[BtVS/SPN] Życie mniej zwyczajne

May 19, 2009 23:08

Kochana le-mru, w dniu tych kolejnych osiemnastych życzę Ci wszystkiego najlepszego! Dużo radości i uśmiechu, fajnych ludzi wokół, świetnych imprez i mało kaca, szybkich samochodów i zero nudy, nowych, wciągających seriali co najmniej tak dobrych jak BSG i Lee w ręczniczku, jak już przy BSG jesteśmy. :D No i bądź zawsze taka zajebista, jak jesteś teraz!





Banner by mlekopijca


Fandom: Buffy the Vampire Slayer/Supernatural
Spojlery: Dla Buffy do 7x22 Chosen, dla Supernatural do 1x21 Salvation. (Przy czym znajomość Supernatural nie jest wymagana do zrozumienia tego tekstu.)
Ilość słów: 4 286
A/N: Tekst jest luźno związany z moim Faithverse i może być traktowany jako pierwsza część cyklu, choć sama Faith nie pojawia się osobiście. I właśnie tym tekstem inauguruję moją tabelkę fikową.
Chciałabym z tego miejsca podziękować przede wszystkim mlekopijca, która jest nieodwołalnie i bezsprzecznie najbardziej zajebistą betą chodzącą po tym świecie i poprawiła ten tekst w rekordowym czasie, jak również kocie-pisanie i pellamerethiel za czytanie i uwagi.

Życie mniej zwyczajne

Decyzję podejmuje nagle, pewnego zupełnie zwyczajnego dnia, wracając do domu. (Później, dużo później przypomina sobie, że ostatecznie zdecydowała się, mijając zapuszczony żywopłot pani Armstrong. To śmieszne, jak po latach pamięta się tak nieistotne rzeczy.) Tego dnia niebo jest zachmurzone i zanosi się na burzę, a w ciepłym, dusznym powietrzu czuć wilgoć oblepiającą nieprzyjemnie całe ciało. Kiedy Shelly wchodzi w bramę kamienicy, na ziemię spadają pierwsze krople i dziewczyna odruchowo kuli się w sobie - deszcz to jedna z tych rzeczy, których serdecznie nie cierpi.
W ciemnym, wąskim korytarzu śmierdzi, jakby coś umarło (szczerze mówiąc, wcale by się nie zdziwiła, gdyby naprawdę tak było), a na ścianie wyrasta powoli imponujących rozmiarów grzyb. Shelly nie może już patrzeć na ten brudny, obskurny budynek, w którym mieszka od ponad dwóch lat. To miało być tylko tymczasowe lokum, dopóki nie znajdą z Kat jakiejś porządnej pracy, ale potencjalni pracodawcy w Nowym Orleanie nie są zbyt chętni do zatrudniania dziewczyn, które czasem nie przychodzą rano na swoją zmianę, bo leczą złamane żebra i lekki wstrząs mózgu, a jeśli już przychodzą, to wyglądają, jakby wdały się w bójkę z całym gangiem.
W takich chwilach prawie tęskni za rodzinnym domem - wtedy niemal udaje jej się zapomnieć, jak bardzo wszystko było w nim popieprzone i dlaczego uciekła, kiedy tylko trafił jej się dobry (tak naprawdę to jakikolwiek) pretekst. Nawet jeśli była nim wiadomość od podstarzałego Anglika, który pojawił się pewnego dnia znikąd i brzmiał z początku, jakby wypuścili go ze szpitala psychiatrycznego.
- Pierdolę to - oznajmia głośno, otwierając drzwi. Wie, że Kat jest w mieszkaniu, bo drzwi są tylko zatrzaśnięte. Kiedy żadnej z nich nie ma w domu, każdy z trzech solidnych zamków kupionych zaraz po wprowadzeniu się jest zamknięty - głównie dlatego, żeby po powrocie nie zastać tylko gołych ścian (dzielnica nie należy do najlepszych), ale fakt, że ludzie zaczynają zadawać niewygodne pytania, gdy natkną się przypadkowo na kolekcję kołków, noży i kusz, również pozostaje nie bez znaczenia.
- Coś konkretnego, czy raczej tak ogólnie? - Kat wychodzi ze ślepej kuchni, w której pali się tylko jedna słaba żarówka. (Do tego jeszcze światło mruga. Cholerna pogoda.)
- Mam dość. Wypisuję się z tego cyrku. - Shelly wyciąga z lodówki piwo i przez chwilę szuka otwieracza. - Nikt mnie nie pytał, czy chcę prowadzić tę wojnę. No to się zdecydowałam. Nie chcę. To tak na wypadek, gdybyś miała jeszcze jakieś wątpliwości.
