W dobrej wierze [#1, BtVS]

Apr 14, 2008 17:36

Parampampam! Zapowiadam nowy tasiemiec, odcinkowiec, w sensie. Akcja dzieje się równolegle z ósmym, komiksowym sezonem BTVS, po Chosen, Not Fade Away i No Future For You, ale od Wolves at the Gate może być już AU. Zalecam zapoznanie się z No Future For You, żeby wiedzieć, czym zajęty jest Giles i co właściwie Faith robi w Anglii.

Dedykowane akzseinga z okazji jej okrągłych urodzin :)
Za pomoc dziękuję novin_ha.



Bannerek zrobiony przez lunatics_word

W dobrej wierze
ilość słów (odc.1): 2455
spoilery: do Wolves at the Gate
ostrzeżenia: w późniejszych odcinkach R za momenty
postaci: Faith, Giles, część ekipy hyperionowej i szkockiej


W DOBREJ WIERZE

Look at me, how I’m honest and I’m free
I was born to under-achieve

1.

Butelki miały działanie hipnotyczne. Całe półki rozmaitych alkoholi z kolorowymi etykietami, od podłogi do sufitu, po trzydzieści centymetrów każda. Na przedzie pastelowe butelki tego sikacza Bacardi Breezer, dalej wódki smakowe, dobre do babskich drinków i spotkań licealistek. Potem whisky. Tullamore Dew, Black Label, Wild Turkey... Jezu, zwykły Jack Daniels był tutaj taki drogi.

Dalej brandy, giny, koniaki, czyli alkohol zarezerwowany dla wieczornych drinków starszych pań. Następnie tequila i inne rzeczy z importu: kolorowe likiery, polska i rosyjska wódka, wina od takich za dwa i pół funta do takich za kilkadziesiąt, większość o dość intrygujących nazwach, z których nie wszystkie kojarzyły się z licealnymi lekcjami francuskiego. Niektóre, zastanawiająco, przywodziły na myśl tytuły filmów pornograficznych.

- Osiemnaście pięćdziesiąt - odezwała się ekspedientka.

- Co? A, tak. Już. Chwila moment.

Faith oderwała się od studiowania działu monopolowego i sięgnęła do kieszeni dżinsów, żeby wygrzebać kilka wymiętolonych banknotów i grubych monet jednofuntowych. Kupiła tosty razowe, mleko, śmietankę osiemnastoprocentową, kawałek tego obrzydliwego Brie, od którego nos skręcał się w supełek, dziesięć plasterków zwykłej Goudy, kapustę pekińską, dwie puszki tuńczyka i dziesięć jajek. Wszystko to było tak zupełnie przeciętne i codzienne, że drobne przewróciłyby się jej w kieszeni, gdyby nie miała ich w ręce.

Gruba kasjerka - jej identyfikator głosił, że miała na imię Tess - skasowała wszystko i lekceważącym ruchem rzuciła na ladę zieloną ekologiczną torbę z drzewkiem na przedzie. Faith, nie usiłując nawet walczyć z nadciągającym znudzeniem, zapłaciła osiemnaście pięćdziesiąt, zapakowała swoje żałosne zakupy i pchnęła drzwi sklepu ramieniem.

Na zewnątrz było Bath. Jedna z głównych ulic, obdarzona jakąś pretensjonalną nazwą i spływająca, jak zawsze, deszczem. W Somerset chyba nie przewidziano innej pogody.

Faith naciągnęła kaptur bluzy na głowę i zeszła na chodnik. Jej martensy z chlupotem zanurzyły się w wodzie. Gładka, impregnowana skóra pobłyskiwała nawet w deszczu, a Faith po raz enty zastanawiała się, czy buty we wzór brytyjskiej flagi to przypadkiem nie przegięcie w jej krucjacie o wtopienie się w tłum. Może powinna się ograniczyć do jedzenia ryby z frytkami i szlifowania RP poprzez oglądanie BBC. Z drugiej strony, martensy z Union Jackiem były w taki fajny sposób retro. A może to było indie? Zawsze myliły jej się te określenia.

Właśnie roztrząsała, jak w ten schemat wpisywało się słowo "trendy", kiedy ktoś potrącił ją ramieniem. I to tak mocno, że zwykła dziewczyna pewnie poleciałaby na tyłek w kałużę, a Faith zachwiała się i postąpiła parę kroków do tyłu. Zakupy wyleciały jej z ręki. Usłyszała nawet delikatny chrzęst skorupek jajek roztrzaskujących się na mokrym chodniku.

