Gwiazdka Lj-a 4: Kowboje w kosmosie (dla Sadacze) [2/2]

Dec 18, 2011 00:32

Nagłówek i uwagi znajdują się w części pierwszej.


8.

Kaylee kierowała się niemożliwą do pomylenia wonią papierosów. Znała Serenity równie dobrze co Mal, więc wiedziała, gdzie trzeba skręcić i wejść po drabince, żeby trafić do tajemnego schowka w okolicach maszynowni.

Spike siedział tam na skrzyni z częściami zapasowymi, paląc i wyglądając nostalgicznie.

- Jak się czujesz? - zapytała Kaylee, nie będąc w stanie wpaść na nic lepszego.

- A jak mogę się czuć? - mruknął, strzepując popiół na buty. - Wariatka odleciała z naszym statkiem, myśliwcami i wszelkim dobytkiem, porzucając nas na pastwę losu w totalnie obcym, dziwnym świecie. Więc świetnie. Po prostu świetnie.

Kaylee posmutniała i zbierała się już do odwrotu, kiedy się zreflektował.

- Hej, poczekaj! Bardzo przepraszam. Nie powinienem tak na ciebie warczeć.

- W porządku. Wiem, że to nie może być za fajne.

- Nie jest, ale to nie powód. Cały czas byłaś życzliwa. Usiądź.

- Nieźle wybrałeś sobie kryjówkę - pochwaliła go Kaylee, siadając obok na skrzyni. - Za chwilę zaskoczy tu wentylator i nikt nie wyczuje dymu.

- Instynkt palacza. - Spike dopalił papierosa i zgasił go, również sobie na bucie. - Jak wygląda sytuacja?

- Ed zasnęła pod piekarnikiem, więc w kuchni jest korek. Kapitan zaszył się w swojej samotni i nikt go nie widział od godziny. A twój kapitan siedzi w ambulatorium z doktorem, którego głęboko zafascynowała jego sztuczna ręka.

- Jet nie jest moim kapitanem - wyjaśnił Spike z krzywym uśmiechem. - Po prostu statek należy do niego. Nie muszę go słuchać. Przeważnie go nie słucham.

- Ta wasza koleżanka…

- Faye.

- Czy Faye często wykręca takie numery?

Spike parsknął.

- Dosyć, tak. Ale ostatnio była podejrzanie w porządku.

- Nie chcę się tu przypadkiem pakować się w wasze prywatne sprawy, ale… Tak sobie myślę… Czy to nie znaczy, że ona pewnie czegoś szuka? Albo przed czymś ucieka?

- Każdy z nas czegoś szuka albo przed czymś ucieka - orzekł stoicko Spike, opierając brodę na dłoni.

- Niekoniecznie. Mi jest dobrze tu, gdzie jestem.

- W takim razie bardzo ci zazdroszczę, Kaylee.

Kaylee spłoniła się, jak zwykle, gdy atrakcyjny młody mężczyzna prawił jej komplementy. Nie był to jednak powód, dla którego zdecydowała się go odszukać: po prostu wydawał się jej koszmarnie smutny, i to od pierwszego momentu, kiedy go zobaczyła. Kaylee nie lubiła, kiedy ludzie byli smutni.

- Ten świat nie jest taki zły, wiesz - powiedziała, trącając go ramieniem. - Jest tu całe mnóstwo różnych miejsc i różnych rzeczy do roboty. Można zwiedzać całymi latami. Na planetach środka jest naprawdę fajnie, wielkie miasta, mnóstwo ludzi…

- Nie wątpię. - Spike skierował na nią wreszcie wzrok. Wydawało jej się, że z jego oczami jest coś nie tak. - Ale nie ma tu miasta, w którym się wychowałem, mojej ulubionej restauracji, gazet, które zawsze czytam. Nie ma też paliwa do mojego statku, więc jak go zabraknie, nigdzie już nim nie polecę.

- Rozumiem. - Kaylee pokiwała głową. - Jeśli cię to jakoś pociesza, jestem pewna, że uda wam się wrócić do domu. Macie genialną dziewuchę i my też… - Urwała nagle, zdając sobie sprawę z tego, że o River nie miała wspominać.

Spike od razu się połapał.

- Nie martw się. Wiem już, że jest was więcej, niż pokazał nam kapitan. Siostra lekarza, tak? Nie wnikam, to wasza sprawa.

- Mal na pewno nie chciałby, żebym ci wygadała - powiedziała Kaylee, trochę blada.

- Zauważyłem już wcześniej. W ogóle się tym nie martw. Kapitan wciąż uważa, że mamy złe zamiary?

- On… bywa trochę nieufny.

- I ma rację. Ludzie to w większości skurczybyki - stwierdził Spike, wstając i otrzepując spodnie. - Ale nie Jet. Jet to przyzwoity gość, wiesz?

Zauważyła, że nie powiedział nic o sobie.

- Jasne. Spróbuję podszepnąć to kapitanowi.

- Dzięki.

I zbiegł po schodkach. Kaylee posiedziała tam chwilę, po czym podźwignęła się i poszła zajrzeć do maszynowni. Silnik chodził w porządku, równo, z tym miłym szmerem energii przerabianej na napęd rozproszeniowy. Miała jednak wrażenie, że odkąd na pokładzie pojawili się nieproszeni goście, Serenity jest jakaś inna, jakby zmienił się balans sił, na dodatek nie wiadomo, na czyją korzyść. Pokręciła się chwilę po niższym pokładzie i w końcu zeszła do ambulatorium.

Simon wciąż badał Jeta, który poddawał się wszystkim zabiegom z zaskakującą cierpliwością. Mogło to być zasługą aromatycznej kawy, którą zrobił mu pastor Book, usadowiony na stołeczku obok unitu.

- Stop tytanowy - oznajmił właśnie Simon, stukając w płytkę na twarzy Jeta. - Montujemy podobne, ale raczej pod skórą. Cześć, Kaylee.

- Cześć, Simon. Dzień dobry. Nie macie nic przeciwko, żebym tu posiedziała?

- Też mogłem mieć to implantowane - mruknął Jet. - Ale tak jak z ręką: sprawa osobista. Witaj, Kaylee, tu godzina prawdy z Jetem Blackiem.

Kaylee usiadła obok Booka, który zaproponował jej trochę kawy.

- Kwestia estetyki - powiedział Simon. - Proszę poczekać, chcę jeszcze coś sprawdzić.

- Nie ma sprawy. - Jet uniósł się na łokciu, siorbnął kawy i z powrotem ułożył wygodnie na leżance. - Nigdzie mi się nie spieszy.

Book wyglądał, jakby szykował się do natarcia.

- Panie Black - zwrócił się do Jeta, przybierając jedną z tych pozornie dobrotliwych min, które nie zwiastowały niczego dobrego. - Nie może być łatwo wychowywać dziecko w przestrzeni.

- Hm? - Brodacz spojrzał na niego podejrzliwie.

- Mam na myśli Ed. Wychowywanie jej w takich warunkach niesie ze sobą zapewne wyzwania.

- Co? Tak, tak. Na szczęście Ed jest dość samodzielna jak na jej wiek. Zanim ją… przysposobiliśmy, dawała sobie radę sama. Na Ziemi. Z jej deszczami meteorytów.

- To sierota, tak?

- Nie znam jej rodziców - odparł Black, wiercąc się na leżance. Simon, który kłuł go po ręce, syknął. - Nie wiem, czy ona ich zna.

- Czyli można uznać, że jest pan dla Ed takim zastępczym ojcem?

- Tak, chyba tak… Ja ją karmię, opieram i zapewniam dach nad głową… można by tak powiedzieć…

- Ale dziewczynka nie ma matki - ciągnął niezmordowanie Book. - To musi być dojmujący brak w jej życiu.

- Do czego pastor zmierza? - zamruczał Black. Jego oczy zwęziły się podejrzliwie.

- Może dobrym rozwiązaniem byłoby wychowanie w religii. - Book w końcu dotarł do meritum. - Obecność Boga pomaga czasem uporać się z brakiem czyjejś innej obecności. Czy jest pan religijny, panie Black?

