Gwiazdka Lj-a 4: Kowboje w kosmosie (dla Sadacze) [1/2]

Dec 18, 2011 00:32

Autor: le_mru
Dla kogo tekst: dla sa_da_ko :D
Życzenie: NR 1: Cowboy Bebop/Firefly: Kowboje w kosmosie, może być cokolwiek (ktoś komuś zwinął kasę sprzed nosa, ktoś kogoś spotkał w barze, albo, nie wiem, Ed przejęła kontrolę nad Firefly z drugiego końca kosmosu).
Fandom: crossover Cowboy Bebop/Firefly
Ilość słów: 14 299
Spojlery/ostrzeżenia: żadnych konkretnych spoilerów, wystarczy znać oba seriale w zarysie.
Uwagi: Pisząc to, zdałam sobie sprawę, że zwracam większą uwagę na takie niuanse jak fizyka i astronomia niż Joss Whedon. Proszę na to przymknąć oko tak, jak przymyka się w całym Firefly. To samo tyczy się języka "galaktycznego" (uciszyłam wewnętrznego językoznawcę) oraz hakowania/hakerstwa, na temat którego mam pojęcie dość mętne (wiem, jak skonfigurować router, co to szyfrowanie i jak napisać prosty program - koniec). Za betę dziękuję akzseinga. Wersja w .pdf dostępna tu.
Streszczenie w 14 słowach: Załoga Bebop spotyka załogę Serenity i oskarża się z nią wzajemnie o bycie wariatami.

Wesołych Świąt, sa_da_ko - i do zobaczenia jutro na Wagilii :D


KOWBOJE W KOSMOSIE

1.

Środek nocy - choć w hiperprzestrzeni było to zupełnie arbitralne i niezgodne z rzeczywistością określenie - na Bebop przejawiał się ciszą absolutną. Ed, czyli jedyny normalny członek załogi, uwielbiała ten moment, szczególnie w słabszej grawitacji, bo wtedy udawały się nawet najdziwniejsze akrobacje, a w okolicy nie było nikogo, kto by jej przeszkadzał. Wszyscy na ogół spali albo udawali, że śpią (czasem udawali też, że robią coś innego, ale Ed nie przywiązywała do ich dziwacznych rytuałów zbyt wiele wagi). Starzy ludzie przyzwyczajeni byli do cykli dobowych planety, na której ostatnio przebywali, w tym wypadku Marsa, gdzie na kotwicy w mieście Alba spędzili w słońcu kontrolowanej marsjańskiej pogody ostatnie dwa tygodnie.

Ed opuszczała czasem pokład Bebop. Na przykład żeby wyprowadzić siebie i Eina do parku. Albo by podwędzić trochę marsjańskich słodyczy z rynku. Lub pokręcić się po zewnętrznym pokładzie, przeszkadzając Jetowi w wieszaniu prania, Spike’owi w łowieniu ryb i Faye w opalaniu się. Nie dawało jej to jednak odpowiedniej satysfakcji, bo starzy ludzie nauczyli się ją ignorować i poza tym szybko tracili siły, więc po kolacji oraz rytualnym oglądaniu Big Shot rozchodzili się do swoich kabin, a Ed z Einem zostawali sami w swym pustym królestwie. Nareszcie.

Kiedy Ed wybudziła się z pokolacyjnej śpiączki, pod sufitem mesy leniwie obracał się wentylator, a Jet leżał na kanapie z nogami opartymi o stół. Wydawało się, że oglądał jakiś stary film o ludziach z mieczami i łukami, ale kiedy Ed podpełzła do niego na czworakach, okazało się, że Jet-osoba ma opuszczone powieki i pochrapuje z głębi piersi. Z tej odległości czuć było znajomy zapach papierosów. W brodzie zaplątało mu się pojedyncze ziarenko brązowego ryżu.

Ed prześlizgnęła się pod mostem, jaki tworzyły jego nogi, i wdrapała na schody, zostawiając śpiącego olbrzyma za sobą. Ein, który dotąd drzemał, przytulony do uda Jeta, zastrzygł uszami, zeskoczył z kanapy i ruszył za nią.

- Dokąd teraz, dokąd teraz?! - Ed zatańczyła na obracającym się powoli chodniku w pierścieniu grawitacyjnym. Włazy prowadzące do różnych części statku znikały powoli w cieniu. - Dokąd teraaaz?!

Ein ziewnął. Wyglądało na to, że Ed musiała sama podjąć decyzję. Pod wpływem impulsu - w świecie Ed nie istniało wiele więcej niż impulsy, aplikacje i jedzenie - wykonała dziki skok na wejście do części mieszkalnej. Właz uchylił się pod jej ciężarem, a Ed wyliczyła strategicznie moment, nim uderzył on o ścianę, oderwała się wtedy od uchwytu i poturlała po podłodze. Ein wtoczył się ociężale za nią.

Nasłuchiwali przez chwilę. Odgłosy statku bywały mylące: to w końcu wielka, metalowa puszka. Niektóre dźwięki niknęły, inne toczyły się monumentalnym echem. Podłoga przewodziła wibracje i ciepło z silników. Ed znała wszystkie takie miejsca na całym statku - i uważała je za swoje łóżka. Zimna, twarda koja, jaką do spania wyznaczył jej kiedyś Jet, w ogóle się do tego nie umywała.

Ed podkradła się do kajuty Faye i przypadła do drzwi. Cicho! Faye-Faye chyba jednak spała. Albo leżała sztywno z czymś klejącym rozsmarowanym na ciele. Faye-Faye twierdziła, że piękno wymaga wysiłku. Ed malowała jej paznokcie; to był szczyt jej wysiłku w tym zakresie.

- Do paznokci lakier, z czapką mam na bakier - zanuciła sobie pod nosem Ed i ruszyła dalej. Minęła obojętnie kibelek i łazienkę, na paluszkach podkradła się do kajuty Spike’a. To był zakazany owoc, tajemnicze terytorium, wciąż niezbadane. Ostrożnie przyłożyła ucho do włazu.

- Tylko tego nie mów - powiedział Spike skrajnie obojętnym tonem. - Nie wiesz, że jak się coś powie na głos, to potem staje się prawdą?

Ed była nastoletnią hakerką - pojęcia prywatności i tajemnicy były jej zasadniczo obce. Ein jednak popatrzył na nią oskarżycielsko, więc ruszyła biegiem, odbiła się od włazu na końcu korytarza (kajuta Jeta) i wypadła z powrotem na pierścień, gdzie przez chwilę leżała, dysząc. - Gdzie teraz, Ein? Gdzie teraz?

Ein szczeknął na właz prowadzący do sterowni. Ed pchnęła go nogą i wskoczyła na drabinkę, przeszła po niej, zrobiła salto, kilka kółek wokół konsoli głównej i padła. Ein dogonił ją i powoli, z namaszczeniem wskoczył na krzesło, a potem na blat, zapewne aby przyjrzeć się wyznaczonemu kursowi.

- Nudno, nudno. - Ed westchnęła rozdzierająco i przeczołgała się do fotela. - Czemu tak nudno?!

W odpowiedzi na to desperackie zawołanie Ein tylko szczęknął. Ed przewiesiła się przez fotel, poprzebierała chwilę nogami i zasnęła, a w jej głowie kołowały wesołe, kolorowe walenie i małe gryzące rybki.

2.

Ten dzień zaczął się z hukiem. Może nie od samego początku: najpierw Jet ocknął się na kanapie, odkrył, że znowu zasnął przed telewizorem, co jest oznaką wchodzenia w wiek średni i przez co ma się potem zdrętwiały tyłek, przeciągnął się, rozpiął kombinezon i poszedł wziąć prysznic. Dopiero kiedy woda jakoś dziwnie leciała mu ze słuchawki - trochę pod kątem - zorientował się, że coś jest nie tak, a mianowicie - że stoją na orbicie, chociaż powinni lecieć tunelem hiperprzestrzennym na Europę jeszcze dzień. Chyba że on ten dzień przespał. A oni pozwolili mu go przespać.

