Tytuł: Metal i słowa, 12/16
Autor: Aletheia Felinea
Rating: PG-13
Postacie: Jack Sparrow i tłum OC
Akcja: Kilka miesięcy przed "Klątwą Czarnej Perły".
Streszczenie: Tortuga jest stworzona do kryminału, prawda?
Disclaimer: PotC należy do Disneya. Jack Sparrow należy sam do siebie. Zawsze.
Nota: Pierwsza publikacja
tutaj. The English version
here.
Poprzednie części:
1,
2,
3,
4,
5,
6,
7,
8,
9,
10,
11 ![](http://fc04.deviantart.net/fs70/f/2011/298/7/b/7bd0be849fe1250d92afa38b57e4c2b9-d2t5mvn.png)
Późny poranek zamieniał się z wolna we wczesne popołudnie, w krótkiej porze, gdy oberża już prawie opustoszała, a jeszcze nie zaczęła się zapełniać. Cień, który padł na kontuar baru, oberżysta uznał więc za zjawiający się irytująco nie w porę.
- Czego...! - warknął, odrywając się od kontemplacji piany w napełnionym przed chwilą prywatnym kuflu.
Metaliczny brzęk kazał mu spojrzeć na blat. Złoty krążek wirował przez chwilę, zanim znieruchomiał. Le Roi spojrzał chłodno na swojego poddanego, który na ten widok nagle doznał gorącego przypływu patriotycznych uczuć. I gwałtownej suchości gardła.
- ...szanowny pan sobie życzy? - oberżysta wychrypiał pospiesznie i uniósł wzrok, z trudem oderwawszy go od blatu.
Szanowny pan przyglądał mu się wzrokiem ni to kpiącym, ni taksującym. Niewiele poza błyskiem oczu dało się zresztą odróżnić w postaci tak dokumentnie ubłoconej i zakurzonej, że trudno było orzec nie tylko o kolorze odzienia, ale nawet skóry. Padające z tyłu, od drzwi, światło dodatkowo blokował taszczony przez przybysza worek i zbity gąszcz... peruki, niewątpliwie. Nikt nie mógł mieć takich włosów.
- Pokoju - powiedział po chwili, z tak ciężkim flamandzkim akcentem, że oberżysta odruchowo się skrzywił. - Balii gorącej wody, funta mydła, dużego lustra, obiadu, butelki rumu. Dwóch. Zacznij od rumu. - Po czym, nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i ruszył w kierunku schodów w głębi sali.
Oberżysta chwycił szybko luidora z blatu, przyjrzał się dokładniej i przygryzł. Przypomniał sobie o kuflu, pociągnął łyk i odchrząknął. - Uhm... Eee... jak zwać szanownego pana?
Przybysz obejrzał się przez ramię i uśmiechnął szeroko. - Van Der Zee. Zdecydowanie.
***
Jack przechylił głowę i kątem oka krytycznie przyjrzał się temu, co zjechało mu z ramienia na pierś. Było nieco jaśniejsze niż zwykle, znacznie lżejsze niż zwykle i, inaczej niż zwykle, nie dzwoniło.
Okno pokoju na piętrze oberży wychodziło prawie dokładnie na zachód i blask zniżającego się ku zatoce słońca nadawał ciepły ton nawet zszarzałym płatom wapna na ścianach okolicznych budynków i wyblakłym deskom okiennej framugi. Ale pośrodku pokoju światło rozpalało gorejącą orgię szafiru, szkarłatu i złota, podkreślaną tu i ówdzie skrawkiem bieli, błyskiem lakierowanej czerni i wypolerowanego srebra.
Z opartego o ścianę lustra patrzył hidalgo o prezencji nasuwającej myśl, że Piekło zaczęło posyłać na ziemski padół swą najbłękitniejszą - i najgorętszą - krew, skupiwszy ją całą w jednej szatańskiej postaci, kpiąco przebranej w anielsko białą koszulę, biskupio krwistą kamizelkę, niebiańskiej barwy płaszcz odsłaniający złocistą szarfę... i bure portki. Dobry kwadrans zajadłego szczotkowania dodał im jedną dziurę i usunął większość co bardziej zauważalnych śladów ostatnich kilku dni, ale nie zdołał dokonać cudu. Spodnie nadal za nic nie chciały wyglądać, jakby ich właściciel dotarł do Port-au-Prince w wyściełanym atłasami powozie, ani nawet w siodle. Sugerowały raczej, że przez pół drogi wykopywał wóz z grząskiego błota, a przez drugie pół panierował się w kłębach wzbijanego kołami i kopytami pyłu. Innymi słowy, spodnie Jacka Sparrowa świeciły wymowną acz milczącą prawdomównością, której próżno by szukać u samego Jacka Sparrowa. Irytującą i pożałowania godną, jego zdaniem, szczególnie, że okazywaną wyjątkowo nie w porę. Zmierzył je spojrzeniem zarezerwowanym dla zdrajców i buntowników, po czym skrzywił się i sięgnął po zostawioną na stole butelkę. Wiele czasu i wiele rumu będzie trzeba, by zatrzeć upiorną wizję zeszłych dwóch dni i spłukać z gardła kurz, uznał.