- Zależy, co pastor rozumie przez religię… - zaczął Black, drapiąc się nerwowo po głowie. - Skłaniam się raczej ku filozofii nonteistycznej, ale nie wiem… - Nagle urwał. Kaylee odwróciła głowę. W drzwiach, przyciśnięta do framugi, stała River. - Dzień dobry.

- River! - Simon oderwał się od badania. Jego siostra wzdrygnęła się na widok igły w jego ręku. - Miałaś czekać w pokoju!

- Statek jest pełen pierwiastków - odezwała się River, gładząc ręką ścianę ambulatorium. - Chciałam ujrzeć pierwiastki w całej ich okazałości.

- Oo, macie własną. - Poweselał wyraźnie Jet. - Czemu ją ukrywaliście?

- To już nieważne - wcięła się Kaylee. - Fajnie, że do nas zeszłaś, River. Poznaj pana Blacka. Jest naszym gościem.

- Dzień dobry, River. - Brodacz usiadł. Nawet w takiej pozycji wyraźnie górował nad Simonem. - Jestem Jet.

- Jesteś Czarnym Psem - powiedziała River, omiatając Jeta dziwnie taksującym wzrokiem.

- Co proszę?

- O co chodzi? - zainteresował się Book.

- Jak mogła to wiedzieć? - zapytał zdezorientowany Black. - Nikt tak do mnie już nie mówi. To stary przydomek - wyjaśnił.

- River… - zaczął Simon, wyraźnie nieswój. - Wie różne rzeczy.

Black przekrzywił głowę. Nie wyglądał już tak bardzo na miłego wujka, który prał koszulki swojej przysposobionej córki.

- To powiedz mi coś, River - powiedział poważnie, wpatrując się w dziewczynę. - Czy twoim zdaniem kiedykolwiek dotrzemy do domu?

- Zapytaj psa - odparła River i zniknęła.

Jet oparł z powrotem na leżankę, a Kaylee wypuściła z płuc powietrze, które dotąd wstrzymywała. River… Po niej zawsze można było się czegoś takiego spodziewać. Simon wrócił do kłucia sztucznej ręki, jak gdyby nigdy nic, ale pastor zupełnie stracił wątek.

- Meh - powiedział w końcu Black. - To Spike powinien z nią pogadać. Jest znacznie lepszy w te filozoficzne klocki niż ja.

- No więc, panie Black. - Odchrząknęła Kaylee, otrzepując się zupełnie z dziwnego nastroju. - Niech nam pan opowie - jak jest na Marsie?

9.

Mal siedział w obitym futrem fotelu pilota, patrząc przed siebie. Po chwili napiętego milczenia przechylił lekko głowę.

- Przestań tam wisieć i wejdź. Wiem, że tam jesteś.

- Dzięki za zaproszenie - odparł Spike. Mal, zdziwiony, odwrócił się w fotelu. - Spodziewałeś się kogoś innego?

- Chyba mówiłem, że na mostek wolno wam wejść tylko z osobą towarzyszącą.

- Ty tu jesteś - odpowiedział Spike, opierając się nonszalancko o szafkę.

- Działasz mi na nerwy - ostrzegł Mal.

- Myślałem, że raczej twojej pierwszej oficer.

- To też. A ja przeważnie ufam jej intuicji. Tym razem potraktowałem ją z pewną dozą lekceważenia i proszę - co się stało? Zło i chaos, ruja i poróbstwo. - Wymierzył w Spike’a oskarżycielsko palec wskazujący. - Nie powinienem był nigdy się do ciebie przysiadać w tym pierniczonym pubie.

- Nie będę się z tym kłócił - przyznał Spike. - Co zamierzasz z nami zrobić?

- To, co mówiłem. Zrzucimy was w Toros na Atenach, a dalej radzić sobie będziecie musieli sami. Ja nie mogę ścigać jakichś zagubionych statków po kosmosie. Mam pewną pracę do wykonania. Mam obowiązki wobec swojej załogi. - Mal dotknął swoich skroni. - I przejmujące wrażenie déjà vu.

Spike milczał, patrząc na swoje brudne buty.

- Dobrze - dodał Mal, jakby poczuwał się też do jakichś obowiązków względem załogi Bebop. - Dam wam namiary na człowieka od fałszywych dokumentów.

- Dzięki, ale nie trzeba. Poradzimy sobie.

- Wiesz, jedno mnie zastanawia - powiedział Mal, zakładając nogę na nogę. - Już nawet nie okoliczności tego kosmicznego incydentu, nawet nie wasza tajemnicza proweniencja czy tamta niezrównoważona z leksza pannica, która z taką dezynwolturą porwała wasz statek, ale to, jak ty się zachowujesz, Spiegel. Jak możesz to przyjmować z takim niewzruszonym spokojem? Ja na twoim miejscu biegałbym w kółko, krzycząc takie słowa, że ściany by zbladły.

- A czemu miałbym się denerwować? I tak nie mam w tej chwili żadnego wpływu na sytuację.

Mal przekrzywił głowę w zamyśleniu.

- Widzę w tym podejściu pewne zalety.

- Spróbuj. - Spike wyjął z kieszeni zapalniczkę. - Jest całkiem spoko.

- Może kiedyś. Bo zaraz cię zastrzelę, jeśli tylko zobaczę ogień.

Po tej groźbie Mal uznał rozmowę za skończoną: odwrócił się ze skrzypnięciem fotela i wrócił do kontemplacji nieba. Nie mając tam nic więcej do roboty, Spike podrzucił zapalniczkę w dłoni i wycofał się na korytarz. Wszędzie było już cicho, tylko w kwaterach obok ktoś rozmawiał przyciszonymi głosami. Skądś dobiegało niewyraźne chrapanie. Spike wiedział, że to nie Jet, bo ich usytuowano w kwaterach dla pasażerów, po drugiej stronie statku.

Jet zresztą nie spał. Spike poznał to po rytmie jego oddechu, kiedy wszedł do kabiny.

- Jet, śpisz? - szepnął konspiracyjnie, zasuwając drzwi.

- Tak - burknął Jet.

- Super. - Spike zdjął marynarkę i kaburę. Tę ostatnią włożył pod poduszkę i położył się na pryczy naprzeciwko Jeta. W delikatnym świetle padającym z korytarza widział jego zacięty wyraz twarzy. - Jet, my musimy się stąd wydostać.

- Dzięki za stwierdzenie oczywistości, Spike.

Spike miał na myśli Serenity. Jet nie.

- Jak chcesz odzyskać Bebop?

- Poszukać. Poczekać. Wiesz, jak to jest z Faye: wraca jak bumerang. Słuchaj, Spike, jesteś pewien, że nie wiesz, skąd ten jej wyskok? Czy… wiesz… nie powiedziałeś albo nie zrobiłeś czegoś… widziałem, że ostatnio znowu macie na pieńku…

Spike czekał cierpliwie, aż Jet dotrze do takiego momentu w swojej przemowie, że opanuje go zbytnie zażenowanie, by mógł kontynuować, i zmieni nagle temat.

- Tym razem jej już nie wybaczę, wiesz. Pewne rzeczy to przegięcie. To koniec.

Jet zawsze tak mówił. Spike był pewien, że po wystarczającej ilości łzawych przeprosin i trzepotania rzęsami - a ze strony Jeta fałszywych gróźb i ostentacyjnej złości - Faye zostanie z powrotem dopuszczona w poczet załogantów.

- Musimy znaleźć Bebop i drogę do domu - ciągnął Jet. Spike założył ręce za głowę. - Najgorzej będzie z pieniędzmi, ale może Ed nam coś skombinuje? Wiem, że to kradzież i w ogóle, ale chyba jesteśmy potrzebujący…

- Jet - powiedział spokojnie Spike. - Mamy raczej małe szanse na powrót. Wydaje mi się, że powinniśmy raczej się cieszyć, że nie wylądowaliśmy gdzieś, gdzie nic nie ma i nie staliśmy się jednym z tych statków, po których słuch zaginął. Za to wylądowaliśmy tu. Tu coś jest.