Być może - odkąd trzy lata wcześniej wyjechała nad ranem z zapadłej mieściny o nazwie Paradis w stanie Luizjana - widziała o kilka apokalips za dużo. (Nie jest niezniszczalna jak Buffy albo Faith. Nie każda pogromczyni może taka być.) Być może chodzi o coś innego. Sama nie jest pewna. Wie tylko jedno - nie jest w stanie więcej tego robić.
- Odjebało ci?! Dlaczego akurat teraz? - pyta Kat zdenerwowanym tonem. - Nie rozumiem, przecież wszystko było w porządku…
- Nic nie było w porządku - przerywa jej Shelly, a później milczy przez chwilę, zastanawiając się, co powiedzieć. Kat tylko patrzy na nią, jakby nadal nie bardzo wierzyła w to, co właśnie usłyszała. - Naprawdę myślisz, że to normalne, że łamiesz żebra dwa razy w miesiącu? Albo że twoja twarz ciągle wygląda, jakbyś była ofiarą przemocy domowej? Nikt nas nie pytał o zdanie, tak naprawdę. Wytrenowali nas w Cleveland i wypuścili w świat, żadnego dziękuję, do widzenia, pocałuj mnie w dupę. Idźcie zabijać wampiry, dziewczynki, ludzkość was potrzebuje, bez was nastanie chaos i apokalipsa, blablabla. Pierdolony Giles i wszystkie jego natchnione przemowy…
Czuje, jakby coś w niej wreszcie pękło i że te wszystkie niejasne odczucia, które spychała przez całe trzy lata najgłębiej jak mogła, w końcu nabierają kształtu i wychodzą na wierzch.
- I co, zamierzasz mnie tu tak zostawić? Tak po prostu? Zabrać swoje graty i odejść? - Na twarzy Kat Shelly widzi zawód i niedowierzanie, i złość. Trochę ją to boli; w końcu Kat jest (była?) jedyną prawdziwą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miała. (Tylko za nią Shelly będzie tak naprawdę tęsknić.)
- Nie wiem, okej? - mówi cicho. Stawia piwo na blacie i zapala papierosa. Zaciąga się raz, a potem drugi, wreszcie wydmuchuje dym i obserwuje przez chwilę, jak unosi się szarą chmurą pod sufit, by za moment rozproszyć się w powietrzu. - Nie wiem jeszcze, co zrobię. Cholera, przepraszam. Naprawdę. Ale to jest coś, co po prostu muszę zrobić. Dla siebie.
Kat odwraca się i wychodzi bez słowa. Chwilę potem Shelly słyszy trzask zamykanych drzwi.
(Później myśli, że Kat musiała wiedzieć jeszcze zanim ona sama się zdecydowała, co zrobi.)
W ciemnościach ich mieszkanie jest jeszcze brzydsze i jeszcze bardziej nieprzyjazne niż za dnia. Shelly nie zapala światła, kiedy w środku nocy pakuje do sporej torby podróżnej wszystkie swoje ubrania, trochę kosmetyków, zaczytane, rozpadające się książki w miękkich okładkach, jeden porządny kołek i jeden poręczny nóż (to tylko na wszelki wypadek, tylko dla samoobrony, tłumaczy sobie, przecież nie zamierza ich używać, z tym już skończyła). Klucze zostawia na kuchennym blacie, tuż obok zapisanej maczkiem kartki. Nie wie, jak jeszcze mogłaby powiedzieć, że przeprasza.
Kiedy maca na oślep ręką, próbując znaleźć napoczętą butelkę z wodą mineralną, którą zostawiła tam wcześniej, natrafia na zwitek banknotów. W bladym świetle wyświetlacza telefonu (latarkę schowała gdzieś głębiej w torbie) widzi, że do pieniędzy dołączona jest notatka:
Na drogę.
K.
Trochę chce jej się płakać.



Dworzec autobusowy jest o tej porze ciemny i prawie pusty, tylko kilku bezdomnych śpi na ławkach pod ścianami. Jak wszystkie inne dworce na całym świecie, ten również ma ten charakterystyczny, niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek innym zapach - mieszanina potu, brudu, który tak głęboko wżarł się w kamień posadzki, że nic nie jest w stanie go stamtąd usunąć, podłej jakości jedzenia z barów szybkiej obsługi i lurowatej kawy. Shelly pamięta, że kiedy była mała, zawsze mdliło ją od tego zapachu.