Spojrzała w górę. Dwaj faceci w kapturach, flekach i glanach z białymi sznurówkami, na pierwszy rzut oka skini. Już to by jej wystarczyło, żeby spuścić im manto, ale na domiar złego obaj śmierdzieli siarką i nie był to zapach, którego nabywa się, używając zapałek do odpalania papierosów.

- Patrz, jak leziesz, gamoniu - powiedziała zaczepnie Faith, udając się, że otrzepuje.

- Lepiej się nie odszczekuj, zdziro - warknął ten z lewej. Albo miał fatalną wadę wymowy, albo nieludzkie szczęki. Faith stawiała na to drugie. Wszystkie włosy na karku stanęły jej dęba.

Na ulicy było właściwie pusto - osiemnasta w niedzielę. Wymarzony moment na mordobicie.

- Powinieneś przeprosić, śmieciu - powiedziała, odruchowo wpadając w swój bostoński akcent. Zawsze tak przeskakiwała, kiedy ktoś ją wkurzył.

To wreszcie przeważyło. Jeden skin wziął krok w bok i wyciągnął ramię, żeby złapać ją za włosy, drugi sięgnął do kieszeni. Zablokowała pierwszego łokciem, a drugiego kopnęła w brzuch, poleciał do tyłu. Wykręciła pierwszemu sprawnie rękę, przykląkł na chodniku. Pociągnęła go z kolana w to delikatne miejsce w krzyżu i poprawiła z czubka martensa w nerkę, delikwent zwinął się z bólu.

Usłyszała świst, a właściwie zapowiedź świstu, jaki wydaje ostrze, którym ktoś się zamachnął. Uchyliła się, skręciła w biodrach, złapała skina za łokieć i wykręciła mu nadgarstek tak, że lśniący motylek sam wypadł z dłoni i z metalicznym szczękiem upadł na chodnik. Napastnik odwinął się i przyłożył jej wolną pięścią w żołądek. Zgięła się odruchowo i cofnęła o krok, a potem wystartowała z kopniakiem z półobrotu. Skin zablokował ten cios, ale o to chodziło - kiedy wychodził z zasłony, Faith odciągnęła do tyłu swoje prawe ramię tak daleko, jak tylko pozwalał staw i zwolniła mięśnie jak cięciwę.

To była torpeda. Nawet nie fanga, a torpeda. Pięść Faith z chrzęstem zderzyła się ze szczęką przeciwnika, jego głowa odskoczyła do tyłu jak u zabawki, kaptur opadł, odsłaniając zdeformowaną, nieludzką twarz z wielkim, płaskim nosem i kłami wystającymi spomiędzy warg.

Był naprawdę paskudny.

Faith z rozmachem poprawiła z lewej pięści. Facet padł. Z kącika ust sączyła się krew, ale był jeszcze przytomny. Oparła but na jego piersi i pochyliła się nieznacznie.

- Potłukliście mi jajka, chłopaki. Tak się nie robi. Pogromcy w poniedziałki rano lubią jeść jajecznicę.

Wytarła ubłocony but o jego dżinsy i schowała zdobyczny motylek do kieszeni. Niedługo będzie mogła znowu wyprawić się do lombardu ze swoimi zdobyczami - miała już całą torbę skonfiskowanej broni, jakichś noży, toporków, szabel i czego tam jeszcze. Po okręgu Bath and North East Somerset roznosiło się powoli, że w okolicy jest aktywny pogromca, mimo że Faith wypełniała te obowiązki na pół etatu. Na pozostałe pół opychała się rybą z frytkami i udawała, że wcale nie zauważa, jak zaokrąglają jej się biodra. Fiu-fiu. W końcu im więcej do kochania, tym lepiej.

Pozbierała swoje zakupy, żwawym krokiem przekroczyła Upper Borough Walls i weszła w Union Street, gdzie mieszkał ten drań i filistyn Giles (nie miała pojęcia, kim mógł być filistyn, ale podsłuchała to kiedyś u Wesleya i spodobało jej się). W górę po szerokich, drewnianych schodach. O, kot sąsiada znowu narobił na najniższy stopień. Wyglądało na to, że sąsiad znowu dostanie zjebkę, jeśli Faith spotka go rano przy kiosku. Jakaś zaległa poczta w skrzynce - rachunki albo kartka z Rzymu czy innego fotogenicznego miejsca. Giles dostawał ich sporo.