- Ty zawsze tak łatwo się poddajesz! Musimy spróbować!

- Ja się nie poddaję, ja myślę racjonalnie.

- Ale co mamy twoim zdaniem zrobić? Po prostu tu zostać?

- Czemu nie? Tylko pomyśl: świeży start, od zera. Bez żadnych kul u nogi.

- Bez forsy.

- Może zbilibyśmy fortunę na koncepcji bram hiperprzestrzennych.

- Spike, przecież ty nie masz pojęcia, jak działają bramy - powiedział ubawiony Jet.

- Coś tam czytałem.

- Może i masz rację… ale najpierw chociaż spróbujmy, dobra? Nie chcę żyć ze świadomością, że poddałem się bez walki.

- Dobrze, Jet.

Jet lubił zmuszać Spike’a do wysiłków, które ten przeważnie uważał za bezcelowe. W tej chwili wolał zabawiać się myślą, że rzeczywiście zaczną od nowa: tajemnicze dorosłe podrzutki w świecie tchnącym nowością niczym samochód prosto z fabryki. I wtedy go tknęło: nigdy więcej bilardu u Joeya, nigdy więcej kanapek z indykiem ze sklepów całodobowych Koi… a także nigdy więcej twarzy Julii ani szansy na przetrącenie Viciousa; co więcej, wszyscy dojdą do wniosku, że Spike zszedł z areny, zaciukany w jakimś zaułku pałką do sprawdzania ciśnienia w oponach, tudzież w podobnie niechlubny sposób.

To już mu się mniej spodobało, ale Jet zasnął i nie sposób było podzielić się z nim tą refleksją. Spike zamknął zatem oczy i udał się w beztroską krainę snu.

- Spike, obudź się. Coś jest na rzeczy. - Jet wkładał buty z grymasem zarezerwowanym dla wczorajszych skarpetek. - Wstawaj.

- Już, już. - Przeciągnął się. - Mam wrażenie, jakbym w ogóle nie spał.

- Spałeś dosyć. Chodź. - Jet szarpnął zdecydowanie za uchwyt drzwi i wyczłapał na korytarz, masując się po czaszce. - Dzień dobry, Zoe.

- Właśnie po was szłam - powiedziała Zoe, chłodna i kompetentna. - Kapitan was potrzebuje.

- To coś nowego - mruknął Spike, cały się skręcając wewnętrznie z potrzeby papierosa.

- Nas? - Jet stanął nieoczekiwanie okoniem. - Do czego niby?

- Najwyraźniej wieści o akcji na Whitefall się rozeszły i nasz partner w interesach zapragnął was poznać. Kapitan uważa, że nie zaszkodzi was ze sobą zabrać, kiedy będziemy dobijać targu. - Mina Zoe mówiła wyraźnie, co ona sama o tym myśli. - Przegryźcie coś, zaraz schodzimy na powierzchnię.

- Nie zaszkodzi to nie zaszkodzi - stwierdził Jet.

- Mam nadzieję, że coś z tego będziemy mieli.

- Niewykluczone. - Zoe obróciła się na pięcie i pomaszerowała na mostek. Spike patrzył na jej proste plecy.

- Dobra, śniadanie.

- To zawsze znakomity pomysł - zgodził się Spike.

- W kuchni mają kwiatki wymalowane, zauważyłeś?

- Tak, tak.

- No co, ładnie.

10.

Ed zamknęła kolorowy aplet. Otworzyła edytor. Przeturlała się po podłodze, szarpiąc się za włosy z frustracji. Zamknęła edytor. Przestawiła komputer za pomocą stóp i wywindowała się na fotel, z którego spłynęła głową naprzód na podłogę i otworzyła edytor powtórnie.

- Kod, kod, kod - załkała rozpaczliwie. - To nie ten kooooooood.

- Co robisz? - zapytał ktoś, kogo nie znała.

Ed przekrzywiła głowę. Dziewczyna, która nad nią stała, zrobiła tak samo, więc widziały się prawie pod właściwym kątem.

- Ed oswaja wasz Internet.

- Co to Internet?

- To taki większy cortex.

- Dlaczego to robisz? W cortexie nie ma nic ciekawego. Wszystko jest tutaj. - Postukała się palcem wskazującym w skroń.

- Nieeeeee - zaprotestowała Ed. - W Internecie jest wszystko!!! Ale Ed rozumie, wy nie macie prawdziwego Internetu.

- Nie. - Dziewczyna usiadła na podłokietniku fotela, zaglądając w ekran. - Mamy tylko centralny cortex…

- Czyli serwery Sojuszu. Nie istnieje wolna sieć - powiedziała mądrze Ed, zsuwając okulary cyfrowe na kark.

- Ci, co szydzą, wszystko widzą.

- Co?

River patrzyła w przestrzeń, bawiąc się swoimi włosami. Były bardzo długie, kręcone i brązowe, zupełnie inne od włosów Ed.

- Nic - powiedziała w końcu. - Ty przyjechałaś z nimi, prawda? Jesteś z drugiej strony wszystkiego.

- Taaaak. Ed nie widziała cię wcześniej, czy Ed wie, kim jesteś i po prostu nie pamięta?? Tutaj jest tyyyle nowych rzeczy!

- Nie. Musiałam być schowana. Jak cenny skarb. - Dziewczyna zachichotała. - River Bez Ziemi, księżniczka instytutu medycyny doświadczalnej.

- Jesteś bardzo dziwna - oceniła Ed, godząc palcem w zakurzone buciory River. - Bardzo bardzo. Co się Ed podoba! Superrr! - Uniosła korpus i zamachała rękami. River zdążyła się uchylić. - Chcesz zobaczyć, co Ed robi? Tylko uwaga! Musisz się skoncentrować i śledzić krok po kroku! Czy szybko się uczysz, River?

- Bardzo szybko. - River uśmiechnęła się skromnie.

- To dobrze! Bo Ed próbowała już trochę nauczyć Jet-osobę, ale on udaje najpierw, że wie, tak tak, drapie się po brodzie, a potem się gubi i pyta o najprostsze rzeczy! Jet-osoba nic nie umie. Popatrz! - Uderzyła palcami w klawiaturę. Na ekranie wyskoczyły aplety: rybki, wieloryby, uśmiechy. - To są takie małe programy, które wykonują za Ed całą robotę. Na przykład czegoś szukają! Albo zgadują coś za Ed: na przykład hasła! W ten sposób dostałam się do waszego statku.

- Skąd je wzięłaś?

- Ed je napisała. - Wywołała edytor i pokazała falujące wstążki kodu. - Ma ich teraz caaałą kolekcję! Ale one nie pasują do serwerów cortexu.

- Pokaż mi program od haseł. - River pochyliła się nad monitorem. Ed założyła okulary i posłusznie sięgnęła po zestaw narzędzi łamiących hasła: różowe piranie, długie nitki kodu. - Jak to działa?

- No… są różne klucze uwierzytelniania i szyfrowania… dwudziestoznakowe, dwunastoznakowe… Serenity miała tylko osiem. - Ed strzeliła palcami od stopy. - Klucze-klucze dwa, znajdę, co się da… ale z tym nie daje rady. Zło.

- Te znaki to cyfry?

- Cyfry, litery, inne znaki. Wszystko. - Ed wykrzywiła się z rozczarowaniem. - Nie może przebić się przez tę zaporę!!! Całą noc siedziała!!!

- Mogę? - zapytała River, wskazując na komputer.

Ed zastanawiała się chwilę. Tomato to jej najcenniejszy dobytek. Jedyny dobytek.

- No - powiedziała z pewną niechęcią. - Ed pożycza ci Tomato. Bo cię lubi.

River była już skupiona na kwestii łamania haseł do serwerów Sojuszu.

- Te znaki to po prostu dane, prawda? Pewna ilość danych?

- Pakiet - podsunęła Ed, dla zabawy odwracając się do góry nogami. - Jestem teraz Dziewczynką na Opak!!!

