Tytuł: Metal i słowa, 5/16
Autor: Aletheia Felinea
Rating: PG-13
Postacie: Jack Sparrow i tłum OC
Akcja: Kilka miesięcy przed "Klątwą Czarnej Perły".
Streszczenie: Tortuga jest stworzona do kryminału, prawda?
Disclaimer: PotC należy do Disneya. Jack Sparrow należy sam do siebie. Zawsze.
Nota: Pierwsza publikacja
tutaj. The English version
here.
Poprzednie części:
1,
2,
3,
4
Scarlett otworzyła drzwi i przekroczyła...
- Och...!
Przekroczyłaby próg, gdyby nie stojący na nim Jack Sparrow z miną zdobywcy serc, i nie tylko serc, niewieścich. Wbrew sobie, Scarlett poczuła się odrobinę zdobyta.
- Milady, kwiecie natury ledwo bladym odbi... e, to jest, ekwiwalentem rozkwitu twej urody! - Pirat zerwał kapelusz i zgiął się w zamaszystym ukłonie. Przed Scarlett wyrósł pęk szkarłatnych kwiatów. Jack, z tricornem przyciśniętym do serca i bugenwillą w wyciągniętej garści, wyprostował się i błysnął uśmiechem.
- Pozwolę sobie wyrazić najgłębsze przekonanie, że kwiat tak olśniewający jak ty, milady, nie powinien zmarnieć z niedostatku należnego podziwiania. A że czułego będąc serca, nie mógłbym ominąć damy w potrzebie, o czym upewnić cię mogą najbujniejsze kwiaty rodu niewieściego... to jest, nie mogące marzyć nawet o równaniu się z tobą, milady, ma się rozumieć! ...zatem zjawiam się, by stawić ochoczo na twe usługi i ofiarować ci najszczerszej próby i z najszlachetniejszego kruszcu admirację. Nie dziękuj, milady - oświadczył stanowczo i wielkodusznie. Ukwiecona gałąź, tkwiąca przez cały czas przed nosem zastygłej w zaskoczeniu „milady”, zadrżała w przeciągu, hulającym jak zwykle po wąskim, ciemnawym korytarzyku na piętrze Wiernej Narzeczonej.
Scarlett, która zgubiła się już przy „ekwiwalencie”, ocknęła się nagle, w mglistym poczuciu, że z wytrzeszczonymi oczami musi wyglądać mało profesjonalnie. Wobec tego profesjonalnie zachichotała, próbując ukryć zakłopotanie. Właściwie co wielkie damy robiły z otrzymywanymi kwiatami? W każdym razie chyba przyjmowały...
Daleko było jeszcze do wieczora, ale zamierzała dzisiaj wcześniej ruszyć na ulice. Wychodziła właśnie, w nadziei na zdobycie brzęczącej gotówki. Tydzień zbliżał się do końca i Bertie już zaczynał chrząkać znacząco na jej widok. Jeśli i dziś wieczorem nie poszczęści jej się wystarczająco, ten pokój przypadnie jakiejś... no cóż, wypłacalnej. Najwyraźniej jednak gotówka właśnie przyszła sama.
Zaaaraz... Zerknęła podejrzliwie na wciąż błyszczące nad kwiatami zęby pirata. Oczy mu błyszczały zresztą nie gorzej. On chyba sobie nie wyobraża, że uśmiech i garść gładkich, nawet jeśli strasznie długich słówek wystarczą? Nie znowu...
Jack poczuł badawczy wzrok Scarlett aż w kieszeniach. Wyprostował się bardziej i spróbował wyglądać na posiadacza pękatej sakiewki. W posiadaniu wprawdzie nie miał bogatego doświadczenia, przynajmniej w ostatnich miesiącach... no, latach... ale za to w wyglądaniu był fachowcem. Z nadzieją poszerzył uśmiech.
***
Nieco później, Scarlett nieufnie obejrzała lśniącego szylinga i rzuciła go z powrotem na stosik takich samych, po czym zaczęła przeliczać monety. Trzeci raz. Wyglądały na całkiem uczciwe srebro, ale coś z nimi musiało być nie tak, była tego pewna. Bo cóż innego mogło być przyczyną, dla której jej klient ulotnił się szybciej niż rum z kufli piętro niżej?
Nadal nie mogła zdecydować, czy przypadkiem nie powinna być tym urażona.
***
Drobny żwir zagrzechotał o drewno wystającego z plaży słupa, wyrzucony spod gwałtownie hamujących butów. Jack oparł się o sterany słońcem, wodą, wiatrem i latami słup i zgięty wpół przez dobrą chwilę próbował przekonać płuca, by jednak zostały na przyrodzonym im miejscu. Odzyskawszy w końcu oddech, wyprostował się i rozejrzał.