Kasy są jeszcze nieczynne - otworzą je o piątej piętnaście rano, a dopiero minęło wpół do czwartej - więc Shelly podchodzi do rozkładu jazdy i studiuje go uważnie przez długą chwilę, nie spiesząc się. Nie wie, gdzie mogłaby pojechać. Powrót do Paradis nie wchodzi w grę; nie sądzi, by była tam mile widziana. Kiedyś w domu było lepiej - wtedy, kiedy jeszcze żył ojciec. Później nastały czasy wujka Teda, który miał lepkie ręce nie tylko, gdy chodziło o samochody bliższych i dalszych sąsiadów. Odchodząc, Shelly podarowała mu w prezencie pożegnalnym złamaną szczękę i kilka palców. Scenariusz, w którym Ted cieszy się z tego, że znowu ją widzi, wydaje jej się, delikatnie mówiąc, średnio prawdopodobny.
Może więc pojechać wszędzie - na mapie Stanów Zjednoczonych, wiszącej na ścianie tuż obok tabeli odjazdów, czerwienią się setki większych i mniejszych punktów oznaczających miejsca, gdzie nikt jej nie zna i nie wie, że sypia z kołkiem pod poduszką albo że generalnie mało sypia, bo w nocy zazwyczaj zajmuje ją ratowanie świata. (Poprawka: zajmowało.)
Dochodzi do wniosku, że tak właściwie to nigdy nie była w Alabamie. Najbliższy autobus do Montgomery odjeżdża o szóstej dwadzieścia.
Kiedy zaczyna jej burczeć w brzuchu i szuka wzrokiem jakiegoś bistro albo chociaż budki z hot-dogami, która byłaby czynna o tej porze (nie ma żadnej), czuje czyjąś rękę na swoim ramieniu. Odwraca się błyskawicznie (przez chwilę ręka sama wędruje jej do paska, ale nie ma przy nim umocowanego kołka ani noża) i staje twarzą w twarz z chłopakiem mniej więcej w jej wieku. Niezbyt czysta, przetarta przy mankietach szara bluza, nieumyte włosy i ogorzała od słońca twarz wskazują na to, że jest najprawdopodobniej bezdomny i przychodzi na dworzec przenocować.
- Te, ruda, masz może szluga? - pyta zachrypniętym głosem.
- Nie mam - odpowiada niechętnym tonem, myśląc o dwóch paczkach papierosów, które leżą spokojnie w jej przewieszonej przez ramię torbie, ale jako że jest aktualnie: a) bez pracy, b) bez pieniędzy, nie ma zamiaru bawić się w żadną instytucję charytatywną.
- To nie. - Chłopak wzrusza ramionami i odchodzi, powłócząc lekko nogami.
Shelly siada na najbliższej ławce, której nie okupuje śpiący snem sprawiedliwego pijaczek i wyciąga wodę mineralną. Zabiłaby teraz za kawę, bo powieki powoli zaczynają jej opadać, a jeśli zaśnie na dworcu, to ma gwarancję, że obudzi się uboższa o cały swój bagaż. (To śmieszne, że dobytek całego życia potrafi się zmieścić w jednej torbie podróżnej.) Wciąż zostają jej ponad dwie godziny do odjazdu.
Po piątej dworzec powoli ożywa - przez poczekalnię zaczynają się przelewać zaspani ludzie podążający we wszystkie strony. Trzymają w dłoniach styropianowe kubki z gorącą, parującą kawą i poranne wydania gazety, i nie interesują się niczym, co się wokół nich dzieje. Żaden z nich nawet nie zauważa, że ktoś właśnie zostawia wszystko za sobą.
Kiedy otwierają wreszcie kasy, Shelly kupuje bilet u zrzędliwej tlenionej blondynki. Sześćdziesiąt pięć dolarów. Właśnie tyle kosztuje nowe życie.



Autobus psuje się kawałek za Moss Point, pośrodku wielkiego niczego. Kiedy kierowca mówi poirytowanym pasażerom, że na autobus zastępczy będą musieli poczekać do czterech godzin, Shelly zabiera bez słowa swoje bagaże i rusza piechotą wzdłuż drogi międzystanowej numer dziesięć. Nie zamierza siedzieć w tej metalowej, dusznej puszce przez kilka godzin albo czekać bez sensu na poboczu w otoczeniu ludzi, którzy w końcu znudzą się milczeniem i będą chcieli rozmawiać. (To ostatnia rzecz, na którą ma teraz ochotę.) Wie, że jeśli będzie trzymać się międzystanówki, to prędzej czy później złapie stopa - kiedyś całkiem sporo podróżowała w ten sposób, gdy wyrywała się z domu na kilka dni, a później wracała jak gdyby nigdy nic, aż do następnej wyprawy. Matka krzyczała, jasne, krzyczała i dawała szlabany, ale Shelly miała wrażenie, że robi to bardziej zwyczajowo niż z przekonania. Może gdyby zależało jej bardziej, Shelly w pewnym momencie przestałaby uciekać. Może nie odjechałaby wtedy z Gilesem, nie dałaby się wyszkolić na narzędzie do zabijania i nie szłaby teraz wzdłuż szarej wstążki asfaltu biegnącej aż po horyzont, pod tym surrealistycznie błękitnym niebem bez jednej chmury.