- Czyli pewnie najpierw wysyłasz pakiet na rekonesans, by sprawdzić, z czym w ogóle przyjdzie się zmierzyć… potem wraca jakaś informacja zwrotna… Wtedy można już ocenić, jaki jest system uwierzytelniania…

- Ooo - powiedziała Ed, patrząc na to, co działo się na monitorze pod wpływem manipulacji River. - Taaaak… Nie, ta komenda wygląda nieco inaczej…

W tym momencie przez luk weszła Zoe-osoba.

- Co robimy? - zapytała bez szczególnego zainteresowania.

- Włamujemy się do serwerów Sojuszu - odparła River, klepiąc w klawisze.

- Tak? To świetnie. - Zniknęła w kolejnym luku. Ed i River wróciły do swojego zajęcia: na ekranie pojawiały się kolejne wężowe linijki kodu, a aplet roboczo nazwany „świetlikświetlik” nabierał kształtu. Kiedy Zoe pojawiła się z powrotem, brakowało mu tylko skrzydełek.

- Za dziesięć minut śniadanie, dziewczynki.

Za nią weszli Jet-osoba i Spike-osoba, zajęci dyskusją o wystroju wnętrz.

- Ed. - Jet-osoba wyglądał na zaskoczonego jej widokiem. - I River. No tak. - Rozejrzał się. - A gdzie jest pies?

- W kuchni. Czeka na parówkę - zaśpiewała Ed. - Parówkę, parówkę, krówkę!

- Koncentruję się - oświadczyła chłodno River. Na czole miała pionową zmarszczkę.

- Już idziemy. - Zrejterował Jet. Coś w River wywoływało w nim dziwny niepokój. - Mamy coś do załatwienia na powierzchni. Wrócimy po was, dobra? Nie uciekaj nigdzie, Ed. Słyszałaś?

- Dobrze-dobrze. Ooo, to chyba zadziała, dodaj jeszcze widełki… takie o… żeby ograniczyć procesy…

Jet wyniósł się do kuchni, natomiast Spike-osoba nadal stał w tym samym miejscu, w swojej zwykłej pozie - ręce w kieszeni, ciężar ciała oparty na jednej nodze, głowa przekrzywiona lekko na bok.

- Więc ty jesteś River - powiedział. - Spodziewałem się, że będziesz starsza.

River oderwała się od pisania, wywołując u Ed jęk rozczarowania, ale kiedy zmierzyła Spike’a wzrokiem, pod którym wydawał się on kurczyć, Ed poweselała nieco.

- Czas przejrzeć na oczy, Pływający Ptaku - powiedziała poważnie, unosząc się z fotela. Spike zrobił krok do tyłu i prawie wpadł na kanapę. River wyciągnęła rękę i przejechała palcem wzdłuż klapy jego marynarki. - Zbyt długo spałeś i straciłeś umiejętność odróżniania tego, co jest prawdziwe, od tego, co nie jest. We śnie przegapiasz to, co na jawie.

- Teraz nie śpię.

- Tego nie możesz wiedzieć. Pamiętaj. - Dźgnęła go palcem w ramię. - Nic nie przydarza się na darmo i nic dobrego nie przychodzi za darmo. I poszukajcie psa - dodała już lżejszym tonem. - Dobrze radzę.

- Dobra - wydusił Spike, usiłując zachować twarz. Gdyby Ed w jakimkolwiek stopniu obchodziły borykania jej współzałogantów z losem i sobą nawzajem, może by się nawet tym przejęła, a tak czekała niecierpliwie, aż ta scena się skończy. - Dziękuję, River.

Kiedy jego kroki ucichły, River odwróciła się do komputera, gdzie „świetlikświetlik” był niemalże gotowy do akcji.

- Skończmy to przed śniadaniem - zaproponowała, uśmiechając się wdzięcznie. - Nie lubię chłodnej owsianki.

- Zaraaaaaaaz. - Ed przyłożyła palec do brody. - Co mówiłaś o Einie?

11.

Mal parł nieustraszenie przez główny port kosmiczny na Atenach, mijając stoiska z suwenirami, kapeluszami, częściami metalowymi i jedzeniem wątpliwego pochodzenia. Za nim postępowali Zoe i Jayne, ona w swoim płaszczu, on w uszance od mamy. Spike i Jet wlekli się za nimi, rozglądając się z zainteresowaniem po dokach.

- Ruszajcie się - rzucił przez ramię Mal. - Będziecie jeszcze mieli czas na zwiedzanie.

- Hej, Jet - powiedział Spike, zwalniając, Mal przyrzekłby, że specjalnie. - To wygląda prawie jak Havre, nie?

- Żebyś wiedział. Przerażające. A zarazem nieco budujące.

- No.

- Idziemy!

- Co się tak spieszycie? - zapytał Spike. - Coś wam ucieknie?

- Niewykluczone, że pokazywanie się z wami nie jest najlepszym pomysłem - powiedziała Zoe, nawet się nie odwracając.

- I jak zwykle wszystko dlatego, że musiałeś kogoś postrzelić, dupku!

- Już daj spokój, Jet.

Mal skręcił w uliczkę wiodącą w nieco bardziej cywilizowane rejony, usiłując wygłuszyć męczącą rozmowę z tyłu i się skoncentrować. Miał przed sobą trudne pertraktacje: musiał przekonać Ali, żeby zapłaciła im drugą połowę, mimo że na Whitefall nie poszło im tak naprawdę gładko (strzelanina w dolince). Liczył, że obcy ją rozproszą i Ali zapomni o tym fakcie, a oni dostaną pieniądze i będą żyli długo i szczęśliwie.

- Nerwy, sir? - zagadnęła go półgłosem Zoe.

- Co? Nie! - oburzył się Mal, skręcając znowu: w kierunku bulwarowych knajpek, pod którymi czyhały zawsze głodne mewy. - To znaczy, tak, ale nerwy-grrr, a nie nerwy-stres.

- To całkiem zrozumiałe, sir.

- Zaczekajcie chwilę! - zawołał z tyłu Spike. Mal odwrócił się w sam raz, by zobaczyć, jak znika w ogródku jednej z knajp.

- Jasny gwint! Ja się tym zajmę - rzucił do Zoe i Jayne’a. W wejściu prawie zderzył się z Jetem. - Co on wyrabia?

- Skąd ja mam wiedzieć? - burknął Jet. - Czyż jestem stróżem brata mego?

- Czyżby Book zaczął już niepostrzeżenie działać? Gdzie on jest? Widzisz go?

- Tam! - Jet wskazał błysk niebieskiego garnituru przy jednym z dalszych stolików i ruszył przez zatłoczoną knajpę niczym bardzo uprzejmy taran. - Przepraszam, przepraszam, sorry. Ojej! Przepraszam.

Spike stał nad stołem, przy którym siedziała zaginiona poprzedniego dnia dzierlatka. Od kiedy opuściła pokład Serenity, wzbogaciła się o modną skórzaną kurtkę i najwyraźniej trochę lokalnej waluty, bo stał przed nią imponujący półmisek pełen ryżu z przyprawami i kurczaka w cieście.

- Faye?! - Jet wybałuszył oczy. - Jesteś tu! Jezu, myśleliśmy… - Jego głos nagle się zmienił. - Ty mała cholero! Gdzie jest mój statek?! Czy sprzedałaś mój statek?!

- Co? - zapytała leniwie Faye, nie ruszając się z miejsca. - Spokojnie, Jet, bo żyłka ci pęknie. Siadnij sobie, zjemy obiad, pogadamy.

- Gdzie jest mój statek?! - powtórzył Jet, zaciskając pięści. To już zakrawało na scenę, ale Mal nie zdążył zainterweniować, bo Spike wskazał coś nad głowami gości.

- Tam jest, Jet. Stoi przy nabrzeżu.

- Nic nie sprzedałam - broniła się Faye. - Okej, coś tak, ale nie chcecie wiedzieć co. Nic waszego! Właściwie czekałam, aż tu dotrzecie, zaraz możemy domówić coś dla was…

- Teraz nie jemy - wycedził Mal. - Teraz idziemy coś załatwić, potem możecie jeść tyle kurczaka, ile tylko zechcecie. Wyjdźmy stąd, nim zrobi się widowisko.

