i pragnienia, zapocony, zasmarkany i okropny.

Q nie spodziewał się zobaczyć 007 pokonanego przez grypę. Po jego wydziale krążyły plotki, że Bond po prostu nie choruje, jest na to zbyt silny, męski i uodporniony na choroby prozaiczne. Fakt, Q nigdy nie widział zagrypionego Jamesa, więc wyszedł z założenia, że zbiorowy mit o nieśmiertelności Jamesa łączy się także z odpornością na wszelkie wirusy. Tymczasem wyglądało to tak, że Bond na grypę chorował, tylko na jej czas zaszywał się gdzieś głęboko, w jakimś sekretnym, zapomnianym przez boga i ludzi miejscu, i zdychał sobie w nim spokojnie i kulturalnie, nikomu nie zawracając głowy. Teraz, najwyraźniej, Bond zdecydował, że jego leże chorobowe znajduje się w sypialni Q.

Rzecz było dość ciężko wytłumaczyć M, chociaż sprawa została załatwiona dość szybko i dość niekonwencjonalnie.

"Wykuruj go u siebie tak, aby za trzy dni mógł lecieć do Kanady." oznajmił płaskim, nieco wrogim tonem Mallory, na co Q zagryzł usta.

"Za trzy dni? To nie za szybko?"

"Trzy dni i żadnych wymówek. Dobrze, że 007 w ogóle jest w Londynie, zamiast zniknąć z radaru jak zwykle. Ufam, że wiesz co robić, kwatermistrzu. W razie co wezwij lekarza, albo pracowników zakładu pogrzebowego."

Q był zdecydowany znaleźć w chorobie Bonda pozytywy i faktycznie, znalazł ich kilka. Trzy dni pracował z domu, podłączając się do Adrastei i odpierając cyberataki siedząc w swojej własnej kuchni. Komputerowa wierchuszka, najlepsi z najlepszych, hackaktywiści i cyberterroryści, gdy tylko dowiedzieli się o fortelu Q i ochłonęli z zadziwienia, zaczęli prześcigać się w atakach.

To była próba sił, i Q jej oczekiwał. Świat komputerowych geniuszów chciał zobaczyć, czy faktycznie kwatermistrz MI6 jest genialny, czy tylko mu się fartnęło. Rozwiewał ich wątpliwości od razu, często jeszcze w trakcie trwania ataku. Radośnie przepalał puszczone w loop komputery, wykonywał sztuczne zagęszczenie w sieci spowalniając działanie internetu w wybranych częściach świata, przeciążał programami szpiegowskimi procesory. Zawsze docierał do fizycznej lokacji atakujących. Było pośród nich paru agentów USA, kilku Japończyków z ICC, trzech studentów z Australii i jedna, wybitnie uzdolniona Ukrainka, która, chociaż świetnie przeskoczyła zabezpieczenia, poległa na niemożliwym kodzie, oplatającym kłączem całą Adrasteę.

Q zapisał namiary na ową Ukrainkę, dobrze byłoby mieć kogoś takiego w zespole.

Poza pracą i odpieraniem cyberataków Q zajmował się także chorującym na swoją męską grypę Jamesem. Generalnie robił to donosząc nowe proszki, herbaty, zmuszając Bonda do jedzenia pożywnych rosołów i oglądania z nim filmów świątecznych.

Bond trzeciego dnia grypy może nie zmartwychwstał, ale obudził się, zażądał jajecznicy i grzanek, a po śniadaniu wymknął się bez słowa z kuchni. Q nawet nie musiał sprawdzać, gdzie 007 wyruszył. Przesłał mu wszystkie koordynaty misji na komórkę.

/

dzieło i życie, slash, adventure, q, james bond (daniel craig), fanfiction, skyfall, życie

Previous post Next post
Up