Hmm, możliwe, że nieco przesadził z ucieczką... To jest, oczywiście, strategicznym odwrotem. Stał na najodleglejszej od ulic plaży, opuszczonej gdy Tortuga z upływającymi latami przetoczyła swoje centrum w stronę nowych doków, jak morski lewiatan ociężale przewalający się na drugi bok. Nieregularny rząd głęboko wbitych w grunt, rozeschłych ze starości, drewnianych słupów był wszystkim, co pozostało z dawnego mola, jeszcze starszego niż to zwane dziś starym. Większości z masywnych bali nie sięgały już nawet najwyższe przypływy, a kilka znikało z wolna pod piachem i wkradającą się coraz śmielej zielonością. Ląd wygrywał tutaj z morzem, a ludzie mu w tym pomogli, przegradzając wybrzeże barierą, na której morski prąd zrzucał swój piaszczysty ładunek. Jedną z myśli, których Jack nie zdradzał nikomu, była - kiedy stare molo podzieli los jeszcze starszego? I kiedy przyjdzie czas, gdy naładowane ciężko fleuty i galeony, a potem nawet lekkie brygi i pinasy nie zbliżą się do kamiennych nabrzeży coraz płytszego portu? Nikt nie postawi kufelka włóczędze z kapitańskim kompasem, ale bez kapitańskiego statku, za opowieść o przypływie sięgającym, gdy pierwszy raz ujrzał Tortugę, tuzin pali dalej niż dziś. Opowiadał więc o dalekich wyspach, gdzie piach był ze złota i brylantowych okruchów, i nie zasypywał portów.
Jak okiem sięgnąć, plaża była opustoszała. Nawet mewy nie tak licznie krążyły, jak nad ludniejszymi częściami wyspy. Tylko na falach w oddali kołysało się kilka rybackich żagli, a dobre sto jardów w stronę miasta, spomiędzy palm wyglądały strzechy najbliższych chat. Na wszelki wypadek, Jack okrążył stary pal i usiadł na ziemi, opierając się o drewno dość szerokie, by go osłoniło. Potem wyciągnął zwinięty arkusz i rozprostował go, starannie wygładzając. Wreszcie sięgnął znowu pod płaszcz i wydobył lusterko. Przyjrzał się małej, owalnej tafli, oprawnej w hojnie grawerowany mosiądz. Wyszczerzył się radośnie do własnego odbicia, po czym zmrużył oczy, gdy posrebrzane szkło, przechylone, rozbłysło jakby ściskał w ręce okruch słońca.
Scarlett zawsze twierdziła, że lusterko było wyrazem czułych uczuć pewnego burgundzkiego markiza, któremu zdarzyło się zatrzymać na Tortudze w wokółświatowym wojażu. Wersja głoszona przez jej konkurentki po fachu była mniej romantyczna - może i Burgundczyk, ale nie markiz, tylko kapitan Armand Le Verre, któremu się poszczęściło zdybać weneckiego kupca z ładownią ciężką od kruchego bogactwa i, ulżywszy kupcowi w trosce o tak delikatny majątek, czym prędzej postarał się o tegoż majątku przehulanie. Potwierdzić tego ni zaprzeczyć kapitan Le Verre już nie mógł, jako że ostatni raz zatańczył na hiszpańskim stryczku, rok temu z okładem. Tak czy owak, migotliwy odprysk dalekiego i kosztownego świata był przedmiotem powszechnej zazdrości wszystkich mieszkanek Tortugi, dowolnej profesji, i wszystkich ladacznic, dowolnej płci. A że Scarlett zawsze nosiła swój skarb starannie skryty w fałdach i koronkach ciasnego gorsu sukni, więc „pożyczenie” go wymagało innej metody, niż przeszukanie pokoju pod nieobecność właścicielki. Metody daleko bardziej ryzykownej, ale zdecydowanie przyjemniejszej. Jack błogo się uśmiechnął, po czym spojrzał na papier i zbliżył przechylone lusterko do końca najwyższego wersu.
Który faktycznie okazał się być początkiem. W zwierciadlanej tafli wyraźnie i czysto ukazał się odbity splot zawiłych linii, ułożonych w ozdobny inicjał. Dalej linie przechodziły płynnie w kolejne litery, nawet teraz ledwo czytelne w gąszczu ornamentów. Jedno długie słowo tworzyło cały pierwszy wers.
Monseigneur.
Hm. Kimkolwiek zatem był autor tajemniczej wiadomości, adresatem był Francuz. Taki, którego stać było nie tylko na lustro, ale i pewnie na nazwisko dłuższe niż cena tegoż lustra. Jack, przesuwając zwierciadełko, czytał dalej.