Spike złapał ją za ramię i wyciągnął z siedzenia. Faye w ostatnim momencie złapała z talerza kurczęcą nogę.

- Jedzenie się marnuje! Ty brutalu! Kręci cię to?! Kręci cię szarpanie mnie?!

- Tak, Faye, kręci mnie to szalenie.

- Wiedziałam! Zboczeniec!

- Nogi ci z dupy powyrywam - mruczał Jet.

Mal uniósł oczy do nieba, z płonną nadzieją uzyskania boskiego wsparcia. Dostał jedynie ziemskie: Zoe porozumiała się z nim wzrokiem i omiotła troje niesfornych kowbojów spojrzeniem o takim natężeniu chłodu i pogardy, że aż na chwilę się zamknęli. Po chwili dyskusja zawierająca nisko latające groźby i na wpół zrozumiałe przekleństwa rozgorzała na nowo, ale Mal był już wtedy z przodu i gorączkowo liczył w myślach od dwudziestu w dół.

- Hmm, kapitanie… - bąknął Jayne. - Czyśmy się nie zapędzili przypadkiem? Lokal Ali jużeśmy minęli.

Mal pacnął dłonią w czoło.

- Wiedziałem, że po coś cię trzymam, Jayne. W tył zwrot!

Lokal Ali mienił się porządnym przybytkiem i za taki go na Athens uważano: czyste stoliki, dobre menu, obsługa, nieźle zaopatrzony bar. Nawet zasłony w oknach. Był jednak pralnią pieniędzy, a żeby podtrzymywać złudzenie, goście biznesowi, tacy jak Mal i jego ekipa, wchodzić musieli wejściem dla obsługi, przez kuchnie i magazyny.

Biura Ali, jednej z macek lokalnej mafii, pilnowało dwóch basiorów.

- Kapitan Reynolds i załoga - zaanonsował z godnością Mal. Jeden z basiorów zapukał wielką pięścią i pchnął drzwi do kantorka.

Ali siedziała za biurkiem niczym udzielna księżna, otoczona stosami dokumentów i dwoma wychudzonymi asystentami. Jeden asystent był od mafii, a drugi od restauracji, tylko Mal nie wiedział, który jest który.

- Ach, Mal Reynolds. Śmietanka rynsztoka.

- Twój widok sprawia mi niewysłowioną radość, Ali.

- To pewnie dlatego, że jakaś małpia część twojego mózgu połączyła mój widok z otrzymywaniem pieniędzy. Wejdźcie, wejdźcie, nie udawajcie, że nie wiecie, dlaczego tu jesteście.

- Ja nie jestem specjalnie pewien - stwierdził półgłosem Jet. Mal zaczął się zastanawiać, czy sam jest równie irytujący dla bliźnich.

- Ali, to jest pan Black, pan Spiegel i pani… no…

- Valentine - podsunęła aksamitnym głosem Faye.

- Choć raz zastosowałeś się do moich poleceń, Mal - oświadczyła Ali, przyglądając się przybyszom znad okularów. - To znaczy zaraz potem, jak się do nich nie zastosowałeś. Ale wybaczę ci tym razem.

Mal wypuścił na wpół świadomie wstrzymywane w płucach powietrze.

- To? To był mały wypadek przy pracy. Właściwie po pracy. Wszystko przebiegło zgodnie z planem, dopiero potem zaczęła się strzelanina. - Mal zerknął oskarżycielsko na Spiegela, który wydawał się podziwiać boazerię. - Nie nasza wina tak naprawdę.

- Wiem, wiem. - Ali przesunęła w ich kierunku ciężki mieszek z pieniędzmi i zwróciła swój wzrok na obcych przybyszy. - Słyszałam, że jesteście nowi w okolicy.

- Tak można powiedzieć - przyznał ze znudzeniem Spiegel.

- Co byście powiedzieli na zatrudnienie?

- W jakim charakterze? - podchwyciła Faye.

- A, tu coś dodać, tam coś ująć. Gdzieś polecieć, coś załatwić. Przy drzwiach postać, postrzelać.

Zmarszczone nieco oblicze Spiegela wygładziło się, ale Mal nie uważał tego za dobry znak.

- Brzmi nieźle.

- Hej, Spike… - zaczął Jet. Mal zareagował w tym samym momencie, ale Zoe złapała go za rękę.

12.

Mal mawiał o Zoe, że jest obdarzona niezwykłą intuicją, ale to nie była żadna intuicja czy inne zgadywanie, tylko szkolone latami umiejętności obserwacyjne. Mal uważał, że była małomówna, a ona była po prostu zajęta przyglądaniem się wszystkim i wszystkiemu. W chwilach takich jak ta, w biurze u Ali, mgliste, delikatne wątki zachowania wszystkich obecnych osób zbiegały się w jedną, mocną linię wiodącą ku konkretnemu rezultatowi, którym był konflikt.

Mal zaczął już mówić coś, co nieodwołalnie wpakowałoby ich w nawet głębsze kłopoty, więc Zoe chwyciła go ostrzegawczo za ramię. Spiegel zrobił krok do przodu. Język ciała miał zwodniczo swobodny i luźny, ale w szczęce napięły się mięśnie. Black uniósł dłoń, ale nikogo nie dotknął; wyglądał na z góry pokonanego. Faye Valentine otworzyła pomalowane usta, jej policzki się zarumieniły, a ręka powoli, lecz zdecydowanie pełzła ku broni ukrytej w fałdach swetra.

- Potrzebujemy zatrudnienia - ciągnął Spiegel. - Nie kreuje się nam powrót do rodzinnych okolic.

Sposób, w jaki to powiedział, nawet Zoe kazał wierzyć, że ma na myśli centralne planety. Ali dobrze oceniała charaktery, ale tu nie miała wszystkich informacji - i zaczęła popełniać błędy.

- Miło mi to słyszeć - stwierdziła, opierając brodę na splecionych dłoniach. - Od dzisiaj?

- Czemu nie? - powiedział Spiegel, wprawnie zastosowując na niej swój chłopięco-niebezpieczny urok. - Chwytaj dzień i tak dalej.

Teraz już nawet Jayne zorientował się, że coś jest nie tak, ale nie śmiał się odezwać. Mal zmarszczył brwi, uciekając wzrokiem na boki: oceniał szanse i szukał dróg wyjścia.

- Doskonale - powiedziała Ali, wyraźnie zadowolona z siebie. - Waszym pierwszym zadaniem byłoby wyrzucić stąd kapitana Malcolma i jego ludzi na zbity pysk.

Punkty zwrotny - wszyscy, włącznie z asystentami na flankach Ali, sięgnęli po broń. Trajektorie nabojów tak się krzyżowały, że gdyby wystrzelili, nikt nie wyszedłby bez szkody.

- To bardzo nieuprzejme z twojej strony, Ali - powiedział Mal.

- Może chodźmy, kapitanie - zaproponował Jayne.

- To interesujące - stwierdził Spiegel. - Ale…

- Ja bardzo przepraszam - przerwał mu dudniącym głosem Black. W jego tonie pobrzmiewało autentyczne oburzenie. - Ale za kogo ty nas, koleżanko, masz? Za jakichś tanich drani?! Za płatne wykidajły?

- Tak, mniej więcej - potwierdziła niefrasobliwie Ali, ale Zoe zauważyła już u niej coś więcej: powątpiewanie i zimną kalkulację.

- No więc poważnie się mylisz. - Jet wystąpił do przodu. - Może jesteśmy płatni, może czasem nawet tani, ale na pewno nie bezprawni. Jesteśmy, cholera, łowcami nagród.

Na użytek Zoe Mal zrobił dyskretnie taką minę, jakby wdepnął w gówno. Zoe nie mogła się nie zgodzić.

- Łowcy nagród? - zasyczała Ali.