Nie, niemożliwe.

Wskoczył w szorty, przerzucił ręcznik przez ramię i boso popędził do sterowni, powtarzając pod nosem niewybredne słowa. W pierścieniu spali Ed i Ein. Jet potknął się o psa, przeskoczył nad dzieckiem i wbiegł na mostek, biorąc po dwa stopnie na raz.

Za oknem przesuwała się powoli niewielka, brązowa planeta, która nawet mogłaby być Europą, gdyby w oddali nie było widać ciał niebieskich jakiegoś obcego układu. Jet złapał się za łysinę w akcie niemej rozpaczy.

Odwrócił się od okien i policzył powoli do pięciu. To niemożliwe, żeby byli gdzieś poza układem Jowisza. To księżyce się po prostu tak ustawiły. Jest jakaś koniunkcja czy inne gówno. Może przeszli przez inną, wcześniejszą bramę i jego niewdzięczna załoga postanowiła po prostu zrobić go w bambuko.

Kiedy jednak spojrzał na konsolę główną, stało się jasne, że to nie jest Jowisz ani okolice. Autopilot mrugał ostrzeżeniem, że brak mu map nawigacyjnych i musi korzystać z danych radaru. Dane te pokrywały się mniej więcej z tym, co widać było za oknem.

Jet wytarł powoli ręce ręcznikiem i wyszedł na korytarz, odruchowo zwracając się ku poszukiwaniu winnych.

- Ed.

Zaspana, wiotka Ed przecierała oczy knykciami.

- Ed. Czy wiesz, gdzie jesteśmy?

- Coooo? Ed nic nie wie, Ed chce jeszcze pospaaać.

- Nie żartuj sobie teraz ze mną, Ed - warknął Jet, tupiąc groźnie nogą. - Ktoś coś poprzestawiał w nawigacji i nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy, to poważna sprawa, rozumiesz?

- Cooo? - Ed spojrzała na niego z wyrzutem. - Ed nie ma o tym pojęcia!

- Co tu się dzieje o tej porze? - Spike wyłonił się z części mieszkalnej przyodziany w wygnieciony podkoszulek. - Jet, czemu krzyczysz na dziecko?

- Nie krzyczę na dziecko! - krzyknął Jet. - Ktoś z was coś napieprzył i nie wiem, gdzie jesteśmy! Sam idź zobacz!!!

- Tylko nie krzycz, Jet, wyluzuj. - Spike, oaza spokoju, podniósł ręce. Jetowi podniosło się za to ciśnienie. - To na pewno jakiś głupi błąd.

- Idź. Zobacz. - Wycedził przez zęby. - Specjalista się, kurde, znalazł.

Spike zajrzał do sterowni, popatrzył na konsolę, podrapał się po głowie.

- Wygląda na to, że się zgubiliśmy - stwierdził, zapalając papierosa.

- Oczywiście, że się zgubiliśmy! - Wybuchnął Jet. - Ale jak? Przecież ten kurs nie miał prawa sam się zmienić! Byliśmy zaprogramowani na Europę, powinniśmy być w hiperprzestrzeni do jutra! Nie jesteśmy, czyli ktoś przy tym grzebał.

- Niekoniecznie. - Spike stoicko wydmuchał dym. - Czasem robią się jakieś dziury w tych tunelach, sam wiesz. Mogliśmy gdzieś wypaść po drodze.

- Wypaść - powtórzył Jet, przekonany, że właśnie siwieje. - Wypaść!

- Coś się stało, chłopcy? - Faye wkroczyła na mostek tak, jakby po prostu tam zabłądziła. Zmierzyła ich obu pogardliwym wzrokiem. - Pidżama party? Szkoda, że już się ubrałam.

- Zgubiliśmy się w kosmosie - zakomunikował jej beztrosko Spike. - Jet mówi, że nie wie, gdzie jesteśmy i że to pewnie nasza wina.

- Nic o tym nie wiem.

- Jeśli nikt z was o tym nie wie - mruknął Jet - to kto to zrobił?

- Będziemy odkrywać ziemię, której nie tknęła ludzka stopa! - zahuczała nagle Ed, robiąc slalom między dorosłymi. - Wbijemy flagę na ziemi niczyjej! Skolonizujemy nowe lądy!!!

- Nie byłabym taka pewna, że te lądy są nieskolonizowane - stwierdziła Faye.

- Ach tak? Dlaczego?

- Bo to wygląda mi na statek. - Faye wskazała palcem na coś za ich plecami. Kiedy się odwrócili, zobaczyli wielki, kanciasty transporter wychodzący właśnie z orbity planety.

- Zbadam to - zadecydował Spike, wygaszając papierosa. Jego wzrok zatrzymał się na bosych stopach Jeta. - A ty, Jet… ubierz się może. Jest tu dość zimno.

Jet owinął się ręcznikiem.

- Gdyby nie ja, krążylibyśmy tu Bóg wie jak długo!

- Tak, tak.

- Ciekawe, jaka tam jest pogoda - zainteresowała się nagle Faye, przestępując z nogi na nogę. - Nie lubię zimna.

- Tam pogoda! W ogóle nie wiemy, jak wygląda na powierzchni. Może to jacyś dzicy ludzie - zaniepokoił się Jet. - Trzeba na nich uważać! I, Spike - nie zdradzaj się z tym, że jesteśmy tu obcy.

- Na pewno nikt tego nie zauważy, Jet. Na pewno.

- Weź translator! Może nie mówią po chińsku.

3.

Garnitur, paczka fajek, skórzane rękawiczki - i Spike ruszył na podbój nieznanej planety. Wstukał do systemu MONO swoje współrzędne, wyliczył kurs bezpiecznego zejścia i docisnął gaz, czując pewną ulgę, że może opuścić dość gęstą atmosferę na Bebop przynajmniej na jakiś czas. Na samej planecie atmosfera była normalna, tlenowa; najwyraźniej nie warto spodziewać się kosmitów.

Pod warstwą chmur widniał na wpół wodny, rzadko zaludniony świat, który przypominał nieco Ganimedesa po terraformowaniu a przed industrializacją. Żadnych autostrad, pojedyncza nitka kolei. Wreszcie - spłachetek lądowiska i jakaś wiocha. Spike, który wychował się w Tharsis na Marsie, nie był nawet w stanie uznać tego za miasto.

Wylądował, wzbijając chmurę kurzu. Na płycie lotniska stała jeszcze jakaś na wpół przerdzewiała jednostka transportowa i coś, co wyglądało jak niewielki wahadłowiec. Przy budzie, która zapewne miała robić za wieżę kontrolną, siedziało dwóch wyrostków. Na widok Spike’a wydrapującego się ze swojego myśliwca otworzyli szeroko usta.

Spike zeskoczył na płytę, otrzepał się z wyimaginowanego kurzu, wciągnął powietrze głęboko do płuc. Nie wydawało mu się, żeby stał na powierzchni jakiejś obcej planety. Właściwie wyglądało to jak każda prowincja, którą dotąd odwiedził z Jetem (a że Jet lubował się w odwiedzaniu prowincji, to trochę tego było). Jak każda wiocha, jaką poznał i jakiej nie poznał.