Nous esperons... Z nadzieją, że list ten zastanie waszmości w dobrym zdrowiu, wyrażamy nasze uszanowanie i życzenia pomyślności, pozwalając sobie nadmienić, iż do tejże ostatniej niezmiennie pragniemy wnieść swój skromny wkład, licząc na równie niezmienną waszmości przychylność, w imię starej prawdy, że sprzymierzonym Fortuna sprzyja, a pomyślność dzielona, pomnożoną w istocie się staje, obopólnym profitem owocując.
„Nous...”? Kto, poza monarchami, mawiał o sobie „my”? Czy może jednak ręka skryby była narzędziem grupy ludzi?
Jako dobrej woli signum i dowodne poręczenie takoż wagi naszego słowa, jak i naszych potencyj w powziętych zamierzeniach, załączamy do tych słów drobny podarek, spodziewając się, iż spotka się on z waszmości, jako sławnego w tej materii znawcy, zainteresowaniem, a nawet, ośmielamy się założyć, dorówna oczekiwaniom...
Jack odruchowo zajrzał pod spód karty. Podarek? Wart uwagi „monseigneure'a”? Ciekawe, gdzie też mógł się zawieruszyć...
O rewerencji naszej upewniając, napomknąć wszakże winniśmy, że od waszmości samego zależnym jest, czy rewerencja owa trwałą się okaże jako zamek niewzruszony, a na mocnej skale niezwiedzionej ufności posadowiony, czyliż będzie raczej ulotną jak plewy na wietrze wznieconym płochością...
Oho, skończyły się marchewki, pora na kij. Rewerencji tu było akurat tyle, stwierdził pirat, co litości w ostatnim wersie wyroku, odczytywanego skazańcowi pod cieniem stryczka.
...płochością, przed którą bezpieczni jednak się czujemy. Pewność nasza, wyklarować spieszymy, zasadza się na trzech najmniej przyczynach. Dwóch spośród przyczyn tychże, sama szacowna osoba waszmości gwarantem jest najpierwszym, albowiem dogłębnie przekonani jesteśmy o posiadanych przez waszmość zaletach, a to talentowi niemylnemu ku pochwyceniu sposobności tak rentownej, jakiej perspektywy przed nami się roztaczają, oraz stałości szlacheckiej, właściwej bez wątpienia personie tak godnej, której płochość jest równie obcą, jak stanowisko gubernatorskie przynależnym...
Gubernatorskie...? Jack zmarszczył brwi i cofnął lusterko, czytając uważnie jeszcze raz. Nie, jednak nie pomylił się. Gouverneur-général, widniało na papierze.
Trzecią przyczynę wszakże dzierżymy sami, a choć postacie jej rozliczne, wszystkich użyć władni żeśmy i, gdy okoliczność zmusi, wahania w tym nie okażemy. Światły waszmości rozum niewątpliwie i to pojmuje, że gdzie metalu brutalna moc nie dotrze, tam subtelne słowo przemożniejszym bywa, przed którym najtęższe mury się rozstępują, skrytego za nimi, co sądził się bezpiecznym, sięgając.
Kij? To już raczej zaczynało podejrzanie przypominać coś ostrego. Albo rozpalonego. Metal... Jack spojrzał w morze przed sobą, strzepując z roztargnieniem kartą, gdy przelotnie zamrowiła go skóra pod szerokim mankietem płaszcza. Słowa? Czasem wystarczy jedna litera...
Niechże zatem podarek nasz, żywym świadectwem będąc, czego dźwięczącym metalem dokonać zdolniśmy, zarazem i pieczęcią ugody z waszmością zostanie, jako memento służąc, co choć samo władać mową niezdolne, o darczyńców władzy na tym polu przypomina, aby władza onaż w czyn wprowadzoną być nie musiała.
Jacka zaczynała coraz bardziej wiercić ciekawość, czy tajemniczy adresat w ogóle otrzymał ten nader niezwykły list. I jeśli tak, to jak bardzo interesujące były barwy, które przybierał czytając te ostatnie akapity.
Jako że miejsca skąpość nasze posłanie zwięzłym z konieczności czynić musi...
Jack z powątpiewaniem zerknął na marginesy, niewiele węższe od jego dłoni. Potem na zamaszyście rozpierające się na papierze inicjalne „M” i prychnął z przekąsem.