Idzie przez trzy, może cztery mile, z torbą podróżną zarzuconą na ramię, starając się nie myśleć o tym, jak bardzo jest jej gorąco. Ruch się wzmaga i coraz więcej samochodów mknie w kierunku Alabamy, a potem jeszcze dalej, do Tallahassee, by wreszcie dotrzeć prawie nad Atlantyk.
Niebieski Plymouth zatrzymuje się, kiedy Shelly zaczyna myśleć, że za chwilę po prostu się rozpuści, bo to niemożliwe, żeby ktokolwiek potrafił wytrzymać takie słońce i taki zaduch. Wszystko wskazuje na to, że krótka - tak krótka, że łatwo ją przegapić - wiosna w Luizjanie właśnie się skończyła.
- Może podwieźć? - pyta starszy mężczyzna. Ma siwe włosy i kilka głębokich zmarszczek wokół ust.
- Muszę się dostać do Montgomery - odpowiada Shelly, opierając się o okno od strony pasażera i zaglądając do wnętrza samochodu. Jest schludne i zadbane; coś, co nieczęsto zdarzało jej się widywać w starych samochodach.
- Jeśli Greenville ci odpowiada, to wsiadaj. Dalej niestety nie jadę - mówi z przepraszającym uśmiechem kierowca. - Przy okazji, jestem Jim.
- Jasne, dzięki. Shelly. - Wrzuca bagaże na tylne siedzenie. Facet nie wygląda na zboczeńca, decyduje ostatecznie.
Jadą w milczeniu. Shelly wygląda przez okno, obserwując mijane pola, ogromne połacie łąk straszące wysuszoną, wybujałą trawą i nieliczne drzewa; Jim nie odrywa wzroku od szarej, popękanej drogi.
- Jesteś wierząca?
- Co? - Shelly odwraca się gwałtownie, wyrwana z zamyślenia, nie rozumiejąc, skąd to nagłe pytanie. Dopiero po chwili zauważa, że jej palce bawią się zawieszonym na szyi srebrnym krzyżykiem. Podnosi wzrok na mężczyznę i pierwszym, co rzuca jej się w oczy, jest koloratka. (Jak to możliwe, że wcześniej jej nie widziała?) Dziwne pytanie nagle przestaje być takie dziwne. - Nie, niespecjalnie - przyznaje z ociąganiem. - To tak… na wszelki wypadek.
Jim tylko się uśmiecha.
- Rozumiem.
Shelly nie sądzi, żeby naprawdę tak było.
Zatrzymują się na stacji benzynowej za Freemanville. Podczas gdy pastor tankuje swojego Plymoutha, Shelly korzysta z obskurnej toalety i kupuje paczkę zwietrzałych chrupek. Stacja jest stara i zaniedbana, dystrybutory paliwa powoli przeżera rdza wykwitająca brunatnoczerwonymi kwiatami na pociemniałym od upływu czasu metalu. W oddali widać kilka domów przytulonych do siebie, jakby czuły się trochę nie na miejscu pośrodku tego pustkowia. Okazuje się, że prowincja wszędzie wygląda tak samo.
- Czego ojciec szuka w Greenville? - pyta Shelly, kiedy ponownie wjeżdżają na drogę międzystanową sześćdziesiąt pięć. Podczas postoju na stacji zauważyła, że samochód ma tablice z Minnesoty i zastanawia ją, po co zwykły pastor przejechał prawie cały kraj.
- Mam tam sprawę do załatwienia - uśmiecha się i Shelly myśli, że przypomina jej trochę Gilesa w tych rzadkich momentach, kiedy akurat nie był takim wyrachowanym manipulatorem. - A ty?
- Próbuję zacząć od nowa.
Jim kiwa głową, po czym sięga ręką pod siedzenie i wyciąga lekko obite jabłko.
- Dlaczego akurat w Alabamie? - Podaje jej jabłko, po czym wyciąga drugie dla siebie. Shelly przez chwilę obraca owoc w dłoniach, po czym odgryza kawałek soczystego, słodkiego miąższu.
- Nigdy tam nie byłam - odpowiada po prostu.



Kiedy pastor wysadza Shelly niedaleko motelu, jest ciepłe, leniwe popołudnie. Dziewczyna zarzuca torbę podróżną na ramię i opiera się o okno od strony pasażera.
