Fikaton drugi, dzień szósty

Mar 08, 2007 21:46

Z poślizgiem.

Tytuł: I niech żyje sprawiedliwość
Fandom: Supernatural
Ilość słów: 988
Spojlery: brak
Kiedyś rozgrzebany tekst, uzupełniony na zasadzie zatykacza.


Poprawił krawat, przeglądając się w szybie, a potem pchnął drzwi.
Wszedł do środka krokiem człowieka, który w życiu już wiele takich środków odwiedził i darzył je sympatią maniakalnego pracoholika. Sekretarka okupująca biurko przy wejściu obejrzała go uważnie od dołu wyprasowanych na kant spodni po bordowy krawat i chyba pozytywnie przeszedł badanie wewnętrznym roentgenem, bo zapytała tylko flegmatycznym tonem:
- W czym mogę pomóc?
Wygrzebał z teczki plik dokumentów z pieczęciami sądu na wierzchu i zamachał nimi przed jej nosem.
- Scott Jefferson. Adwokat z urzędu.
Zniknął za załomem korytarza zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć.
Wszystkie siedziby policji, bez względu na to, czy znajdowały się w nowoczesnych budynkach czy w piwnicy podupadłej kamienicy w Wygwizdowie Górnym, łączył zawsze jeden element: prędzej czy później człowiek musiał natknąć się na stróża prawa dzierżącego pączka i nie mogła tego złamać jakakolwiek walka ze stereotypem.
- A pan to...?
- Jefferson. Adwokat z... - zaczął i nie skończył, gdyż mężczyzna skinął na dwóch kolegów i Jefferson, nim się obejrzał, stał już przyduszony do ściany, z przekrzywionymi okularami zwisającymi z czubka nosa.
- Śledczy Lawrence. Przeszukajcie pana.
- Tego nie lubię... - mruknął. Oni chyba lubili.

- Panowie. - Skrzywił się. - Panowie, nie przesadzajmy. To podchodzi pod nietykalność osobistą.
W odpowiedzi strażnicy przeszli do bardziej dogłębnych poszukiwań.
W końcu, gdy już przekonali się, że nie ma bomby w kieszeni (i w paru innych miejscach), dali sobie spokój. Adwokat otrzepał marynarkę i poprawił okulary.
- Nie mam zwyczaju nosić dubeltówki w skarpetce.
- Pański klient ma.
Jefferson uniósł brwi i uśmiechnął się.
- To musi być ciekawy człowiek. Lubię takich.
- Ja też - rzucił śledczy, opierając się o ścianę. - Zamykać.
Prawnik cmoknął, sięgając po teczkę.
- No, tu nasze interesy się rozmijają. - Obdarował śledczego najbardziej niewinnym ze swoich uśmiechów i wskazał dwoma palcami w stronę korytarza.
- Tam?
- Zaprowadzą pana.
- Okey dokey. Prowadź szefie ku zbawieniu.

Lawrence pokręcił głową, gdy tylko adwokat zniknął za zakrętem. Jego niższy kolega o twarzy uśmiechniętego buldoga zamieszał łyżeczką w kubku kawy.
- Zawsze przysyłają takich idiotów.
- Dlatego zawsze wygrywamy.

- Dzięki Bogu - mruknął Dean na widok prawnika.
- Dzięki prawnemu systemowi Stanów Zjednoczonych Ameryki i niech żyje sprawiedliwość - odparł prawnik, zatrzaskując drzwi tuż przed nosem swojej eskorty. Z rozmachem rzucił teczkę na blat i opadł na krzesło. Splótł ręce przed sobą i wyszczerzył się do klienta.
- A więc pan Winchester. Winchester. Jak ten karabin. O, i takie miasto w Wielkiej Brytanii. Mają tam naprawdę, naprawdę ładną katedrę. - Wyciągnął rękę, ale Dean zerknął sugestywnie na kajdanki przykuwające go do stołu.
- No tak. To zasadniczo jest jakiś problem. Ale przejdźmy do rzeczy.
Otworzył teczkę, wyciągając plik papierów. Ułożył je równo na stole. Wyprostował zagięty narożnik.
- Scott Jefferson. Mam zamiar pana wyciągnąć z tego... fiuu... głębokiego bagna.
Dean przewrócił oczami.
- Mam nadzieję, że dobrze pan pływa? - spytał. Dean sprawiał wrażenie, że gdyby tylko mógł, popukał by się w głowę. - To taki prawniczy żart, panie Winchester. W każdym razie... Ma pan bardzo... wybujałe akta. Jak biust Pameli Anderson, rzekłbym.
- Ładniejsze. - Usta Deana rozciągnęły się w chwilowym uśmiechu, wyrażającym coś pomiędzy ironią a „zamknijcie tego faceta, nie mnie”.
Prawnik zerknął nad szkłami okularów.
- Wolałbym jednak Pamelę.