Faith uważała, że mógłby dostawać więcej pieniędzy. I ona też. Żeby móc zrobić z nimi coś konkretnego, a nie gnieździć się tu z Gilesem i liczyć na nie wiadomo co... chociaż gnieżdżenie się może nie było odpowiednim słowem, zważywszy, że Giles posiadał dwupoziomowe mieszkanie w starym budownictwie. Wprawdzie większość metrażu zajmowała biblioteka, która rozpełzła się po prawie wszystkich pomieszczeniach domu, ale potrafili czasem nie widywać się cały dzień, jeśli trzymali się swoich kątów.

Weszła do mieszkania, rzuciła klucze na stolik, włączyła światło i radio. Wszędzie był taki sam burdel, jaki zostawiła rano. Zlew pełen dwudniowych naczyń, pety w doniczce po fiołku. W niewielkiej klitce, którą Faith dostała w lenno, porozrzucane płyty i rozwleczona po podłodze czarna bielizna. Wbrew oczekiwaniom nic nie zrobiło się samo.

Podkasała rękawy i z wysiłkiem podzieliła majtki i skarpety na czyste i brudne, chociaż na samą myśl o używaniu pralki Gilesa ogarniała ją apatia. Uwiązany na szlauchu w łazience Bosch to była prawdziwa bestia, żarłoczna i nieprzewidywalna, która pochłonęła już kilka ofiar w postaci podkoszulków z inicjałami R.G. i push-upów bez inicjałów.

Kiedy uporała się z praniem, nadal tkwiła w apatii, z tym że pogłębionej. Siedziała bez życia na kanapie, z niewolniczym oddaniem oglądając kolejne serwisy informacyjne i czekając, aż zagrzeje się przedwczorajsze tagliatelle.

Nawet nie uniosła głowy, gdy w zamku zazgrzytał klucz. Po chwili do pokoju wszedł Giles. Odłożył torbę, odwiesił kurtkę na wieszak i opadł ciężko na kanapę tuż obok Faith. Przez chwilę oboje z niezdrową fascynacją oglądali relację z Los Angeles, a potem Faith wstała i przyniosła dwie porcje odgrzanego, brunatnego makaronu. Zjedli, obejrzeli jeszcze sport - Faith szczególnie lubiła tego prezentera z wiadomości sportowych, był taki zadziorny - po czym Giles zdjął okulary i przetarł je chusteczką. To było zaproszenie do rozmowy.

- Jak poszło polowanie? - zapytała Faith, przyciągając sobie krzesło i kładąc na nim nogi.

- Dobrze - stwierdził ostrożnie Giles. - Znaleźliśmy jeszcze dwie, z czego jedna chce współpracować, a druga jest... hmm... w ciąży.

- W ciąży?

- Będzie miała dziecko. Nie, wiem, że to wiesz. Po prostu sam sobie to powtarzam, aby oswoić się z tą myślą. Poza tym, odmówiła nam.

- Ile ma lat?

- Dwadzieścia.

- To nie taka młoda. Może mieć bachora.

- Oczywiście, że może mieć dziecko - zgodził się Giles, sięgając po poranną gazetę. - Tylko czy nie powinna chociaż zorientować się w swojej sytuacji?

- Chyba się zorientowała i dlatego nie chce się w to pakować.

Giles fuknął. Było to fuknięcie pełne dezaprobaty.

- Nawet nie wie, na co może narazić to dziecko. Moim zdaniem powinna być podwójnie chętna, żeby odbyć jakieś przeszkolenie. W końcu jest odpowiedzialna nie tylko za siebie, ale również za swoją córkę albo syna… Tymczasem większość z potencjalnych - powiedzmy, że rozmija się z odpowiedzialnością.

- Tak jak ja - dokończyła urwaną i niedopowiedzianą myśl Faith. - Dawaj, G-man, czemu mi to mówisz?

- Chciałem poznać twoje zdanie - oznajmił Giles. Wyglądał, jakby sam siebie zszokował tym stwierdzeniem.