- Dzięki za podwiezienie - mówi, uśmiechając się.
- Powodzenia - odpowiada Jim, po czym wrzuca bieg i odjeżdża. Shelly patrzy za nim przez chwilę, aż jedynym śladem, jaki pozostawił po sobie niebieski Plymouth jest wirujący kurz na drodze.
Motel jest całkiem porządny - białe panele muszą być dość nowe, bo nie zaczęły jeszcze żółknąć od słońca, niewielki parking przed recepcją też wygląda schludnie. Shelly zamierza zostać tu na noc, a rano złapać pierwszy autobus do Montgomery. To całkiem niezły plan, myśli. I tak nigdzie jej się nie spieszy.
W recepcji jest chłodno - pod sufitem pracuje z cichym szumem wiatraczek, a przez zaciągnięte rolety nie dostaje się prażące mocno słońce.
- Tak, złotko? - pyta korpulentna kobieta pod pięćdziesiątkę, zdecydowanie nadużywająca czerwonej szminki i tuszu do rzęs.
- Chciałabym wynająć pokój.
- Oczywiście, słonko. Pojedyncze łóżko?
- Tak, jestem sama.
Shelly stawia torbę na ziemi i wyciąga portfel. Szybko przelicza pozostałe pieniądze - zostało jej niecałe pięćdziesiąt dolarów w banknotach i może z dziesięć w drobnych. Uśmiecha się przepraszająco do właścicielki motelu (Phyllis, tak mówi napis na plakietce), po czym zerka na cennik.
- Wezmę jedynkę na jedną noc, bez śniadania.
- Proszę bardzo, złociutka. - Phyllis podaje jej klucz. - Numer siedem.
- Dziękuję.
Pokój również jest czysty i schludny. Shelly zamyka za sobą starannie drzwi, po czym rzuca torbę na łóżko i kieruje się w stronę łazienki. Woda w prysznicu albo jest lodowato zimna, albo gorąca jak wrzątek, więc Shelly decyduje się na lodowatą i przez długi czas stoi pod strumieniem wody, który wywołuje gęsią skórkę na całym ciele. Dopiero teraz naprawdę ma możliwość, żeby wszystko przemyśleć na spokojnie. Podjęła dobrą decyzję, bez dwóch zdań. Nie żałuje i nie ma zamiaru nigdy żałować - to nie w jej stylu. Jeśli zostawia coś w tyle, nie ogląda się za siebie.
Kiedy wychodzi spod prysznica, trochę się trzęsie i lekko szczękają jej zęby, ale później uderza ją upał i zaduch panujący w pokoju, i w tym momencie przestaje jej być zimno. Siada na łóżku, by jeszcze raz przeliczyć pieniądze. Po zapłaceniu za motel zostało jej czterdzieści dolarów i trochę drobnych. Jest niedobrze.
- Cholera, dziewczyno, weź się w garść - mówi do siebie głośno i dobitnie. Już dawno tego nie robiła, głównie dlatego, że Kat twierdziła, że to ją trochę przeraża. - Wykombinujesz coś.
Kończy się ubierać, gdy nagle czuje, jak jej żołądek skręca się z głodu. Woli nie myśleć, ile czasu minęło, od kiedy ostatni raz zjadła coś konkretnego, nie licząc tej przekąski w samochodzie kilka godzin wcześniej. Ma tylko nadzieję, że znajdzie w pobliżu jakąś w miarę tanią knajpę, inaczej chyba umrze z głodu.
Niewielki bar szybkiej obsługi, który poleciła jej znająca miasteczko jak własną kieszeń Phyllis, okazuje się całkiem przyjemny i całkiem niedrogi. W powietrzu co prawda czuje się zapach wielokrotnie używanego tłuszczu i mięsa, które przywarło do metalowej kraty na piecu i zwęgliło się doszczętnie, ale poza tym jest dość przytulnie.
- Co podać? - pyta kelnerka. Musi być niewiele starsza od Shelly, ma lekko przetłuszczone włosy związane w ciasny kucyk i podkrążone oczy, jakby pracowała bez przerwy przez dwie zmiany.
- Poproszę hamburgera z frytkami i czarną kawę.
Dziewczyna odchodzi w stronę zaplecza, kołysząc lekko biodrami wciśniętymi w zbyt krótką sukienkę. Shelly jak na dłoni widzi, że to tylko zwykła dziewczyna, która nigdy nie przeszła żadnego treningu, nie była uczona, jak się skradać i że zawsze, absolutnie zawsze należy się upewnić, że nikt cię nie śledzi. Każda pogromczyni porusza się w tak charakterystyczny sposób, że - kiedy się wie, jak patrzeć - nie da się jej przeoczyć, choćby tylko przechodziła chodnikiem po drugiej stronie ulicy. Wystarcza wtedy jedynie nieznaczne skinienie głową - znak, który mówi „powodzenia” bez jednego słowa. (Pogromczynie są trochę jak siostry. Shelly czuje się nagle jedynaczką.)