Włożył fajkę do ust, a ręce do kieszeni i ruszył relaksacyjnym krokiem przed siebie. Na głównej ulicy miasteczka, będącej naturalnym przedłużeniem lotniska, stał standardowy zestaw budynków: motelik, bazarek, sklep z częściami metalowymi, posterunek lokalnych sił porządkowych, dwa barasy. Spike intuicyjnie wybrał bardziej speluniasty z nich. Pchnął drzwi wahadłowe i wszedł do środka, starannie ignorując zdziwione spojrzenia tubylców. Nawet jemu byłoby głupio tak po prostu zapytać, co to za planeta i co to za wiocha, więc zamiast tego usadowił się przy barze i zezował na innych. Jeśli chodziło o modę… cóż, garnitur sportowy nie był chyba przyjętym strojem męskim.

Uniósł palec. Nie pomylił się: to był uniwersalny gest zamawiania drinka. Barman w brudnym fartuchu z plamami czegoś przypominającego olej napędowy nalał mu szklaneczkę jakiegoś destylowanego alkoholu.

Spike czekał. Alkohol był paskudny; nawet to, co kiedyś upędzili z Jetem w ładowni, smakowało marginalnie lepiej od tego.

Spike czekał. Rozmowy zaczynały wracać do punktów, w którym przerwało je jego wejście. Pachniało smażoną cebulą. Barman uśmiechnął się, pokazując brak górnej dwójki i dolnej trójki. Spike skrzywił się lekko. Nie przepadał za miejscami, gdzie nie znano sztucznych zębów. Pożegnał się już z wystarczającą ilością własnych.

Spike czekał. Prawie wpadał już w pułapkę złych, głupich, okropnych myśli o kobietach, kiedy siedzący po jego lewej facet w brązowym, zamszowym płaszczu przesunął się wzdłuż brudnawego baru.

- Wyglądasz, kolego, jakbyś nie był z okolicy - powiedział w nieco dziwnym chińskim.

- A ty wyglądasz, jakbyś był - odparł Spike, imitując zaczepliwy ton obcego.

- Tak? - Nieznajomy złapał się za poły płaszcza. - Ta szata zdecydowanie mnie nie zdobi.

Spike nie potwierdził ani nie zaprzeczył.

- Co cię tu przywiało? - ciągnął obcy. Spike zauważył rewolwer przy jego biodrze i był pewien, że tamten zauważył kaburę pod jego pachą. Barman też, jeśli jego pomruki wziąć za zaniepokojenie.

- Tu?

- No, tu. Na sam szczyt ludzkiej cywilizacji.

- To szczyt ludzkiej cywilizacji?

- Sam wierzchołek.

- Jesteśmy na wierzchołku?

- Oczywiście, czy to czujne spojrzenie, jakim obrzuciłeś ten przybytek tuż po wejściu, cię w tym nie utwierdziło?

Spike zaczynał się dobrze bawić.

- Przyznaję, miałem pewne przypuszczenia.

- Były to przypuszczenia słuszne. - Nieznajomy pokiwał głową i łyknął sobie ze szklanki. Pod płaszczem miał na sobie staroświecką koszulę na guziki i spodnie na szelkach. - Skąd więc przybyłeś do tego pierwszorzędnego miejsca?

- Źle skręciłem na autostradzie. - Spike wyjął papierosa.

- Na autostradzie? - zdziwił się uprzejmie nieznajomy. - Więc ta różowa maszyna latająca nie należy do ciebie?

- To czerwień - podpowiedział zjadliwie Spike. - I dlaczego?

- Bo zdaje się, że ktoś właśnie zamierza ją sobie przywłaszczyć.

Spike obrócił się na stołku. Przez okno baru faktycznie widać było, jak dwa podrostki usiłują włamać się do Swordfisha. Jeden prawie wybił szybę kabiny łomem, drugi siedział okrakiem na skrzydle.

- No nie! - Spike zagasił papierosa na barze, ignorując pomruki barmana. - Po prostu nie! - Wyszarpnął pistolet z kabury, przewrócił przy tym stołek i wybiegł na ulicę.

Nieznajomy poprawił pas od rewolweru.

- Nieładnie tak czekać do ostatniego momentu, kapitanie - powiedziała do niego kobieta, która właśnie weszła z podwórka. Też była uzbrojona. I dość wysoka. - Po prostu nieładnie.

- Cóż. - Kapitan zasadził kciuki za pas. - Znudzony człowiek szuka rozrywki wszędzie tam, gdzie może ją znaleźć. A teraz chodźmy podać temu biednemu człowiekowi pomocną rękę w biciu innych.

- Ciężko odmówić, kapitanie.

3.

Na orbicie oprócz nich krążył jeszcze jeden statek. Był mniejszy od Bebop, ale wyglądał na podobnie wiekowy. Jet śledził go na radarze od dwudziestu minut.

- Powinienem do nich zagadać? - zapytał Eina. Faye i Ed zniknęły już w głębinach okrętu, wiedzione instynktem poszukiwania śniadania. - Czy może to jacyś wariaci?

Ein szczeknął. Jet podrapał się po brodzie.

- W środku na pewno ktoś jest, bo cały czas odbieram sygnały radiowe. Myślę, że moglibyśmy się nawet z nimi połączyć. Ale co wtedy powiem? „Sorry, stary, zgubiłem się w galaktyce”?

Ein przekrzywił łeb. Jet mruknął z niezadowoleniem i uruchomił komunikator. Na początku odbierał tylko biały szum, ale potem Ein oparł się łapką o klawiaturę i na ekranie pojawiła się twarz jakiegoś obcego człowieka.

- Czy jesteś kapitanem tego statku? - zagrzmiał Jet. - Czy mówisz po chińsku? - zreflektował się po chwili, kiedy facet nie odpowiadał.

- Tak, tak, mówię po chińsku, ale czy mogę tylko zapytać, czym zasłużyliśmy na tak przemiłe powitanie?

- Czy mogę rozmawiać z kapitanem? - powtórzył cierpliwie Jet.

- Nie - odparł facet.

- Dlaczego nie?

- Bo nie ma go na statku.

- Aha. - Jeta nieco to zgasiło. - A z kim mam w takim razie przyjemność?

- Z kim ja mam pewną nieprzyjemność?

Jet westchnął.

- Tu Bebop, Jet Black, kapitan i właściciel jednostki.

- Czemu chcesz gadać z naszym kapitanem, Jet? - zapytał facet. Należał do tych blondynów, których brwi i rzęs w mocnym świetle prawie nie było widać. - Nasz kapitan to dość specyficzny człowiek. Na przykład nie przepada za rozmawianiem z obcymi. Woli ich bić.

- Jednak wariaci - powiedział Jet półgębkiem. - Dobra, zapomnijmy o tym.

- Nie, czekaj. - Facet uniósł rękę. - Na szczęście nie masz do czynienia z naszym kapitanem, Jet, tylko ze mną, a ja jestem znacznie rozsądniejszym człowiekiem od niego. Jaki masz interes do nas, skromnych podróżników?

- Cóż. - Jet odchrząknął, zawstydzony, i ściszył głos. - Zdaje się, że się nieco zgubiliśmy.

- Co? Możesz powtórzyć?

- Zgubiliśmy się - powiedział Jet głośno i wyraźnie. - Zgubiliśmy się, rozumiesz? Nie wiem, gdzie jesteśmy. Poszliśmy spać w połowie drogi, dzisiaj rano się obudziłem i bam! W ogóle nie wiem, gdzie jestem.

- Jak można się tak zgubić? - zapytał rozbawiony facet.

- Najwyraźniej można! - warknął Jet. - Nie wiem, co się stało. Słuchaj, wiem, że to duża przysługa, ale czy mógłbym prosić o jakieś mapy nawigacyjne, współrzędne czy coś… może możecie przesłać…

- Jak bardzo… się zgubiliście? - zapytał tamten. Nutka desperacji, która zabrzmiała w końcu w głosie Jeta, musiała coś w nim poruszyć.

- Dość… bardzo.