- Moje zdanie... - Faith nagle poczuła się bardzo poważnie. Zrobiło jej się nieco dziwnie. - Wyobraź sobie, że ta dziewczyna jako aktywna pogromczyni rodzi i wychowuje tego dzieciaka. Nie, zaczekaj, to samo w sobie nie jest dziwne, trudne może, ale nie aż takie dziwne. Tylko kto z niego wyrośnie? Taki drugi Wood, nie?

- Robin Wood jest dobrym człowiekiem - odparł Giles. Okulary zjechały mu na dół nosa.

- Może i przyzwoitym, dobra. Ale cały czas dyszącym żądzą zemsty i takimi tam. I nawet nie pozwól mi się rozgadać na temat jego kompleksów związanych z silnymi kobietami...

- Zwyczajnie przemawia przez ciebie gorycz.

- Wcale nie! To był po prostu ten, jak to się mówi? Kompleks Edyta?

- Edypa - poprawił ją Giles i zauważyła wreszcie, że się śmieje.

- A pieprz się! - Zerwała się z kanapy i wyniosła do kuchni, żeby zapalić. - To nie było zabawne! No dobra, może trochę. Ale tylko trochę.

- Najzabawniejszy jest teraz tik, którego on dostaje, kiedy ktoś o tobie wspomni - mówił z pokoju Giles. Słyszała, jak stuka talerzami i sztućcami, kiedy ona szukała zapalniczki. W końcu musiała odpalić papierosa od kuchenki. - Z trudem udaje mi się zachować powagę.

- A skąd wiesz, jakiego on dostaje tiku? Przecież go nie widziałeś.

- Miałem okazję zamienić z nim słowo na ostatniej wideokonferencji Londyn-Cleveland-Rzym. Andrew wspomniał o tobie, a brew Wooda zrobiła coś dziwacznego. - Giles wszedł do kuchni z naczyniami w ręku i zaprezentował, co zrobiła brew Wooda. Faith parsknęła w swój papieros. - Niezwykle zabawne. Otwórz, proszę, okno.

- Nie ma sprawy.

Otworzyła okno i usiadła na blacie stołu, podczas gdy Giles zakasał rękawy i wziął się za zlew. Obserwowała, jak efektywnie i stopniowo mył talerze, kubki i sztućce i odkładał je na suszarkę. Giles tak radził sobie ze wszystkim i wszystkimi. Lubiła to.

- Ponadto prawdopodobnie zapowiada się nowe zajęcie dla nas - powiedział nagle, wyrywając ją z zamyślenia. - Pamiętasz może Danę?

- Tę laskę, co urwała się z wariatkowa w Los Angeles?

- Tak. Nie wiem, czy wiesz, ale Andrew przewiózł ją do Londynu rok temu.

- Oddaliście ją do szpitala?

- Och, przecież wiesz, że nie. Doktor Hallison przepisała jej odpowiednie leki i kazała wdrożyć do normalnego życia... o tyle, o ile. Na wypadek, gdyby nie wyszło, nadal mam recepturę tej mikstury odbierającej pogromczyniom siły. - Giles otarł czoło grzbietem ręki. Nagle wyglądał na zmęczonego. - Zajęły się nią dwie dziewczyny, jedna po psychiatrii, druga po resocjalizacji. Były nawet zadowolone, że mogą się spełniać w swoim powołaniu. Dana wprawdzie już nigdy nie będzie zdrowa...

- W sensie: popieprzyło ją na stałe?

- ...po tym, co jej się stało, ale zasługuje na godne życie. Prawda? Wracając do tematu, przez pewien czas panował spokój, a wczoraj dowiedziałem się, że uciekła.

- Jak to: uciekła?

- Zwyczajnie. Przez okno, kiedy nikt nie patrzył. I pojechała gdzieś w świat. Andrew boi się powiedzieć o tym Buffy, ale musi.

- Bo Buffy jest szefem?

- Również, ale głównie dlatego, że Dana bardzo często o niej mówiła. O głównej pogromczyni. Chyba chciała ją znaleźć.

- A po co jej Buffy? Z tego, co wiem, nie skończyła resocjalizacji.

- O to byś musiała zapytać Danę. W każdym razie, jeśli ktoś ją zauważy, natychmiast dostanę namiary.

- Bezsens. Niech Buffy sobie z nią radzi.