Hamburger i frytki mają posmak popiołu (a może to tylko jej się tak wydaje). Shelly je ze wzrokiem wbitym w plastikowy, czerwony stolik, przeżuwając mechanicznie mięso i bułkę, i stara się nie myśleć o Nowym Orleanie. Nie sądziła, że to będzie takie trudne.



Następnego dnia nie odjeżdża pierwszym autobusem do Montgomery. Zamiast tego idzie na rozmowę o pracę. Poprzedniego popołudnia, wychodząc z baru, zobaczyła niewielką kartkę z ogłoszeniem, że potrzebują dodatkowej kelnerki na nocną zmianę. (Lokal jest otwarty dwadzieścia cztery godziny na dobę - to jedna z zalet znajdowania się w pobliżu autostrady.) Wstawanie trzy razy w tygodniu na tę ostatnią zmianę nie stanowi dla niej najmniejszego problemu - Shelly już dawno przywykła do nocnego trybu życia. Teraz zmienił się tylko powód.
- Słyszałaś o starym domu Riggsów? - pyta ją pierwszego dnia pracy Mabel, ta sama dziewczyna o podkrążonych oczach, która wcześniej ją obsługiwała.
- Nie - odpowiada z roztargnieniem Shelly - dlaczego miałabym słyszeć? Poza tym, jestem nowa w mieście.
- Ludzie mówili… no, różne rzeczy. To taka, wiesz, miejska legenda - uśmiecha się konspiracyjnie, jakby przekazywała jej ogromny sekret. - Dom stoi pusty od lat i ludzie mówili, że tam straszy. Dwadzieścia lat temu zginął w nim Mickey Riggs i od tego czasu nikt tam nie zamieszkał. A potem… potem zaczęli ginąć ludzie. To znaczy, ci, którzy byli na tyle głupi, żeby pójść do domu Riggsów.
Shelly tak naprawdę nie słucha trajkotania Mabel, a jej palce bawią się bezmyślnie słomką do napojów.
- I, wyobraź sobie, wczoraj w nocy dom spłonął! - kontynuuje podekscytowana dziewczyna. Ostatni klient wyszedł nieco ponad pół godziny temu i zostały tylko we dwie, nie licząc Jacka, mrukliwego kucharza, który zaszył się na zapleczu, a Mabel musiała po prostu umierać z niecierpliwości, by podzielić się z kimś tymi wieściami. - Ludzie mówią, że widzieli niebieskiego Plymoutha niedaleko domu, zaraz po tym, jak wybuchł pożar.
Shelly gwałtownie podnosi wzrok na Mabel, ale nic nie mówi. Nie wynikłoby wiele dobrego, gdyby przyznała, że przyjechała do Greenville z gościem prowadzącym niebieskiego Plymoutha. Zastanawia się tylko, jaki interes do załatwienia miał podstarzały pastor w opuszczonym domu.
- Niesamowite - mówi z udawanym znudzeniem. - Ale na twoim miejscu bym się tym tak nie ekscytowała. Większość takich przypadków to po prostu zbiegi okoliczności. Wystarczyło, żeby poszło gdzieś zwarcie w instalacji. Zresztą, sama mówiłaś, że to stary dom, w którym nikt od dawna nie mieszkał.
Shelly wie, że zbiegi okoliczności tak naprawdę się nie zdarzają. Kiedy rano przychodzi do motelowego pokoju i kładzie się spać, pod poduszkę wkłada nóż.
Mniej więcej tydzień później dostaje wiadomość. Kat nagrywa się pocztę głosową - Shelly nie odbiera, kiedy widzi na wyświetlaczu, kto dzwoni. Wiadomość jest krótka, a głos Kat dość suchy:
- Faith odeszła z Cleveland.
Shelly prawie chce się śmiać. Jest pewna, że Faith nigdy nie porzuci swojego powołania, że zawsze będzie pogromczynią, bo do tego została stworzona - perfekcyjne narzędzie do zabijania - i nie wie, jak robić cokolwiek innego (nie potrafiłaby, nie tak jak Shelly), ale sam fakt, że sprzeciwiła się Gilesowi i postanowiła pracować na własną rękę tylko utwierdza Shelly w przekonaniu, że podjęła dobrą decyzję, że istnieje życie poza obserwatorami, treningiem i wypełnianiem poleceń.