- Czy wiesz, w jakim znajdujemy się układzie?

- Zakładam, że to nie układ Jowisza.

- Nie, stary - powiedział powoli facet. - To nie układ Jowisza. Nie.

- Cholera jasna - zaklął Jet. Nastąpiła chwila ciszy. - To pomożecie?

- Układ Jowisza… Bardzo bym chciał, ale muszę to przedyskutować z kimś posiadającym więcej władzy wykonawczej ode mnie. Zostań na linii, niedługo się odezwę. Pa. - Zamachał do komunikatora i rozłączył się. Jet wpatrywał się w ekran, sparaliżowany szokiem i upokorzeniem.

- Nie wierzę w to - powiedział częściowo do siebie, a częściowo do Eina. - Dlaczego to zawsze przydarza się mnie? Co ja takiego zrobiłem, żeby wszechświat tak mnie pokarał?

Ein zaszczekał i zaczął przebierać nogami. Jet zrozumiał sugestię; wstał i poszedł do kuchni. Dał psu parówkę, sobie zrobił tosty i poszedł do mesy. Faye i Ed jadły tam płatki ze sztucznym mlekiem z puszki, zupełnie jakby nic się nie stało i był to po prostu kolejny żałosny dzień w życiu ubogich łowców nagród.

- Spike przed chwilą dzwonił - powiedziała nagle Faye, odkładając miskę.

- O, i co?

- Dostał w papę. - Wzruszyła ramionami. - Ktoś mu chciał statek świsnąć. Ale znalazł jakiegoś kolegę.

- To wszystko w ciągu dwóch godzin? - Nie wytrzymał Jet. - A dowiedział się, co i jak? Gdzie jesteśmy? Jak nazywa się ta planeta? Jak daleko jest do Marsa?

Faye zapaliła obojętnie papierosa i wstała.

- Pomyślałam, że polecę z odsieczą - powiedziała, oglądając swoje paznokcie. - Zanim ukradną mu jeszcze buty.

- To chyba nie jest najlepszy pomysł, Faye. Skoro Spike…

- On się zawsze ładuje w kłopoty. Poza tym nie chce mi się już tu czekać. Wrócimy na obiad.

I wyszła, kręcąc biodrami. Jet dopił jej kawę.

- Nie ma internetuuuu. - Ed z rozpaczy przewróciła się na plecy i odepchnęła nogami komputer. - Tu nie ma internetu! Ed chce wracać do domu. Czy możemy wrócić do domu, czy możemy? - Spojrzała na Jeta z nadzieją, która natychmiast wywołała w nim wyrzuty sumienia.

- Wierz mi, Ed, chciałbym, ale na razie nie mamy chyba jak. To trochę potrwa. - Nagle coś przyszło mu do głowy. - Ed, wiem, że nie ma tu naszej sieci, ale są przecież sygnały radiowe?

- Są. - Ed pokiwała głową. - Połączenie sieciowe jest niedostępne, ale łączność radiowa działa. Łaaa. - Ziewnęła.

- Skoro jest łączność radiowa, to pewnie jest też jakaś inna sieć. Możesz jej poszukać i spróbować włamać się do tego statku, z którym rozmawiałem wcześniej? Są na niższej orbicie.

- Pewnie mogęęę, ale czy chce mi sięęę?

- Dostaniesz prezent - skłamał Jet, czując się obrzydliwie. - Wyjątkowy, niesamowity, superprezent.

- Prezent! - Wykrzyknęła Ed, przyciągając do siebie z powrotem komputer. - Tak jest! Obcy statku na orbicie, pokaż mi co masz w kokpicie!

Jet zapalił papierosa z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku. Ein uporał się z parówką i uniósł na niego swój błagalny, psi wzrok.

- No nie - westchnął Jet. - Nawet pies mnie tu szantażuje emocjonalnie.

4.

Faye odpaliła silnik, wściekła jak osa. Wściekła na siebie, rzecz jasna: „Zanim buty mu ukradną”, jakie to żałośnie słabe! Czy nie mogła mieć tego po prostu gdzieś, tak jak wszyscy mieli na pokładzie tego statku wszystkich?

- Argh! - Uderzyła ręką w stery. Redtail niebezpiecznie się zakolebał, więc zanim znowu zebrało jej się na agresję, po prostu zwinęła dłoń w pięść. - Nie-na-widzę tego!

Kiedy powiedziała to na głos, zrobiło jej się nieco lepiej, ale efekt nie trwał długo: przypomniało jej się to, co powiedział jej Spike w nocy. Jak coś się powie na głos…

- Gówno, gówno - burczała, biorąc kurs na niebieską planetę, która z daleka wydawała się urocza. - Może chociaż mają tu dobre żarcie. Chociaż wątpię, przecież my na pewno nie wpadlibyśmy gdzieś, gdzie dają dobre żarcie, może ktoś inny, ale nie my.

Kiedy wylądowała tam, gdzie pokierował ją Spike, Swordfisha na lądowisku oczywiście nie było, a Spike swoim zwyczajem nie odpowiadał na próby połączenia (bo po co). Wygląd miasteczka rozwiał jej marzenia na temat jedzenia. Podekscytowanie odkryciem jakichś innych podbitych przez ludzkość planet ustąpiło w ogóle, kiedy wdepnęła w końskie łajno. Mamrocząc pod nosem przekleństwa, wlazła do baru i zaczęła wypytywać o kretyna z dziwnymi włosami, ale nikt jej nic konkretnego nie powiedział, za to wszyscy gapili się na jej cycki, a jeden gość nawet pomyślał, że może się narzucać, i musiała mu pomachać przed nosem Glockiem, żeby się odczepił.

A pomyśleć, że mogłaby dalej grzać tyłek na Bebop i grać z Jetem w chińczyka.

Wsiadła z powrotem do statku - do niego na szczęście nikt się nie dobierał, prawdopodobnie eksplozja przemocy, jakiej niechybnie dopuścił się Spike, wszystkich zniechęciła - i postanowiła przelecieć się nad okolicą, żeby nie było, że ruszyła się bez sensu, tylko dlatego, że Faye Valentine lubiła brać sprawy w swoje ręce i nienawidziła czekać z tym na facetów. To podejście się opłaciło: parę kilometrów za miasteczkiem ujrzała znajomy błysk koloru niespotykanego nigdzie w przyrodzie. Był to Swordfish ukryty nieporadnie w krzakach.

Nie zastanawiając się długo, Faye wylądowała obok niego. Spike wyskoczył z krzaków i zamachał rękami, wołając coś, co z ruchu ust zinterpretowała jako „cicho”.

- Co ty robisz w tych chaszczach?

- Ukrywam się, nie widać? - syknął. - Wyłaź stamtąd i chodź tutaj.

- Wystarczyłoby, żebyś odebrał wcześniej komunikator - powiedziała obrażona. - Masz z tym jakiś psychologiczny problem?! Powiedz mi, co robisz w chaszczach, bo inaczej nigdzie się nie ruszę.

- Długa historia. - Machnął ręką.

- A może włączę sobie radio? - Sięgnęła ręką do kontrolek. Spike skapitulował.

- Chcieli mi buchnąć statek, ja nie chciałem dać go buchnąć, wywiązała się bójka, poturbowałem szeryfa, znajomi z baru mi pomogli, teraz dokonują tu jakiejś transakcji, a potem mają nam pomóc ogarnąć, co i jak. Zadowolona?

- Tak trzeba od razu. - Faye wyskoczyła z kokpitu. Szklana kopuła zamknęła się za nią z cichym szczękiem.

Siedząc we dwójkę w krzakach obok słabo zakamuflowanych monomyśliwców wyglądali zapewne dość podejrzanie, ale to Spike obmyślił tę kryjówkę, a nie ona.