Wygasiła papierosa w doniczce i zeskoczyła ze stołu. Giles miał jakiś paproch na swetrze, więc strzepnęła go ręką. Giles tylko popatrzył na nią i to wystarczyło, żeby wycofała się z kuchni. To miał być wieczór-bez-Buffy, cholera. A trafił się nie tylko wieczór-z- Buffy, ale jeszcze z-Woodem, w bonusie.

Dla uspokojenia wzięła długą kąpiel, z peelingiem i innymi atrakcjami. Potem rozwiesiła pranie i chciała zniknąć w swojej klitce - Giles opatrzył ją napisem "beletrystyka" i umieścił tam książki, które w jego samotnych i żałosnych snach Faith miała czytać - ale czuła, że musi mu opowiedzieć o stworach, którym dzisiaj skopała tyłek.

Nie był jej obserwatorem ani ona nie była pogromcą z Bath. Tak się umówili na samym początku. Miała być równa stopa. Była.

Włożyła swoje spodenki i podkoszulek do spania i wyszła boso na korytarz. Od parkietu ciągnęło zimnem, więc poszła sprawdzić drzwi od balkonu i szybko wypaliła tam jeszcze jednego papierosa, takiego na dobry sen. Potem nie miała już wyboru. Zapukała do drzwi gabinetu.

- Proszę.

Giles siedział za biurkiem i przeglądał jakieś zdjęcia. Faith stanęła w progu, przebierając zziębniętymi nogami, ze zgrabiałymi dłońmi wepchniętymi pod pachy.

- Pobiłam kogoś pod supermarketem - oznajmiła.

- Matko Boska, kogo? - Giles z wrażenia aż zdjął okulary.

- Nie wiem. Wyglądali jak skini skrzyżowani z wieprzami, a może trochę z potworem ciasteczkowym... skonfiskowałam jakiś nóż motylkowy. Zaczepili mnie i stłukli mi jajka. Ja im też.

Giles odetchnął, potarł czoło ręką.

- To nic groźnego. Darruini. Czasem wyłażą tu z kanałów, przywlekli ich jeszcze Rzymianie. Ale żeby się tak snuli i szukali bójki... To już nietuzinkowe wydarzenie. Dziękuję, zainteresuję się tym.

- Nie ma sprawy, G. Dobranoc, pchły na noc.

- I dwa wampiry pod czarne kiry - odpowiedział mechanicznie, wracając do swoich zdjęć.

To nie dla mnie, to dla B, pomyślała zjadliwie Faith, po czym sama się opieprzyła w myśli. Cisza na tym froncie. Czas do łoża, zimnego, i to nie dlatego, że spoczywają w nim jakieś zwłoki, tylko zimnego z wyboru.

Kiedy obudziła się w nocy, przy jej łóżku znowu siedział Wesley.

- Ty jesteś sztywny - powiedziała do niego z wyrzutem.

- Wiem - przyznał się Wesley. Pochylił się do przodu z szelestem skórzanej kurtki. Faith owionął zapach jego wody kolońskiej - zawsze używał takiej samej. - Ale mam ci do powiedzenia coś ważnego.

Wesley nie zawsze miał coś do powiedzenia. Czasami po prostu siedział i patrzył na nią, jak spała. Aż kurwa ciarki przechodziły. Z początku myślała, że tylko jej się śniło, ale potem zaczął z nią rozmawiać, pachniał i nawet miał dwudniowy zarost na policzkach. Zaczęło się jeszcze w Cleveland, jakoś niedługo po jego śmierci.

- No, to jedziesz. - Usiadła na łóżku plecami do ściany.

Wesley oparł łokcie na kolanach.

- Zabrzmi to strasznie naiwnie i banalnie, doskonale o tym wiem. - Skrzywił się trochę, jakby był zniesmaczony tym, co ma do przekazania. - Ale musisz potraktować mnie poważnie. Wbrew wszelkim pozorom, masz coś niezwykle cennego, Faith. Nie pozwól sobie tego odebrać.

- Ale ja nic nie mam, Wes.

Wesley pokręcił głową i wyciągnął rękę do jej twarzy. Faith cofnęła się, więc koniuszki jego palców tylko musnęły jej policzek. Były lodowato zimne.

Kiedy znowu otworzyła oczy, Wesleya już nie było, a drzwi opatrzone napisem "beletrystyka" powoli się zamykały.

dalej =>

fic, w dobrej wierze, btvs

Previous post Next post
Up