Czasami, wbrew sobie sprawdzając, czy kołek znajduje się na swoim miejscu, a nóż jest dobrze naostrzony, zastanawia się, ile w tym, co teraz robi, jest prawdziwego powołania, a ile przyzwyczajenia, zwykłej rutyny wpojonej jej na treningach. (Prawda jest taka, że nie wszystkie potencjalne naprawdę nadawały się na pogromczynie. Prawda jest również taka, że prawie żadna nie ośmieliła się tego powiedzieć głośno.)
Kiedy po raz pierwszy wychodzi w nocy na patrol, okazuje się, że od niektórych rzeczy ciężko jest uciec.



Noce w Alabamie prawie niczym nie różnią się od nocy w Nowym Orleanie, jest tylko mniej świateł i więcej gwiazd. Powietrze jest tak samo rześkie i otrzeźwia, kiedy powieki zaczynają opadać, a zaułki tak samo ciemne - jak smoła (głupie skojarzenie z piekłem przychodzi w zasadzie samo i czasami bywa zadziwiająco na miejscu).
Shelly wychodzi z baru po północy, dobre dwadzieścia minut po tym, jak skończyła się jej zmiana. Miasteczko o tej porze wygląda na wymarłe, domy straszą pustymi oczodołami ciemnych okien, a drzewa rosnące przy głównej drodze zwieszają gałęzie, jakby i one były zmęczone i zrezygnowane. Dziewczyna idzie szybkim, zdecydowanym krokiem, rozglądając się czujnie od czasu do czasu. W Greenville ostatnimi czasy dzieje się coś dziwnego i niepokojącego (giną ludzie i czasami farmerzy znajdują martwe bydło, a to zdecydowanie nie jest dobry znak), dlatego Shelly mocno ściska w dłoni kołek, czując, jak drewno wpija jej się w skórę. To uczucie jest dobre i znajome. (Kiedy raz zyska się tę niechcianą wiedzę, że ciemności naprawdę należy się bać, nie można już o tym zapomnieć.)
Noc jest spokojna, zbyt spokojna. Shelly pamięta tę ciszę i to uczucie, kiedy czekała na nadchodzącą walkę, mając nadzieję, że tym razem świat się nie skończy. Teraz czuje się tak samo, dlatego jest nieco zdziwiona, kiedy okazuje się, że w ciemności nie kryje się jej śmierć, jeszcze nie dzisiaj.
Mieszka teraz w ciasnym mieszkaniu na poddaszu, wynajmowanym za niewielkie pieniądze od pani Wilson, wiekowej wdowy po burmistrzu. Kawalerka ma osobne wejście, niewielką łazienkę i jeszcze mniejszą ślepą kuchnię, niewiele różniącą się do tej, którą dzieliła w Nowym Orleanie z Kat. Chociaż przesadą byłoby powiedzieć, że w lodówce ma tylko światło (w zasadzie nie jest to tak do końca prawda również dlatego, że żarówka przepaliła się mniej więcej trzy dni wcześniej), to musi bardzo uważać, ile i na co wydaje. Praca kelnerki nie przynosi wielkich pieniędzy - nie jest głupia, wiedziała to od początku. Nie przypuszczała tylko, że samej będzie jej tak cholernie trudno. Mieszkanie jest ciemne i dziwnie puste, mimo że na niewielkiej powierzchni upchnięto sporą ilość starych, nikomu już niepotrzebnych mebli, które nie były na tyle zniszczone, by je wyrzucić. Shelly siada na łóżku, zapala niewielką lampkę stojącą obok i przez chwilę trzyma w dłoniach milczący telefon, nie bardzo wiedząc, co z nim zrobić. Łapie się na tym, że jej palce bezwiednie wybierają numer Kat, ale powstrzymuje się, zanim zdąży się połączyć. To już nie jest jej życie. (Kołek leżący obok niej na łóżku się nie liczy, tak samo tych kilka patroli, na które wymykała się w nocy; to tylko samoobrona, tylko ostrożność, naprawdę nic takiego.)
Tej nocy śni o ogniu i prochu na rękach, pyle przesypującym się pomiędzy palcami. Równina z jej snu jest pokryta niesionym przez wiatr popiołem. Kiedy się budzi, wciąż czuje w ustach jego posmak.



Prawdziwe południowe lato przychodzi do Alabamy pewnego spokojnego, leniwego popołudnia, kiedy Shelly odsypia nocną zmianę. Nagle okazuje się, że panujący wcześniej upał tak naprawdę był jedynie namiastką prawdziwego. W oddali płoną trawy, ściana dymu wzbija się w niebo i zasłania prażące niemiłosiernie słońce, powietrze przy nagrzanym asfalcie drga i zamazuje horyzont.