- Masz papierosa? - zapytała. Spike chociaż raz poczęstował ją bez gadania. - Co to w ogóle są za ludzie?

- Myślę, że to drobni kryminaliści - szepnął Spike, odpalając jej fajkę, a potem swoją.

- Nie powiedziałeś im chyba, co robimy? - Zaniepokoiła się Faye.

- Pokazałem im swoją przestępczą stronę. A ty? Co cię tu znowu przywiało?

- A co, miałam zostać na statku ze zwierzętami, dziećmi i starymi ludźmi?

- Chciałbym usłyszeć, jak mówisz to Jetowi prosto w twarz.

- Nie miałabym z tym najmniejszego problemu.

- Jasne.

Zamilkli na chwilę. Zauważyła, że Spike trzyma na kolanach komunikator nastawiony na jakąś inną częstotliwość niż zwykle. Może dlatego nie odbierał.

- Spodziewałeś się, że to tu będzie tak wyglądać?

- Co? - Spike dmuchnął jej dymem w ucho. Nie odwracała się.

- Ten świat. Jesteśmy pewnie gdzieś po drugiej stronie galaktyki, a tu wygląda tak… normalnie.

- Nie wiemy, gdzie jesteśmy.

- No właśnie. Może to przyszłość? Może jesteśmy w przyszłości?

- Pewnie, Faye - prychnął. - Na pewno tak wygląda przyszłość.

- Skąd wiesz. - Strasznie ją wkurzało, że nigdy nie przyznawał jej, że powiedziała albo wymyśliła coś mądrego, chociaż czasem słyszała, jak powtarzał jej słowa Jetowi bez szyderczych komentarzy. - Może w przyszłości wcale nie jest lepiej, tylko gorzej.

Spike po tym zamilkł, ale ona nie odwróciła się, by zobaczyć, czy o czymś myśli, czy po prostu stracił zainteresowanie rozmową. Wystarczyło, że przy każdym ruchu potrącał jej ramię. Pewnie tego nie zauważał, jak to on - albo robił to specjalnie, żeby ją wkurzyć.

Kiedy komunikator nagle się ożywił eksplozją pisków i odgłosów wystrzałów, Faye odczuła nawet pewną ulgę.

- Tu Swordfish - zgłosił się Spike. - Jak sytuacja?

- Powiedziałbym: pół na pół - odezwał się ktoś, kogo Faye nie znała. Miał obcy akcent, trochę jak z asteroid. - Jeśli masz akurat ochotę postrzelać, to zapraszam, my się wycofujemy na z góry upatrzone pozycje.

- Masz ochotę postrzelać? - zapytał ją Spike.

Głupie pytanie.

Wskoczyli do swoich monomyśliwców, jakby się paliło. Faye przyglądała się Spike’owi, kiedy odpalał silnik i jedną ręką wklepywał jakieś dane do systemu, trochę jak-gdyby-nigdy-nic i trochę ekscytuje-mnie-perspektywa-przemocy. Nie spodziewała się, by kiedykolwiek osiągnęła ten poziom obojętności, ale mogła przynajmniej próbować.

Spike wyleciał z furkotem z krzaków i okrążył wzgórze. Faye siedziała mu na ogonie. Razem wpadli w dolinkę, w której silniki grzał poobijany wahadłowiec, ostrzeliwany ze strzelb przez ludzi w wielkich kapeluszach. Idąc za przykładem Spike’a - co, jeśli się nad tym zastanowić zapewne nie było najlepszym pomysłem - Faye otworzyła do nich ogień. W górę poleciała sucha trawa i piaszczysta ziemia.

- Mam nadzieję, że strzelamy do właściwych ludzi! - zawołała do komunikatora.

- Ja również - stwierdził spokojnie Spike.

- Chociaż tym razem!

- Jest okej, Faye! A teraz udajemy, że nas tu w ogóle nie było. Raz, dwa, trzy.

Sianie zniszczenia to prawdopodobnie jedyna rzecz, która wspólnie wychodziła im doskonale. Drugą była ucieczka z miejsca zdarzenia.

5.

Mal w głębi serca był jednak rozbójnikiem. Lubił, kiedy się działo. Znajdował przyjemność w okazjonalnych bójkach i regularnych strzelaninach, doceniał pościgi i ucieczki, gustował także w przypadkowych zdarzeniach, które zmieniają bieg całego dnia. Nie stronił od tego, by odebrać falę od dawnego znajomego proszącego o przysługę albo dać komuś w mordę tylko dlatego, że tak wypadało.

Przy całym zamiłowaniu do przygody pielęgnował jednak umiejętność rozpoznawania złych wróżb, a do takich należało między innymi wypieprzenie sobie całego śniadania na spodnie, czego Mal dokonał rano, przy aplauzie swojej złośliwej załogi, albo napotkanie pilota zaraz po wyjściu z wahadłowca.

- Chciałem żartobliwie zarzucić, że na pewno nie uwierzysz, co nam się przydarzyło - powiedział, mierząc spoconego i nerwowego Washa wzrokiem - ale coś mi mówi, że jednak będzie z tym inaczej.

Po katastrofie śniadaniowej Zoe powiedziała mu, że kontraktorzy zmienili plany, co w rzeczywistości oznaczało, że ktoś chce ich znowu okantować. To był kolejny znak. Mal powinien był wiedzieć.

- Mam złą nowinę - oznajmił Wash, pocierając nerwowo dłonie.

- Wal. - Mal przystanął, za nim ustawiła się Zoe. - Biorę na klatę.

- Po pierwsze, ktoś się włamał do naszej bazy danych przez cortex. Po drugie, Cordesky zgłaszał pewne pretensje, że pobiliście szeryfa, ale nie wiem, na ile to prawda…

- Czysta prawda - potwierdziła Zoe.

Przy wchodzeniu na pokład wahadłowca, walnął się w mały palec u stopy. Czego jeszcze potrzeba, żeby wiedzieć, że coś tego dnia pójdzie naprawdę, katastrofalnie nie tak?

- Czegóż innego mógłbym się spodziewać - mruknął do siebie Wash. - Trzecie! Tu, um, na orbicie jest jakiś facet, który twierdzi, że zgubił się po drodze do Jowisza. Może to i wariat, ale w życiu nie widziałem takiego statku. Centralny pierścień rozrządu…

- To wiemy. Zaskakująco. Czwarte.

- Uch, ten stateczek, który chce zadokować w naszej śluzie, na pewno się tam nie zmieści.

- Jaki stateczek? - zapytał Mal, zbity trochę z tropu.

- Tego dżentelmena, który przedstawił się nam jako Spike Spiegel - odparła Zoe. - I jego koleżanka, która nam się nie przedstawiła, ale strzela w najlepszym stylu.

Wash wciąż patrzył na nich pytająco.

- Czemu tu wciąż stoisz, Wash? Idź i powiedz temu dżentelmenowi, że jego stateczek nie zmieści się do naszej śluzy.

- Tak jest, kapitanie.

- A potem poślij falę do tego wariata w dużym statku, żeby poszukali odpowiedniej śluzy, jeśli chcą z nami pogadać twarzą w twarz.

- Tak jest!

- Wpuścimy ich na Serenity, sir? - zapytała Zoe, nie kryjąc swojej dezaprobaty dla tego pomysłu. - Obcych, uzbrojonych ludzi, którzy potencjalnie mogą być wariatami?

Mal postanowił poważnie się zastanowić i w tym celu przystanął w połowie drogi na mostek. Zoe zatrzymała się za nim.

- Rozumiem twoje wątpliwości, Zoe. Ale powiedz mi. Czy naprawdę wierzysz, że ten facet kłamie? Z tymi jego… i z tym różowym…

- Nie, ale to mogą być kłopoty.