- Muszę się zgodzić z kolegą - powiedział Spiegel, patrząc na nią znad lufy. - Tak więc, aby uniknąć zupełnie nieprzyjemnej sytuacji, proszę oddać kapitanowi Malcolmowi jego pieniądze. W przeciwnym razie zmuszeni będziemy zacząć wysadzać różne rzeczy.

- Za darmo - dodała Faye Valentine.

- Jestem bardzo poruszony tą deklaracją - zaczął Mal - ale proszę, tylko nikogo nie…

Drzwi huknęły pod naporem ochroniarzy. Faye Valentine wystrzeliła w sufit. Ozdobna lampa spadła na biurko, sypiąc dookoła szkłem i tynkiem. W górę wzbiła się chmura papierów i gipsu.

Jayne uderzył jednego z ochroniarzy łokciem, Zoe walnęła drugiego kolbą w brzuch i wystrzeliła w kierunku asystentów. Mal, wiedziony jakimś pierwotnym instynktem, padł na ziemię, a kula świsnęła tuż nad jego grzbietem i koło ucha Zoe.

Kiedy opadł kurz, Spike stał na stole i bawił się z asystentami: na oczach Zoe jednemu z nich wykopał broń z ręki, a drugiego uderzył obcasem tak, że tamten aż wpadł z impetem na kredens. Kredens poszedł w drzazgi. Mal złapał jedną z desek i użył jej na głowie ochroniarza - nie wiadomo którego, bo przed chwilą było ich tylko dwóch, ale nagle Zoe widziała co najmniej czterech. Jet Black znokautował któregoś sztuczną ręką i razem z Jayne’em złapali go za frak i wyrzucili przez drzwi, zatrzymując kolejnych.

- Wynośmy się st… - zaczął Mal, ale wtedy Ali wynurzyła się spod biurka i nader celnie kopnęła go kolanem w jądra. Mal zgiął się w pół, nie kończąc zdania, a Ali sięgnęła po pieniądze.

- Nic z tego. - Spiegel nastąpił jej na dłoń. Ali cofnęła ją z sykiem.

- Bardzo niemądrze jest zadzierać z Sanhehui.

- Wierz mi, niewiele jest mnie w stanie przestraszyć. - Kopnął mieszek z pieniędzmi tak, że Zoe zdołała złapać go w dłoń.

- Musimy spadać, Spike! - zawołał Jet spod drzwi, gdzie razem z Jayne’em powstrzymywał napływ taniej siły mafijnej. - Teraz!

Zoe już sięgała po deskę Mala, kiedy rozległ się strzał, który strzaskał okno. Faye przestąpiła nad ciałem jednego z asystentów i wybiła kolbą resztę szkła.

- Podsadzi mnie ktoś?

Jayne prawie się przewrócił z pośpiechu, ale ją podsadził. Za nimi wyskoczyli Jet i Spike, a Zoe popchnęła ku nim bladego z bólu Mala i sama wskoczyła na parapet. Jeden z goryli Ali wycelował w nią rewolwer.

- Powinnam mu pozwolić postrzelić cię w dupę - powiedziała Ali.

Zoe miała na końcu języka szereg ciętych ripost, ale nie zdecydowała się na żadną w porę i moment minął, więc po prostu rzuciła Ali spojrzenie pełne dezaprobaty i również wyskoczyła na podwórko, by dołączyć do salwujących się ucieczką towarzyszy.

Sapali zaczajeni w jakimś zaułku, kiedy odezwał się komunikator.

- Jak poszło, kochanie? - zapytał Wash, podczas gdy Mal mełł w ustach przekleństwa i trzymał się za klejnoty, a Jayne wytrzepywał szkło z włosów.

- Jak zwykle.

- Jak zwykle „ktoś komuś obił mordę” czy jak zwykle „z trudem dobiliśmy transakcji”?

- Ktoś mi obił co innego - wtrącił Mal.

- Trochę tego i trochę tego.

- Mamy forsę. - Wzruszył ramionami Spike, prawie niezdyszany i na dodatek odpalając papierosa.

- Poprawka: my ją mamy - stwierdził Mal. - Ale dzięki wam. Ciężko mi to przechodzi przez gardło, ale: dziękuję.

- Nie ma sprawy. - Faye Valentine odrzuciła włosy z twarzy. - Kopsnij mi fajkę, Spike.

- Chyba marzysz.

- Za piętnaście minut będziemy na miejscu - powiedziała Zoe do komunikatora. - Grzej silniki, kochanie.

Mal pokiwał głową, nawiązując z Zoe kontakt wzrokowy. Uśmiechnęła się do niego. W tle Spiegel i Faye dalej kłócili się o papierosy, aż ukrócił to Jet Black, uderzając pięścią w ścianę.

- Masz tu fajkę, Faye, a teraz przymknijcie się oboje. Porozmawiamy poważnie w domu.

Nawet pogroził im palcem. Zoe miała nadzieję, że Mal nie przejmie od niego tego zwyczaju.

- Wynośmy się stąd - powiedział Mal, odpychając się od wspierającej go dotąd miłosiernie ściany.

- Nie sposób się nie zgodzić, sir.

13.

Kiedy dotarli na Bebop, Jet skręcił od razu na mostek, milcząc w sposób obliczony na wywołanie poczucia winy. Faye jak na autopilocie dobiła do lodówki i wyjęła stamtąd pół puszki tuńczyka, a potem opadła z nim na kanapę, włączyła telewizor i przez parę minut oglądała biały szum, podczas gdy statek budził się do życia i powoli wyrywał z więzów planetarnej grawitacji.

- Myślisz, że jesteśmy w zasięgu satelity? - zagadnął Spike, siadając obok niej niczym kot, który chciałby wypłoszyć właściciela z ulubionego fotela.

- Nie. - Wyłączyła ekran stopą. - Po prostu lubię oglądać wojny mrówek.

Spike milczał przez chwilę, wyraźnie zbierając siły do kolejnego natarcia.

- Zadowolona z siebie? Udał ci się ten występ?

- Nie, dlaczego tak uważasz? - zapytała, lekko poirytowana.

- Nie wiem, bo wparadowałaś tu bez słowa i pierwsze co zrobiłaś, to uderzyłaś oczywiście do lodówki, a Jet jest wkurzony, wiesz? Ten cholerny statek to wszystko, co ma, a w odróżnieniu od nas on na to ciężko zapracował.

- Już go przepraszałam!

- Do dupy takie przeprosiny. - Spike wydął wargi.

- Dlaczego właściwie ty mi zwracasz uwagę? - Odwróciła się do niego, wyprowadzona z równowagi. - Nie wydaje mi się, by osoba, która często zabiera swoje zabawki i znika bez słowa, by robić chuj-wie-co, była upoważniona do czegoś takiego!

- Ja znikam bez słowa? - powtórzył z niedowierzaniem Spike. - To raczej twoja specjalność. A ja, jak wychodzę, to zawsze wracam.

- Taaak, na noszach, które targają biedni Jet i Faye, a potem robią tutaj szpital polowy i karmią cię przez słomkę przez trzy dni!

- Odwracasz kota ogonem, jak zwykle.

- Nie ma żadnego kota!!! - Wrzasnęła Faye. W tym momencie do mesy zajrzał Jet.

- Widzę, że wy znowu to samo?

- Jet. - Faye uklękła na kanapie i złapała za oparcie. - Przepraszam za to, co zrobiłam! Naprawdę bym go oddała! Czekałam zresztą, aż mnie znajdziecie! Wiedziałam, że mnie znajdziecie!

- Gówno prawda - warknął Jet. - Mogliśmy już być po drugiej stronie tej cholernej galaktyki!

- Przepraszam…

- Już przestań, Faye, wiem, że przyciśnięta powiesz wszystko. - Jet patrzył na nią z rozczarowaniem wypisanym na twarzy, tą ostateczną rodzicielską bronią, której używał równie wprawnie co swojego antycznego Walthera P99. - Po prostu nigdy więcej czegoś takiego nie rób, okej? I idź zmieść popiół z konsoli w sterowni, bo strasznie tam nasyfiłaś. Nie słyszałaś o popielniczkach?