W mieszkaniu Shelly jest ciemno - zasłony są zasunięte, zatrzymując chociaż część gorąca na zewnątrz, ale to niewiele pomaga. I tak jest upalnie i duszno. Na wpół rozbudzona dziewczyna czuje, jak kropla potu spływa jej z karku w zagłębienie między piersiami, żłobiąc na skórze słony strumyczek. Po omacku, nie otwierając oczu, sięga ręką po stojącą przy łóżku butelkę z wodą, kiedy nagle słyszy natarczywe pukanie do drzwi. Niechętnie wstaje i wkłada koszulkę, upewniając się jednocześnie, że nic w pokoju nie wygląda podejrzanie. (Kołek leży spokojnie w torbie, nóż wciąż jest pod poduszką. W porządku.) Na progu stoi roztrzęsiona Annabel McGinty.
- Szukam mojego synka. Ma dziewięć lat, jasne włosy, niebieskie oczy… - mówi łamiącym się głosem. - Nie wrócił na noc do domu.
- Nie widziałam go. Bardzo mi przykro - odpowiada Shelly. - Nie wiem, co jeszcze mogłabym zrobić.
- Andy czasami… czasami wychodził za miasteczko, na wzgórze, żeby się bawić. Wiedział, że mu nie wolno. Jeśli…
- Jeśli tylko go zobaczę… - zaczyna Shelly.
- Dziękuję. Dziękuję - powtarza Annabel, ocierając dłonią oczy i rozmazując na policzkach czarny tusz.
Gdy za kobietą zamykają się drzwi, Shelly przeklina cicho. Mały Andy McGinty czasem bawił się w pobliżu ocalałej z pożaru stodoły stojącej przy domu Riggsów.
Po zapadnięciu zmroku Shelly wkłada wygodne ubranie, po czym zmiata wióry z podłogi. Nowy kołek pewnie leży w dłoni, jest ostry i solidny, chociaż za materiał posłużyła noga od krzesła. Dziewczyna umocowuje ten, który przywiozła ze sobą z Nowego Orleanu przy łydce, drugi wkłada za pasek spodni. Czasami są rzeczy, które po prostu trzeba zrobić.
Pogorzelisko w nocy wygląda jak pokonany kolos - wielkie, nadpalone belki, które kiedyś podtrzymywały strop, teraz przypominają połamane nogi, strzaskane i pociemniałe. Shelly mimowolnie się wzdryga, myśląc, że to właśnie w takich miejscach giną pogromczynie - cicho i bez znaczenia dla ludzi, którzy nawet nie wiedzieli, że potrzebują ratunku. Nie tego chciała - tak naprawdę nigdy się z tym nie pogodziła, choć nie zdawała sobie z tego sprawy, spychając wszystkie niejasne odczucia tak głęboko, że sama uwierzyła w to, że nie istnieją. Patrzy na zrujnowaną stodołę - bryła czerni odcinająca się na granacie nieba. To w zasadzie dość zabawne - przeznaczenie.
Wchodzi do środka i pierwszym, co widzi, jest nieruchome ciało dziecka. Chłopczyk ma jasne, lekko kręcone włosy, tak jak matka. Wampir atakuje niespodziewanie - cios wymierzony w skroń prawie posyła ją na ziemię, ale Shelly utrzymuje równowagę i bije, bije tak mocno, że gdyby to był ktoś, kto żyje, już dawno leżałby nieprzytomny. Nagle uderza o ziemię, powalona siłą ciosu, zęby rozcinają wargę, usta ma pełne krwi. Podnosi się w ułamku sekundy, dłoń trzymająca kołek bez wahania mierzy w wampira i kiedy drewno dosięga serca, pozostaje tylko pył na rękach.
Shelly wraca do domu, lekko utykając. Drzwi mieszkania skrzypią lekko, kiedy je otwiera i dziewczyna ma nadzieję, że pani Wilson się nie obudzi.
W szarym, matowym świetle przedświtu siniaki na jej twarzy przybierają brzydki, fioletowosiny odcień, którego nie zakryje żaden makijaż. Płytka rana nad łukiem brwiowym i rozcięta warga już przestały krwawić. Shelly ogląda przez chwilę obrażenia w lustrze poznaczonym pajączkami pęknięć, po czym pakuje się w pół godziny i wyjeżdża najbliższym autobusem. Gdzieś muszą istnieć miasta, gdzie ciemności nie trzeba się bać.

flist: birthday, verse: faithverse, flist: nilc, fanfiction: tabelka, fanfiction: supernatural, fanfiction: buffy the vampire slayer

Previous post Next post
Up