- To na pewno są kłopoty, ale jak często zaczepiają nas w barze na Whitefall kosmici?

- Bardzo rzadko, sir.

- No właśnie. Teraz chcę zobaczyć ten pierniczony statek. - Wszedł na mostek, biorąc po dwa stopnie na raz, i zatrzymał się za fotelem Washa. - Wcale niezły.

- No, całkiem konkretny - przyznał Wash, który wywoływał właśnie zdjęcia z kamery pokładowej. - Spójrzcie: większość kadłuba to ładownia i hangar. Ten pokład jest magnetyczny, więc mniejsze jednostki…

Dwa stateczki, które wcześniej ostrzałem maszynowym uratowały sytuację na Whitefall, wylądowały na pokładzie i zostały wciągnięte w otchłań hangaru. Obcy statek wydawał się większy od Serenity prawie dwa razy. Na zdjęciach Washa widać było, że na jednej burcie wymalowano nieco krzywo nazwę Bebop i pod spodem numer: 268170.

- Już sprawdzałem - powiedział Wash. - Nie ma żadnej jednostki zarejestrowanej pod taką nazwą ani takim numerem. Nic się nie zgadza.

- Są uzbrojeni? W sensie, duży statek?

- Nie wydaje mi się. Skan niczego nie wykrył. Ale to mogą być jakieś inne technologie…

- Jakie inne. Mogliśmy się z nimi nawet połączyć. - Mal stuknął ręką w konsolę. - A co mówiłeś o włamaniu do naszej bazy?

- Co się dzieje? - Na mostek zajrzał Simon, najwyraźniej zwabiony z kuchni nietypowym o tej porze dnia poruszeniem. - Na co patrzymy?

- Na statek kosmitów - powiedziała z kamienną twarzą Zoe.

- Jakaś nieludzka cywilizacja?! Nie do wiary!

- Ktoś się włamał do komputera pokładowego - wyjaśnił Wash, przywołując na konsoli interfejs cortexu. - Nie wiedziałem nawet, że to możliwe zdalnie! Siedziałem sobie tutaj, usiłując się z wami połączyć, kiedy nagle wyświetlił się interfejs, logowanie i strony zaczęły same się otwierać - a ja nic nie robiłem!

- Sprawdzałeś, czy to nie był po prostu dostęp z innego komputera na pokładzie?

- Z jakiego? Jedyne punkty dostępu do cortexu to komputery wahadłowców. Wy byliście na powierzchni, a Inara robiła herbatę w kuchni.

- Kosmici się do nas włamali? - wydedukował Simon.

- Na to wygląda - zgodził się Wash. - Nie potrafię tego sensownie wytłumaczyć, kapitanie.

W tym momencie ekran zamigotał i pojawiła się na nim brodata, uśmiechnięta męska twarz. Przez jeden oczodół przechodziła blizna, spięta na kości jarzmowej metalową płytką. Czubek głowy faceta, mimo nadmiaru włosów na szczęce i policzkach, był zupełnie łysy.

- Dzień dobry, z tej strony Jet Black, jak, mam nadzieję, pamiętacie…

- Nie wygląda jak kosmita - powiedział rozczarowany Simon. - I mówi w języku galaktycznym.

- Cała przyjemność z pewnością po mojej stronie. - Mal bezceremonialnie wepchnął się przed konsolę. - Czemu włamaliście się do naszej bazy danych?

- My? - Black zrobił fałszywie niewinną minę. - Nic o tym nie…

- To Ed zajrzała do waszej bazy danych. - Na ekran wskoczyło rude zjawisko, tak nagle, że Simon aż wpadł na szafkę. - Macie fajny statek! Czy Ed może zajrzeć też na wasz statek?

- Ed! - syknął łysy, przemocą odsuwając zjawisko od monitora.

- Gdzie mój prezent?! - zawyło nagle. - Jet-osoba obiecała mi prezent za znalezienie Internetu i map!

- Ed. - Na ekranie się zakłębiło. Po chwili z tumultu wynurzyła się skruszona twarz Blacka. - Bardzo za to przepraszam…

- Nie jestem pewien, czy możemy utrzymywać kontakty z kimś korumpującym małych chłopców - powiedział surowo Mal, zasłaniając ramieniem tracącego panowanie nad sobą Washa.

- Ed jest dziewczynką! - zapiszczało coś w tle.

- To nic nie zmienia. - Mal potrząsnął głową. - To zwyczajnie nie-etyczne.

- Sir. Zlitujcie się.

- Jeszcze chwila, Zoe.

- Przepraszam - wymruczał Black. - To okoliczności mnie zmuszają do drastycznych kroków!

- Jakie okoliczności?

- Mówiłem już: zgubiliśmy się. Naprawdę nie wiemy, gdzie jesteśmy, nigdy wcześniej nie widzieliśmy tej planety. Nie mamy żadnych złych zamiarów, po prostu potrzebujemy pomocy.

- Jaką mam gwarancję, że to nie jakiś gambit?

- Co? Nie! Naprawdę, naprawdę jesteśmy w dupie!

- Już przestań się kompromitować, Jet - powiedział jakiś kobiecy głos, ale jego właścicielka nie próbowała dostać się na wizję. - Po prostu przyznaj się do błędu i umów z miłym panem.

Mal nawet jej nie widział, a zdążył polubić.

6.

Bezsensowne pertraktacje i jałowe dyskusje poprzedzające przybycie załogi Bebop na pokład Serenity ciągnęłyby się jeszcze długo, gdyby Mal ich nie ukrócił, wyrzucając z mostka swoją załogę, a Jet Black - swoją. Miało to ten uboczny skutek, że gdy Mal wreszcie opuścił miejsce odosobnienia, kuchnia niemal eksplodowała z podniecenia.

Zoe nadal była zdania, że pomysł należał do kategorii kretyńskich. Na szczęście Mal posłuchał jej w jednej sprawie: rodzeństwo Tam zostało wysłane do swojego pokoju z zakazem wyściubiania z niego nosa.

Kiedy w śluzie wyrównało się ciśnienie, wszyscy pozostali byli już w ładowni, podekscytowani jak dzieci (Kaylee i Wash), udając, że nie są podekscytowani jak dzieci (Mal i Book) albo pozornie zajmując się czym innym (Jayne i Inara). Zoe ustawiła się z boku, tak, żeby mieć na wszystko baczenie. Ktoś musiał zachowywać rozum w tym feng kuang.

Mal otworzył drzwi śluzy. W środku odwrócony tyłem Black strofował swoją załogę w języku galaktycznym. Była ich czwórka: troje dorosłych i dziecko. Jet Black, prawie tak wielki jak Jayne, zasłaniał sobą faceta, którego poznali już na Whitefall. Obok niego stała jego koleżanka, niewiele starsza od Kaylee, ale wyzywająco ubrana i umalowana. Ci dwoje, ze swoimi skośnymi oczami i ekstrawaganckimi ciuchami, mogliby spokojnie pochodzić z jednej z planet rdzenia. Dzieciak - dziewczynka - trzymała w ramionach komputer. Nie wyglądała na więcej niż trzynaście lat.

- Tylko błagam, zachowujcie się porządnie… i ty, Ed, pamiętaj, że to jest twój prezent… O. - Odwrócił się na pięcie. - Dzień dobry. Kapitan Jet Black i moja załoga.

- Jest już kapitanem, zauważyłaś? - powiedział Spiegel do dziewczyny, która zaśmiała się w kułak. - Ej, Jet, uważaj, żeby ci woda sodowa nie uderzyła do głowy.

- Witam na pokładzie Serenity - ogłosił Mal co najmniej tak dostojnie, jakby otwierał posiedzenie Rady Sojuszu. - Oto moja załoga i jej nerwowe wyczekiwanie.