Niemowa Felipe stanowił towarzystwo niewiele bardziej zajmujące od wołów, a choć Jackowi do szczęścia na ogół dość było słuchacza i butelki, rychło, choć poniewczasie, okazało się, że zapas prowiantu zawiera z mokrych rzeczy jedynie wodę. Ciągnące się w nieskończoność ściany pni i liści, z rzadka przerywane perspektywą dalekiej góry albo trawiastej doliny, rudawobura wstęga drogi, a nade wszystko dwa kiwające się miarowo ogony, tam i z powrotem, jak dzień długi... Wszystko to w końcu sprawiało, że myśl o kuli w lufie od lat zatkniętej za pasem stawała się osobliwie kusząca.
Woły, flegmatyczne i najdoskonalej obojętne na milcząco ciskane na nie klątwy, szły nie szybciej od człowieka, a wóz co rusz utykał, czy to w zaschłych koleinach, czy w rozmiękłym błocie. Jednak gdy człowiek albo koń zatrzymałby się by nie paść, zaprzęg brnął niezmordowanie od świtu po zmrok, w upale i w ulewie, prąc naprzód przez ciężkie, nieruchome powietrze i brzęk moskitów.
Trzeciego ranka wóz wtoczył się do stolicy francuskiej kolonii i zatrzymał dopiero w porcie. Lucecita, jak się okazało, dotarła tam dzień wcześniej, niosąc jeden już tylko maszt, dwie trzecie załogi i połowę ładunku, z którego ledwo garść była wystarczająco sucha, by wciąż zwać się tytoniem. Godzinę po tej wieści skrzynka najpodlejszych cygar warta była sto dziesięć liwrów, a następnego ranka nawet szacowni mieszczanie, wliczając tych nie parających się na co dzień handlem, dobywali resztek prywatnych zapasów. Co bardziej przedsiębiorczy zaczynali taksująco popatrywać na smętnie przyschnięte liście palm rosnących na obrzeżach portu.
Teraz, późnym popołudniem, wóz musiał już zostawić za sobą dobre parę mil powrotnej drogi, zagłębiwszy się znowu w las, z dziesiątkami butelek w skrzyniach pod zwałami słomy i deskami fałszywego dna. Felipe, gdy pirat ostatnio go widział, był pół podekscytowany, pół oszołomiony i niepewny czy bardziej kryć podniecenie gwarem rojnego targu, czy ulgę z rychłego powrotu. Sam Jack, zostawiając chłopaka na rogatkach i ruszając w poszukiwaniu zajazdu, miał znacznie wyraźniej sprecyzowane uczucia - nigdy więcej znajomości z czymkolwiek co ma rogi i kopyta! Chyba, że na talerzu. Już bez rogów i kopyt.
Butelka okazała się prawie pusta, odstawił ją z powrotem i spojrzał znowu w lustro. Prawdę mówiąc, na drugi rzut oka widać było nie tylko przygnębiający stan spodni, ale i postrzępione koronki koszuli i przytarte gdzieniegdzie sukno płaszcza. Ciemniejszymi plamami odznaczały się miejsca skąd Jack odpruł, choć z żalem, połowę złotych szamerowań i frędzli, zdecydowawszy że Almirante to jednak odrobinę za dużo. Nie należy przesadzać, a zresztą czy jest co lepszego nad kapitana? Nawet jeśli to kapitan w przypłowiałym płaszczu i kamizelce gubiącej złote nici haftu. Tylko schiavona lśniła nieskazitelnym, drapieżnym blaskiem srebrnej gardy i czarnej skóry skrywającej klingę.
Ostrze zasyczało o okucie pochwy i błysnęło jasno, gdy cofnął się o krok, wychodząc ze smugi światła, i uniósł szpadę, salutując kpiąco własnemu odbiciu. Hidalgo w lustrze odpowiedział krzywym uśmiechem i zmrużył oczy. „Mrok chroni piratów i szpiegów”, zdawał się mówić, „mrok kryje to co jest i pokazuje to czego nie ma. Mrok i ludzki umysł”.