- Zaraz zmiotę - powiedziała potulnie Faye. Burza chyba przechodziła.

Spike rzucił jej pogardliwe spojrzenie.

- No co?

- Nic. - Wzruszył ramionami i zapalił papierosa.

- Weź się odczep.

- Przecież nic nie mówię.

- Jezu! - Jet walnął się dłonią w czaszkę. - Ed i Ein!!! Zapomnieliśmy o nich!

- Spoko, odbierzemy ich później, w jakimś spokojniejszym miejscu.

- No tak, ale zapomnieć… To wszystko przez was. - Jet wskazał ich palcem wskazującym. - Jak zwykle.

- Tak, Jet, na pewno.

Faye postanowiła się wymknąć, nim sztorm rozpęta się na nowo. Wzięła swojego tuńczyka i poszła do sterowni. Starła popiół z konsoli łokciem i usiadła na miejscu pilota. Bebop wznosił się pod kątem, na tym samym kursie co Serenity majacząca z przodu.

- Faye-Faye… - Na konsoli wyskoczył ekran komunikacyjny. Widniała na nim wielka, rumiana, wesoła twarz Ed. - Wróciłaś-wróciłaś z Bebop-Bebop!

- Zgadza się - potwierdziła nieco zbolała Faye. - Jestem z powrotem-rotem. Co tam na Serenity?

- Nic ciekaweeeego - wykrzywiła się Ed. - Ale Ed poznała River! River jest faaaaajna. Ma takie długie włosy - dłuższe niż Faye-Faye i Ed razem wzięte! - i nosi sukieeenki i potrafi programować w Anacondzie!!! River potrafi chyba wszystko - szepnęła konspiracyjnie, przysuwając twarz do monitora bliżej, niż Faye uważała to za możliwe.

- To fajnie. - Faye zaatakowała tuńczyka. Na wspomnienie tamtego kurczaka w cieście zrobiło jej się trochę przykro. Przynajmniej nie zapłaciła jeszcze rachunku, więc nie była to zupełna strata.

- I Ed i River pisały razem i zrobiły aplet, który włamał się na serwery Sojuszu i zdjęły nagrodę z River i Simona! Simon jest jej bratem. A potem odkryły, jak wrócić do nas! To Ein przeprogramował kurs Bebop-Bebop i jeśli…

Faye czyściła metodycznie puszkę. Powrót do domu? No fajnie, chociaż trochę szkoda, bo tutaj nikt nie znał Pokerowej Alicji ani nie wiedział, ile ma długu. Mogłaby wymyślić sobie zupełnie inne nazwisko i może nawet zdobyć jakiś prawdziwy zawód, niepolegający na biciu ani oszukiwaniu innych ludzi… albo po prostu zacząć nową karierę w starym zawodzie… może nawet bez tych dwóch upierdliwych gości, którzy dyszeli jej wiecznie w kark, wyplątać się wreszcie z sieci zależności od pomocy Jeta i uwagi Spike’a…

I wtedy to poczuła: ukłucie poczucia winy zakorzenionego gdzieś głęboko pod jej hedonizmem przez tego cholernego Jeta!

- Co? - Oprzytomniała nagle. Ed nadal paplała w najlepsze. - Znalazłyście drogę do domu? Czemu nie powiedziałaś tego wcześniej?!

- Przecież właśnie powiedziałam. - Ed wykrzywiła usta w podkówkę. - Nie słuchasz mnie, Faye-Faye!

- Nie, słucham, słucham, mów! - Otworzyła drugi kanał i wybrała Jeta. - Jet!

- Co? - burknął Jet. - Zepsułaś coś?

- To Ed. Mówi, że znalazła drogę do domu.

- Cześć, Jet-osobo! - zawyła tymczasem Ed. - Kiedy przyjdziecie po Ed?? Czeka i czeka!!! Była nawet u tej miłej pani, która ładnie pachnie i pani dała jej takiej dobrej herbatki! Pani powiedziała, że Ed jest bardzo-bardzo ładną dziewczynką i ma fajne włosy, ale bardzo brudne stopy!

- Stop - powiedział Jet. Ed, zupełnie niespodziewanie, zamilkła. - Ed, zaraz tam będziemy, tylko wyjdziemy z orbity, rozumiemy się? Faye, połącz nas z mostkiem Serenity.

- Co ja, sekretarka? - wymamrotała Faye, ale włączyła komunikator i nawet zwolniła Jetowi miejsce.

Wraz z Jetem przypałętał się oczywiście Spike. Udając, że w ogóle nie obchodzi go kwestia rendez-vous z Serenity i ewentualnego powrotu na zielone pastwiska Układu Słonecznego, usadowił się w wykuszu okna panoramicznego i palił papierosa. Faye rzucała mu spojrzenia spode łba.

- Wiesz co - powiedział w końcu, podczas gdy Jet znowu prawił sobie złośliwości z Malem Reynoldsem - o ile powiedzenie tego sprawia mi fizyczny wręcz ból, to całkiem nieźle wyglądasz w tej kurtce.

- Ja we wszystkim dobrze wyglądam. - Usiadła plecami do niego, żeby nie widział jej twarzy.

- Nie w łazience.

- Spadaj.

- Dzieci - mruknął Jet.

14.

Pożegnania się bardzo ciągnęły. River i Ed siedziały w kącie nad Tomato, wymieniając się pomysłami na programy i skrypty. Ein, główny winowajca całej sytuacji, który dwa dni temu w sobie tylko znany sposób przeprogramował kurs Bebop w taki sposób, że przelecieli w nocy przez most Einsteina-Rosena, leżał przy Ed. Uszy miał położone po sobie i cały promieniował skruchą i chęcią poprawy. Nie dalej jak godzinę temu mesa Serenity stała się świadkiem dramatycznej, łzawej sceny, która pozostawiła niesmak zarówno w jej uczestnikach, jak i obserwatorach: Jet krzyczał na Eina, Ein skowyczał z czystej psiej rozpaczy, a Ed płaszczyła się na podłodze, bezskutecznie próbując bronić go przed werbalnym atakiem własnym ciałem.

„Wielki brutal” został jednak powstrzymany przez Mala i Zoe, „puchaty bidulek” utulony przez Kaylee, a „straumowane dziecko” doprowadzone do porządku przez Inarę. Sytuację rozładował Jayne, proponując wspaniałą wymianę handlową: genialny pies za jego ulubiony nóż. Został odprawiony z kwitkiem, nie bardzo rozumiejąc przyczynę powszechnej wesołości.

- Dlaczego tak dłuuugo? - jęknęła Ed, patrząc na starych ludzi pochylonych nad mapami. - Co oni jeszcze rooobią?

- Nie chcą się tak naprawdę rozstać - powiedziała River. - Ale nie wiedzą o tym. Wiedzą za to, że wiedza, którą posiedli, jest niezwykła i niebezpieczna, i umawiają się, że nikomu więcej nie wyszepczą tego sekretu.

- Wyślę ci współrzędne, kiedy będziemy na miejscu - obiecał właśnie Jet. - Jeśli będziecie kiedyś bardzo znudzeni albo zdesperowani, to zapraszamy do nas.

- Lubię nasz układ, dziękuję - mruknął Mal, zwijając mapy.

- Znając nas, kiedyś się to zdecydowanie przyda - stwierdziła Zoe, wyciągając rękę. Jet uścisnął ją z wdzięcznością. - Szczęśliwej podróży, kapitanie Black.

- To dopiero się nam przyda. Jeśli nagle znikniemy z radaru, to będziecie wiedzieli - ktoś nas zestrzelił albo się udało.

- Będziemy dobrej myśli.

Faye korzystała z okazji i wyjadała ciasteczka podane przez Inarę.

- Czym ty się w ogóle zajmujesz? - zapytała, krusząc sobie na dekolt. - W sensie: na tym statku? Jesteś jedyną myślącą osobą w okolicy czy co?