Kiedy przybysze weszli do ładowni, okazało się, że jest z nimi także pies, co u Kaylee wywołało reakcję nieposkromionego zachwytu.

- Piesek!!! Mal, mają psa, widzisz? Mają psa!

- Kto trzyma psa na pokładzie? - zapytał retorycznie Jayne.

- To Ein - powiedziała dziewczynka z komputerem. - A to Ed!

- Mają dziecko!!!

- Kto trzyma dziecko?

Rozpętał się chaos powitań, wykrzyknień i prezentacji. Zoe obserwowała z boku.

- Mam coś na twarzy? - zapytał nagle Spiegel, podchodząc ją od boku.

- Tylko twarz - odparła spokojnie Zoe. - To wystarczy.

Roześmiał się.

- Zauważyłem, że patrzysz na nas spod byka, odkąd się pojawiliśmy.

- To nic osobistego - zapewniła go Zoe. - Po prostu jesteś obcym, uzbrojonym facetem, który mógłby kopniakiem strącić mi kapelusz z głowy, gdybym go na sobie miała.

- Ja? Nie mam żadnych zrzucających zamiarów.

- Nie mogę tego wiedzieć.

- Jestem tylko skromnym kowbojem - powiedział rozbrajająco Spiegel.

- Mam nadzieję. - Zoe znacząco położyła dłoń na kolbie rewolweru.

Spiegel zrozumiał sugestię. Puścił do niej oko, schował ręce do kieszeni i oddalił się.

- Przejdźmy może do kuchni? - zaproponował Mal w końcu, zaganiając przybyszy w kierunku schodów niczym niesforne jałówki. - Wash, zaprowadź gości i wstaw wodę na herbatę.

- Tak jest, kapitanie.

- I jak, Zoe? - zapytał półgłosem, podczas gdy wesoła ferajna pięła się w górę schodów.

- Wszyscy dorośli są uzbrojeni - odpowiedziała, nachylając się do Mala. - Black wygląda mi na eks-żołnierza albo eks-policjanta.

- Jeden pies.

- Zgadza się. Tamta dwójka… szybkie uśmiechy, szybkie palce na cynglu. Znamy ten typ, sir. Spiegel mówi, że są kowbojami, ale założę się, że w życiu krowy na oczy nie widzieli. Myślę, że to łowcy nagród.

- Zoe…

- Wiem, wiem, sir. Ale nawet jeśli ta historyjka jest prawdziwa, to od czego lepiej zacząć tu życie, jak od grubej forsy zgarniętej prosto od Sojuszu?

- Będę ostrożny - przyrzekł Mal. - Jayne, miej oko na śluzę. Jeśli cokolwiek stamtąd wylezie, strzelaj.

- Ja chcę się dowiedzieć ździebko więcej o kosmitach!

- Opowiemy ci. Chodźmy.

Wash usadził wszystkich przy stole, jakby było to proszone przyjęcie. Zoe zauważyła, że kapitan Black zasiadł od razu u szczytu stołu, na zwyczajowym miejscu Mala. Dziewczyna - Faye - po jego prawicy, a Spiegel stał między nimi z założonymi rękami. W centrum uwagi było, oczywiście, dziecko i pies.

- Skąd żeście ją wzięli? - pytał rozbawiony Wash, wskazując na dziecko. - To jednoosobowy kabaret.

- Z Ziemi - odparł spokojnie Black.

- Z Ziemi-która-była?!

Nawet Kaylee, której uwagę pochłaniał czochrany właśnie po grzbiecie pies, uniosła w szoku głowę.

- Tak ją można nazwać - wyjaśnił Spiegel. - Mało kto tam mieszka. Kosmiczna katastrofa i tak dalej.

- Ale Układ Słoneczny? - upewnił się Wash. - Nie żartowaliście z tym Jowiszem?

- Dobra, dobra. - Mal usiadł po drugiej stronie stołu i splótł dłonie na blacie. - Teraz poproszę całą historię, detale roztrząsać będziemy później.

Spiegel i Black popatrzyli na siebie, wyraźnie nie wiedząc, jak zacząć. Dziewczyna, która dotąd ze znudzeniem oglądała swoje zadbane paznokcie, westchnęła i wyprostowała się w krześle.

- Tak, jesteśmy z Układu Słonecznego. Lecieliśmy z Marsa na Europę - to księżyc Jowisza, tak dla waszej informacji - tunelem hiperprzestrzennym, kiedy coś się spieprzyło i wylądowaliśmy tutaj. Wystarczy?

Mal łaskawie pokiwał głową. Wash prawie wstał z wrażenia.

- Hiperprzestrzeń - to jakiś żart!

- Spokojnie, kochanie. - Zoe położyła mu rękę na ramieniu.

- Nie macie technologii hiperprzestrzennej? - zdumiał się Black. - To jak się tu w ogóle poruszacie?

- Jaki to jest układ? - zapytał spokojnie Spiegel.

- 34 Tauri - wyjaśnił Mal. - Jesteśmy na orbicie Whitefall, czwartego satelity Aten, planety z układu Georgii.

- Tylko się upewnię: wy nie znacie Ziemi, tak? Ani Jowisza?

- To historia. Dawno temu i nieprawda.

- Który mamy rok? - zapytała Faye.

- 2517…

Faye rzuciła Spiegelowi triumfalne spojrzenie.

- No to pięknie - mruknął Jet. - My jesteśmy z innej rachuby.

- Ale jak to jest możliwe? - zapytała Kaylee, przestając głaskać psa, który z uporem podtykał jej głowę pod rękę. - Ziemia jest pusta, zniszczona, nikt tam nie został…

- Tauri 34 jest niezamieszkany.

- Zabawne, bo jak ostatnio spojrzałem przez okno…

- Cieszę się, że to takie zabawne, Reynolds, ale to my wylądowaliśmy diabli wiedzą gdzie…

- Czy ja się śmieję?

- Musi być jakieś racjonalne wyjaśnienie - powiedziała Zoe, ściągając na siebie pełne niedowierzania spojrzenia. - Zawsze jest.

- W świecie są dziury - zaintonowała Ed, która dotąd bawiła się w układanie serwetek i sztućców w jakąś tajemniczą górę. - Niektóre dziurki są małe, takie o - zaprezentowała, przebijając widelcem serwetkę. - A inne duże, duże, duże!

- O czym z taką ekspresją wypowiada się cudowne dziecię? - zapytał Mal.

- No więc… - odchrząknął Black. - Mamy teorię, że wypadliśmy z tego korytarza hiperprzestrzennego przez jakąś dziurę. I wpadliśmy tutaj.

- Brzmi jak bardzo naukowa teoria.

- Nie jestem inżynierem, kapitanie, jestem…

- Mal - odezwała się nareszcie Inara. - Wydaje się oczywiste, że ta technologia góruje swoim zaawansowaniem nad naszą, więc nie możesz wiedzieć, czy to możliwe, czy nie. A każdy w miarę wykształcony człowiek słyszał o teorii wszechświatów równoległych.

- Rzeczywiście, było coś takiego w szkole lotniczej.

- Nie chodziłem do szkoły lotniczej, Wash.

- To widać - mruknął Black.

- Bebop-Bebop wpadł w wielką dziurę i wyleciał po drugiej stronie, tam gdzie Serenity-Serenity! - zaprezentowała Ed za pomocą kubka i serwetki.

- Jeśli dopuszczamy możliwość podróży hiperprzestrzennej, to takie rozwiązanie też musi być jak najbardziej możliwe - oświadczył Book.

- Czy tylko dla mnie to brzmi kosmicznie?! - zbulwersował się Mal.

Zoe przygotowała się na długie-długie popołudnie.

7.