Tak, byle z dala od światła, Jack kiwnął głową, przytakując odbiciu. Po czym zerknął znów kątem oka, gdy więcej włosów zjechało z ramienia, zrzucone nagłym ruchem. Zgrzytnął zębami i posłał ponure spojrzenie lustrzanemu alter ego, unosząc pytająco brwi. Trzeba by iście piwnicznego mroku, żeby to ukryć, prychnął z irytacją.
To zajęło najwięcej czasu. Wszystkie kawałki metalu, kości, drewna, kamyków i szkła, wyplątane, wyszarpane, a najczęściej odcięte, leżały teraz zawinięte starannie w starą koszulę, w worku. Gęsty grzebień rozwikłał drobniejsze i grubsze sploty, usunął resztki rzemyków i włóczki razem z garścią włosów, która omalże wystarczyłaby na małą poduszkę, i eksmitował większość tego co nie utonęło bądź nie uciekło przed kataklizmem wody i mydła. Ostatecznie Jack poddał się, gdy grzebień stracił połowę zębów w sfilcowanym gąszczu.
Rezultat był opłakany i przypominał alegorię lwiej furii, pędzla artysty, którego poniosło. Nawet nieco woniał jakby mokrym lwem, z nutą lawendowego mydła. Ale najbardziej terpentyną. Przeklęta terpentyna przesiąknęła wszystko, przyćmiewając nawet woń resztek oliwy na szpadzie. Jack skrzywił się znowu i obejrzał za siebie. Może gdyby przykryć...?
Nic z tego. Kapelusz leżący na łóżku zdawał się mierzyć dobry akr czarnego aksamitu zwieńczony skłębioną masą smoliście połyskliwego pierza jak pastwisko ocienione burzową chmurą. Wbity na nastroszoną grzywę przypominał raczej czarnego kotka śpiącego na stogu siana. Jack rozpaczliwie naciągnął szerokie rondo. W półmroku, przez chwilę, o ile tylko nikt nie podejdzie zbyt blisko... A może na przykład Madryt oszalał w tym sezonie na tle peruk z... z wielbłądów. Całych.
Puszczone rondo wygięło się na powrót, kapelusz przez chwilę trwał nieruchomo, po czym łagodnie się przechylił i wylądował na podłodze. Jack prychnął z irytacją, posłał go kopniakiem pod lustro i w zamyśleniu przeciągnął palcami przez wciąż mocno wilgotny gąszcz. Zreflektował się co robi, gdy dłoń mu uwięzła. Wyplątał ją razem z dwoma zahaczonymi pierścieniami i zajrzał do worka ze zwiniętym ubraniem. Z chustą nawet nie warto było próbować, dobrze wiedział, że ześliźnie się tak samo jak kapelusz, o ile nie spleść wcześniej większości luźnych włosów. Zanurzył rękę w worek, w poszukiwaniu kieszeni starego płaszcza, i po chwili wydobył czarną, aksamitną wstążkę, jeszcze tego rana leżącą na mijanym straganie. Całkiem możliwe, że jej poprzedni właściciel nadal nie zauważył pustego miejsca.
Jack wrócił przed lustro, westchnął ciężko i sięgnął po sztylet. No trudno...
Cztery starannie wybrane z najbardziej zbitej gęstwiny długie sploty sfilcowanej masy zostawił tam gdzie spadły, na podłodze. Reszta, opornie i po ciężkiej walce, dała się schować pod luźnymi włosami i zebrać możliwie ciasno. W jakimś momencie był pewien, że bez co najmniej trzech dodatkowych rąk będzie zagarniał wymykający się gąszcz do skończenia świata, ale wreszcie, z całej siły, zaciągnął węzeł. Wstążki ledwo starczyło na kokardę. Kilka kosmyków o bardziej pirackim duchu cichcem umknęło z uwięzi, ale skryły się w cieniu kapelusza, który przez chwilę próbował chwiać się ryzykownie, nim cztery szpile rozmiaru szewskich szydeł przekonały go, że bunt jest poza dyskusją. Wreszcie, zdyszany pirat wygładził zmięte w boju mankiety płaszcza i posłał swojemu odbiciu wściekłe spojrzenie. No? Jeszcze coś zamierzało wzniecić rebelię?