- To też, ale hobbystycznie. - Inara roześmiała się. Ed lubiła dźwięk jej śmiechu. - Jestem Towarzyszką.

- Co to znaczy? Parzysz super herbatę, masz ekstra ciuchy i ciągle wyglądasz zajebiście?

- I sypiam z wybranymi przez siebie ludźmi za pieniądze.

Faye przez chwilę patrzyła na nią z czymś przypominającym podziw.

- Jest to pewien sensowny wybór życiowy. Na pewno lepszy niż hazard.

- Nigdy nie jest za późno na zmianę ścieżki - powiedziała sentencjonalnie Inara i nieoczekiwanie dotknęła ręki Faye. Faye spojrzała na nią ze zdziwieniem. - Uważaj na siebie, Faye. Nie daj się wodzić za nos mężczyznom.

- Co? - Faye zabrała dłoń jak oparzona. Ed w ogóle nie wiedziała, o co chodzi, ale River uśmiechała się porozumiewawczo. - To znaczy, dobrze, pod pantofel z nimi i tak dalej.

- Co będziecie robić, jak pojedziemy? - zapytała Ed. River wzruszyła ramionami. - Nie będzie wam nudno?

- A wam?

- Pewnie tak - powiedziała markotnie Ed. - Ale Ed będzie cię szukać w sieci. Jeśli kiedykolwiek do niej wejdziesz, Ed na pewno cię znajdzie!

River uśmiechnęła się i objęła ją. Ed przez chwilę nie wiedziała, co robić, nieprzywykła do ludzkiego dotyku, więc tylko zamachała bezładnie rękami.

- Okej, Ed, idziemy. - Spike poklepał ją po głowie. - Zabieraj kompa. Koniec wycieczki.

- Ed chyba nie chce iść. - Pociągnęła nosem.

- W domu będzie Internet - kusił umiejętnie Spike.

- Okej! - Ed zerwała się na równe nogi i zatańczyła taniec radości. - Interneeeet! Co ty na to, Ein?

Ein szczeknął, wciąż skruszony. Spike przykucnął i poklepał go podobnie jak wcześniej Ed. Kiedy jego wzrok napotkał oczy River, po jego twarzy przemknęło coś dziwnego.

- Pamiętaj, co ci powiedziałam, Pływający Ptaku.

- Trudno zapomnieć. - Chciał już wstać, ale zastygł na chwilę oparty na jednym kolanie. - Oni nie wiedzą, kim naprawdę jesteś, prawda? Mam nadzieję, że się w końcu zorientują.

River nachyliła się i pocałowała go w policzek, a potem uciekła. Ed zauważyła, że doktor obserwuje ich uważnie z drugiej strony pokoju.

- Czas na nas. - Spike przeciągnął się. Jego wyciągnięte ręce na chwilę zasłoniły twarz. - Chodź, Ed.

Ed wzięła Tomato pod pachę i poszła. Pożegnali się jeszcze raz ze wszystkimi, nawet z Jayne’em-od-noża, Kaylee w kombinezonie i pastorem-z-włosami. Już na Bebop Ed konwersowała jeszcze przez komunikator z Washem, bo miał takie fajne dinozaury - a potem Ein został wsadzony na konsolę główną i po długim namawianiu i przekonywaniu nastąpił na kilka klawiszy i przeprogramował kurs.

Kiedy zmniejszone ciążenie zasygnalizowało, że są z powrotem w hiperprzestrzeni, Ed z euforycznym okrzykiem włączyła Internet, a potem z łkaniem opadła na klawiaturę i przytuliła Tomato.

- Wszystko po staremu - skomentował to Jet, siadając z westchnieniem na swoim fotelu. Pozostali członkowie załogi też migrowali powoli z powrotem do mesy: Ein, machając przepraszająco swoim krótkim ogonkiem, położył się obok nogi Jeta, Spike rozłożył się na kanapie, Faye przycupnęła na stole. - No, prawie wszystko. Kto ma papierosy?

Wszyscy sięgnęli automatycznie do kieszeni, ale tylko poszukiwanie Faye przyniosło jakieś skutki.

- Ty oszustko.

- Co, zawsze mnie częstujecie.

- Żebrak.

- Jeszcze coś. - Jet z rozmachem postawił na stole butelkę. - Dobra łycha zza mojego łóżka.

- Coś się stało? - zapytała czujnie Faye, zakładając nogę na nogę. Jej papierosy nareszcie do niej wróciły, w paczce kołatało się jeszcze kilka.

- Żyjemy - powiedział Spike. - Czy to nie sukces?

- Lecimy na Europę - przypomniał Jet. - Jeszcze trzy godziny temu nie przypuszczałem, że coś tak zwyczajnego i przyziemnego będzie znowu możliwe. To jest okazja.

- Niech wam będzie - zgodziła się Faye. - Ale zróbmy jeszcze bilans naszej wycieczki.

- Po co nam bilans? - Spike odchylił głowę na oparcie kanapy i mówił przez papierosa. - Co było, a nie jest, i tak dalej.

- Chyba nie pojmujesz powagi sytuacji - podchwycił Jet. - Byliśmy gdzieś, gdzie jeszcze nikt nie zawędrował. Historyczna chwila. O której nikomu nie powiemy, oczywiście - zastrzegł, spoglądając na nich surowo.

- Ed, na ten przykład, shakowała coś, co jeszcze shakowane zapewne nie było.

- Tak jeeeest! - zakrzyknęła Ed.

- Ja wytargowałam niezłą nową kurtkę.

- Ja się wzbogaciłem intelektualnie - stwierdził Jet.

- Jak?!

- Tak, jak słyszałaś.

- Niech wam będzie - westchnął Spike. - Przez przypadek zajrzałem do kieszeni kapitana Reynoldsa i do ręki wpadło mi to.

- Spike…

- Mówię, że przez przypadek.

- Co jeszcze macie? Ja trochę okruszków w dekolcie.

- Ja wziąłem łyżeczkę do herbaty. No co? To naprawdę nie kleptomania, tylko odruch!

- Kleptomania to odruch.

Ed założyła cyfrowe okulary i zniknęła ze świata.

15.

Ein ocknął się ze strasznego snu, w którym za zestaw noży kuchennych oddano go Wielkiemu Człowiekowi w Wełnianej Czapce. Po wyczerpującym emocjonalnie i fizycznie dniu spał tak twardo, że nie przeszkadzały mu krzyki, śmiechy i zgrzytanie nogami mebli po podłodze statku; z koszmaru wytrąciło go dopiero czyjeś dotknięcie. Uchylił jedną powiekę i zobaczył oddalającego się chwiejnym krokiem Człowieka Jeta. To on musiał szturchnąć go butem, wstając z fotela.

Ein zastrzygł uszami. W pomieszczeniu panowała złudna cisza: tylko dźwięki tła i oddechy śpiących Ludzi. Pachniało dymem tytoniowym i tym bursztynowym płynem, którym poili się cały wieczór. Ein zmarszczył nos i rozprostował zdrętwiałe nogi, a potem jeszcze sobie ziewnął. W polu jego widzenia znajdował się Człowiek Spike, najwyraźniej zmorzony snem w momencie, gdy siedział na podłodze. Tak też został, oparty o kanapę, z głową na udzie - Ein uniósł głowę - Człowieka Faye, który spał z nieelegancko otwartymi ustami.

Ein był inteligentnym psem: zauważał i wykorzystywał szanse, które oferował mu los. Wstał, podreptał do kanapy, zasadził się i wskoczył na nią od boku. Ludzie się nie poruszyli: spali twardo, znieczuleni swoim napojem. Ein na miękkich łapkach podszedł do Człowieka Faye, wśliznął częściowo pod jej sweter i podetkał głowę pod jej rękę, udając, że to jego ma głaskać.

Przez chwilę leżał w napięciu, oczekując, że jednak się obudzą i zgonią go z kanapy, a potem też zasnął, ukołysany szumem łopatek wentylatora i pomrukiem silników Bebop.

autor: le_mru, gwiazdka lja 4, fandom: cowboy bebop, fandom: firefly

Previous post Next post
Up