Faye straciła zainteresowanie dyskusją bardzo szybko. Nie, to oznaczałoby, że w ogóle jakieś miała, co nie było prawdą. Obserwowanie machismo Jeta w akcji już dawno stało się wtórne, na dodatek wszyscy powtarzali te same frazesy i nie zanosiło się na to, żeby ta ładna pani w jedwabiach, która siedziała obok niej przy stole, przyjęła dominujący ton w rozmowie. A szkoda, bo jako jedyna mówiła z sensem.

Kiedy dysputa o nawigacji w hiperprzestrzeni przybrała bardzo gorączkowy obrót, włącznie z krzykami i waleniem pięściami o stół, Faye dyskretnie wstała od stołu i obrała kurs na drzwi. Żeby tam dotrzeć, musiała przemknąć obok Spike’a, a to się raczej nie udawało niepostrzeżenie. Nie inaczej było tym razem: poczuła jego rękę na wysokości żeber, jakby chciał jej coś buchnąć z kieszeni, ale się rozmyślił. Wymierzyła mu tylko cios łokciem w nerkę i dała nogę.

Przez właz, wzdłuż korytarza, w dół klatki schodowej. Serenity była mniejsza od Bebop, ale znacznie bardziej zadbana: w kuchni ręcznie malowane kwiatki na ścianach, gdzieniegdzie prawdziwe drewno i miękka tapicerka, a nie zimny, bezosobowy metal. Całkiem ładnie. Jak w domu.

W domu. No proszę. Zawahała się przez chwilę; coś jej leżało na sercu. Nie chciała roztrząsać co.

Pogwizdując pod nosem, zeszła do ładowni. Osiłek stał przy śluzie powietrznej, z zajęciem dłubiąc w zębach. Na jej widok zaświeciły mu się oczy.

- Co tam? - zagadnęła, podchodząc bliżej. - Tracisz całą akcję?

- Na to wygląda. - Oparł się o stojące nieopodal pudła i prawie wywalił, kiedy przesunęły się po podłodze. - Małe zwiedzanie, co?

- Prawdę mówiąc, nieco mnie znudzili tymi wszystkimi latami świetlnymi - powiedziała łaskawie, łowiąc papierosy w kieszeni. - Mogę?

- No… Właściwie to nie…

- Tylko jednego? Nie paliłam od dwóch godzin, zaraz umrę. - Posłała mu błagalne spojrzenie. Od razu zmiękł.

- Dobra, ale tak, żeby kapitan nie widział, bo urwie mi głowę.

- Jasne. - Teraz uśmiech… i jest: trafiony-zatopiony. - Dziękuję.

Wydmuchnęła zmysłowo dym. Jayne omal nie dostał zeza.

- Co taka dziewczyna jak ty robi z taką załogą jak oni? - zapytał z durnym uśmiechem.

- Taka jak ja?

- No… taka młoda… ładna…

- Zdradzę ci teraz pewien sekret. - Faye nachyliła się do niego. - Jestem starsza niż cała moja załoga razem wzięta.

- No cóż. - Jayne przełknął ślinę. - Wiek oznacza wiedzę… doświadczenie…

Nie w jej wypadku, ale skąd miał o tym wiedzieć. Jego naiwność złapała ją jednak za serce: postanowiła nie dać mu w łeb, tak jak początkowo planowała, tylko po prostu dalej robić w konia.

- Powiedz mi, jak tu wygląda z rozrywkami? W sensie, gdzie można się zabawić?

- Na Whitefall wszędzie znajdzie się jakiś saloon…

- A kasyno?

- Takie z prawdziwego zdarzenia? Pewnie na Atenach. A najlepiej polecieć w głąb układu. Tam są takie, no, bardziej cywilizowane planety, ze sklepami, restaurancjami i w ogóle.

- Mhm. - Udała, że czegoś szuka po kieszeniach. - Jasny gwint. Zapomniałam mojej szminki. Co teraz?

- Możesz pożyczyć od Inary - zaproponował dobrodusznie Jayne. - Ona ma dużo tych, no, mazideł i smarowideł.

- Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli skoczę na chwilę do nas? Pięć minut dosłownie. Tylko złapię coś i będę z powrotem.

- Chyba nie powinnaś wychodzić bez zgody kapitana…

- Kapitan nie musi o tym wiedzieć. - Zagasiła papierosa na framudze. - Tak jak o tym. Ładnie proszę? Chwileczkę?

- No dobrze. - Złamał się Jayne. - Pięć minut! Dosłownie!

- Tak jest!

Otworzył jej śluzę. Faye bez żadnych przeszkód dostała się na zupełnie pusty Bebop i relaksacyjnym krokiem podążyła na mostek. Tam z satysfakcją usiadła na miejscu pilota, zamknęła śluzę i włączyła silniki. Nie było to zbyt trudne dla kogoś, kto w pół godziny nauczył się obsługiwać system nawigacyjny ukradzionego monomyśliwca i wielokrotnie obserwował Jeta ruszającego w drogę.

Co się stało, zorientowali się dopiero, gdy Faye odbiła w stronę dużej planety. Na ekranie wyświetliła się jej wściekła twarz Jeta.

- Faye! Co ty odpierdalasz! Wracaj natychmiast!

- Jadę na zwiedzanie - odpaliła Faye, dziobiąc w jego podobiznę palcem. - Chcę zobaczyć, co ten świat ma zaoferowania, podczas gdy wy kisicie się na tamtej puszce!

- Jak ona nazwała mój statek?! - W tle usłyszała pełen niedowierzania głos kapitana Serenity.

- Przecież ty nawet nie potrafisz tym kierować! Zawracaj!

- Skąd wiesz, co ja umiem, Jet! - Wrzasnęła do komunikatora. - Nic o mnie nie wiesz.

- Faye, jeśli chodzi o…

- Nie chodzi o pieniądze! Bez stresu, w końcu pewnie wrócę. Albo odeślę wam statek.

- Nie wierzę w to - wymamrotał Jet, dając za wygraną. Na ekranie zastąpił go Spike.

- To nie są żarty, Faye. Nawet nie wiesz, co cię tam czeka. Wracaj.

- Tak? - Rozzłościła się na dobre. - Po co? Bezsensownie szukać powrotu do świata, w którym mam dziesiątki milionów długu? Nie, dzięki, Spike. Wolę poszukać szczęścia tutaj.

- Faye…

- No? Chcesz coś jeszcze powiedzieć?

- Tylko tyle, że to, co robisz, jest bardzo głupie. - Zacisnął usta w wąską linię.

- Ty uważasz, że wszystko, co robię, jest głupie. A rivederci, gaujo. - Rozłączyła się z nimi. Przez chwilę siedziała nieruchomo, oddychając ciężko, a potem na ekranie zamigotało połączenie z mostkiem Serenity.

- Cześć, tu Wash - powiedział ostrożnie pilot. - Nie chcę kwestionować twoich umiejętności podejmowania decyzji ani nic, ale błagam, zastanów się nad tym. Nie wnikam w wasze dziwne problemy, ale to - to jest naprawdę niezwykle nierozsądne i może się skończyć poważnymi reperkusjami dla wszystkich zainteresowanych.

Faye patrzyła na niego bez słowa.

- Innymi słowy: wróć, proszę? - Uśmiechnął się błagalnie, a Faye bezlitośnie go wyłączyła.

Przeciągnęła się powoli, położyła nogi na konsoli i sięgnęła po papierosy. Nareszcie spokój i cisza: nikt nie będzie jej marudził, że zajmuje za długo łazienkę, nie myje po sobie naczyń i zużywa za dużo paliwa. Dosyć kretyńskich kłótni o pilota. Na dodatek cała kanapa dla niej.

Żyć nie umierać.

Do części drugiej!

autor: le_mru, gwiazdka lja 4, fandom: cowboy bebop, fandom: firefly

Previous post Next post
Up