Tym razem, szatański agent w lustrze wyglądał... prawie że cywilizowanie, ocenił Jack, marszcząc nos z niesmakiem. Wręcz przyzwoicie... dopóki nie dostrzegło się spojrzenia. Przechylił głowę, a lustrzany szatan powtórzył ruch, kryjąc w mroku pod rondem pół ludzkie oczy, pół diable ślepia, w których żarze wyzwanie przetapiało się w pokusę, drwiącą i nieodpartą. „Tej nocy będzie trzeba wielu pokus”, zdawał się mówić migotliwy uśmiech diabła.
Bez obaw, pokusy i obietnice to niewyczerpany towar, Jack mrugnął porozumiewawczo do lustra. A skoro mowa o rzeczach niewyczerpanych, pora coś zrobić z terpentyną... Po kolejnej chwili grzebania w worku wydobył szklany flakonik. Uważnie obejrzał zawartość pod światło, po czym zerwał lakowy korek.
***
Tafla zatoki migotała jak płynne złoto, roztopione słońcem prawie dotykającym już horyzontu. W porcie gęstwa masztów i lin odcinała się gmatwaniną czarnych kresek, przesiewając ostatnie tego dnia promienie. Światło ześlizgiwało się z bander na topach, portowych dźwigów, czupryn palm, kominów, mansardowych okienek, kalenic i jednej postaci usadowionej na stosunkowo płaskim, zachodnim fragmencie dachu oberży.
Dach był najwyższy w w promieniu blisko setki jardów i wygodnie złączony z dziesięcioma kolejnymi, coraz niższymi, albo prawie trzydziestoma, jeśli nie liczyć jednego czy dwóch skoków nad wąskimi zaułkami. Ta trzydziestka oferowała szeroki asortyment zejść na podwórza, dziedzińce i uliczki, z czego co najmniej połowa umożliwiała nie tylko zeskok, ale i wspinaczkę z powrotem. Tak, Port-au-Prince był pięknym miejscem dla kotów i piratów.
Jack Sparrow oderwał się od krytycznego ważenia wątpliwych przewag szerokich - i wyraźnie obluzowanych - gontów na warsztacie bednarskim po lewej nad zbrązowiałą strzechą obory na wprost i spojrzał na daleki, rozjarzony horyzont. Jeszcze za wcześnie, za dużo światła... Ale mrok zapadnie szybko, już teraz zatapiał wąskie uliczki jak fala przypływu.
A miał co zatapiać. Od ostatniego razu... to już tak dawno? ...w porcie przybyło doków, domy i pola odepchnęły las, forty strzegące zatoki jaśniały nowym kamieniem, a co niektóre rezydencje wyraźnie próbowały dogonić rozmiarem siedzibę gubernatorską. Jack odwrócił się i zajrzał do worka starannie zaklinowanego między wystającą belką a kominem. Stajnie stajniami, ale trzeba przyznać, że Jego Oświecona Nieostrożność De Villiers miał też pięknie utrzymane sady, stwierdził pirat, oglądając sporą pomarańczę.
Wbił sztylet w grubą skórkę, znieruchomiał i przekrzywił głowę, nasłuchując. Potem schylił się i wyciągnął szyję, wyglądając za krawędź dachu. Skrzypnięcie drzwi było ledwo słyszalne, ale następujące po nim kroki - coraz mniej ostrożne - a potem stuki i szurnięcia były już głośniejsze. Na koniec całkiem wyraźnie dało się słyszeć dość skonfudowane „Ki czort...”.
Jack oblizał zalane sokiem palce i pokiwał głową, kwitując zakład, który wygrał sam ze sobą. Oberżysta nie wytrzymał nawet do zachodu słońca, ale wyraźnie spodziewał się pokoju zaledwie chwilowo opuszczonego, nie opustoszałego. Ciekawe jak prędko do niego dotrze, o ile już nie dotarło, że nie znajdzie i - więcej nie zobaczy - nie tylko złota, ale i złotosiejnego gościa. Oraz widelca i szklanego pucharka. I świecznika, całkiem zgrabnego. Szkoda, że rama lustra była szersza od okiennej...
Ostatnie ogniste błyski zatonęły w wodzie, z chmur spełzał złotawoczerwony blask. Noc zapowiadała się pogodnie. Jack wstał, wrzucił pomarańczowe skórki do komina, przeciągnął się i poprawił klamrę spinającą czarny pendent szpady. Czarny puch na kapeluszu zadrżał w wieczornej bryzie, gdy pirat rozejrzał się po dachach, ulicach i placach.
Pora komuś pokazać nieco prawdziwego piractwa.
----------------------------------------
Rozdział 13