Przerwał monolog Jeffersona (tak naprawdę zgubił się już jakieś dziesięć minut wcześniej) krótkim chrząknięciem.
- Mogę coś do pisania?
- A, oczywiście. Zaraz.... - Jefferson poklepał się po kieszeniach aż w końcu znalazł długopis. - Proszę bardzo.
- I kartkę... - dodał Dean. - Wie pan. Pisanie mnie uspokaja.
- O, mnie też. Zazwyczaj piszę haiku. A pan?
- Pieśni maryjne.
Uśmiech Deana był sztuczny jak miny manekinów na wystawie odzieżowego.
Ktoś tu się stanowczo zbyt dobrze bawił.
Pisał coś przez chwilę, na tyle wyraźnie, na ile pozwalały mu kajdanki po czym podsunął Jeffersonowi kartkę. Prawnik uniósł ją pod światło, poprawiając okulary.
- No, jest pan naprawdę zdolny. Ave Maria... gratia plena - Pstryknął palcami. - Dobre, ale odtwórcze. Zachowam sobie. - Wsadził kartkę do kieszeni. - Na pamiątkę. Ma pan jeszcze jakieś interesujące hobby?
- Polowania.
- Na...?
- Kaczki. - Chrząknął. - Poluję na kaczki.
- O, wie pan, że gdzieś w Europie ostatnio tego zabronili? Pod karą grzywny.
Dean poczuł, że zaczyna go trafiać jasny szlag i woli federała. Tymczasem adwokat jak gdyby nigdy nic rozsiadł się wygodniej i począł dalej wprowadzać go w tajniki złamanych paragrafów.
- Jezus Maria. - Nie wytrzymał w końcu Dean. - Mamy aż tyle kodeksów?
- Jeśli to pana pocieszy, Panie Winchester, to jakieś dziesięciokrotnie więcej.
- Cholera... Mogłem się bardziej postarać.
- Do absolutnego rekordu to panu rzeczywiście daleko.
Dean policzył w myślach do dwudziestu.

- Powiem panu coś w tajemnicy. - Dean pochylił się nad stołem. - Tak naprawdę, poluję na demony. I duchy.
- Duchy?
- Do niech strzelam pociskami z soli. To je przepędza.
- Poważna sprawa. Moja córka ostatnio widziała Caspera, to podchodzi pod pańskie referencje?
Dean zdobył się na szeroki uśmiech i policzył. Od stu do zera. Przytrzasnę mu palce drzwiczkami, pomyślał.

Jefferson zamknął za sobą drzwi, pokiwał strażnikowi i pokonał korytarz kilkoma wielkimi krokami. Zasalutował mijanemu policjantowi, pokiwał sekretarce i o mało nie zderzył się czołowo ze śledczym Lawrence.
- I jak praca?
- Interesujący człowiek - stwierdził, mijając śledczego. - Naprawdę interesujący człowiek. Do widzenia panom.
Wychodząc, przytrzasnął teczkę drzwiami i potknął się o wycieraczkę. Skinął uprzejmie głową staruszkowi w garniturze, wspinającemu się właśnie po schodach i spokojnym krokiem ruszył chodnikiem.

- Szukam śledczego Lawrence - powiedział staruszek, gdy tylko przekroczył drzwi komisariatu i postawił teczkę na biurku sekretarki.
- A pan...?
- Paul Jerome. Adwokat z urzędu do pana Deana Winchestera.

- Zabiję cię, dupku! - powiedział Dean, otwierając drzwiczki i pakując się na siedzenie pasażera.
- Też cię kocham, palancie - odparł Sam i odpalił silnik.
- Sammy, ale haiku?
- Pieśni maryjne?
Tył tablicy „Opuszczasz Hendersonville” mignął jeszcze w bocznym lusterku. Karteczka z koślawym Sammy, czy ciebie popieprzyło? furkotała za wycieraczką.
- Wiesz co, Sam... Chyba się cieszę, że nie zostałeś prawnikiem.
W odpowiedzi Sam posłał mu swój najszerszy uśmiech. Dean miał szczerą ochotę dać mu w zęby.

autor: skye, fikaton 2: dzień szósty, fikaton 2, fandom: supernatural

Previous post Next post
Up