...a przezorność pióro powściągać każe, przeto list ten glejtem wierzytelnym jest jedynie dla posła naszego, a w skrajnie niefortunnym losu obrocie, głosem naszym, jeżeli za żywiołów sprawą, dar nasz do waszmości dotrze, posłannika zaufanego opieki pozbawiony. W nadziei jednak pozostając, iże czytasz waszmość te słowa z ręki samej posłańca tegoż otrzymane, jego osobie powierzamy dalsze spraw między nami a waszmością uzgodnienie, wieści o decyzjach przez waszmość podjętych wyglądając.
Roztropności życząc, o uszanowaniu niezmiennym upewniamy.
Podpisu brakowało. Jack, w zamyśleniu wpatrując się w papier, machinalnie obrócił lusterko, skrzywił się i zamrugał, gdy nagle błysnęło mu w oczy, po czym szybko schował je pod płaszczem. Że też kłopotu, który trzymał w drugiej ręce, nie dało się pozbyć równie prostym sposobem...
Papier był powodem, dla którego szukał go Hans. Ale nie był rozwiązaniem - przyniósł tylko kolejne zagadki, których rozwiązania znów były zagadkami. Z pewnością była nią treść dziwnego listu, w którym morze elokwencji maskowało brak jakiejkolwiek wyraźnej informacji, podobnie jak gąszcz ornamentów maskował litery. Raz rozszyfrowawszy trik lustrzanego zapisu, można jednak było wyłuskać spomiędzy ozdobników znajome kształty. Jakie zatem solidne fakty da się wyłuskać spośród tej całej rewerencji?
To, że pismo było listem.
To, że posyłający go byli Francuzami albo przynajmniej posługiwali się francuszczyzną nader wprawnie, a nadto, że to samo musiało tyczyć się adresata.
To, że nie szczędzono środków i wysiłku, by list wymownie świadczył o zasobności... kogo właściwie? Tych, co się nie podpisali. Mimo to, list cały zdawał się podpisem - wyraźnym dla zaznajomionych i enigmatycznym dla postronnych. Jak lustrzany szyfr, którym go zapisano.
I to jeszcze, że rewerencji daleko więcej tkwiło, by tak rzec, w jego literze, niźli w duchu. Wśród wyrafinowanej kaligrafii liter, pod wysublimowaną kurtuazją zwrotów, kryła się niedbale zakamuflowana groźba. Zaiste, wytworne słowa, opłacone kosztownym złotem, spowijały ostrą stal. Na tyle ostrą, że pozbawiła życia Ryżego Hansa Snoggersona, choć ten ani wiedział co te słowa kryją. Wiedział jednak, że w nieliche popadł tarapaty.
Zatem jakim sposobem znalazł się w posiadaniu czegoś, co nie tylko do niego należeć nie mogło, ale i z pewnością by tego nie kradł, skoro nie chodziło na czterech kopytach? I dlaczego zginął, zanim nawet dowiedział się, co właściwie ma? I dlaczego morze nie przynosi pod nogi butelek z rumem, zamiast piachu i starego drewna?
Świat nie powinien składać się z samych pytań bez odpowiedzi, pomyślał z goryczą Jack.
Morze szumiało, migocząc w słońcu, obojętne na ludzkie myśli i pytania. Rum i odpowiedzi nie przychodzą same, trzeba ich szukać, a drogę wskazuje... pragnienie. Kapitan przesunął palcami po gładkiej powierzchni pudełka zawieszonego przy pasie. Odpiął je i otworzył.
Tarcza zakołysała się, obróciła powoli i znieruchomiała, mierząc strzałką gdzieś w dal. Kompas wskazywał morze. Jak zawsze.
Daleko, za horyzontem, Czarna Perła przecinała fale, chwytała smolistymi żaglami wiatr, chyża jak on sam. Niedościgła. Wolna.
Dla wszystkich - bajęda o upiorach. Dla Jacka - wieczny sen, bardziej rzeczywisty od otaczającej jawy.
Zawsze wiedział gdzie. Nigdy nie wiedział jak. Zawsze była, gdzieś tam, pewniejsza od lądu pod nogami. I zawsze bardziej nieosiągalna od chmur nad głową.
Kompas nie zawiódł. I nie pomógł. Jak zawsze. Kierowany ludzkim pragnieniem, prowadził bezpośrednio do celu, równie martwo obojętny na przeszkody, co i pośrednie etapy drogi. Jego właściciel pytał o rozwiązanie napotkanej zagadki, ale tym czego pragnął, była ucieczka od wszystkich zagadek, pułapek i trosk przykuwających go do lądu. Jakąkolwiek formę przybierała zagadka, dla Jacka Sparrowa ostateczne rozwiązanie miało zawsze tą samą postać o czarnych żaglach. Kompas nie miał duszy i świadomości. Nie potrafił kłamać.
Jack zapatrzył się w mglistą dal, poddając się znużeniu ogarniającemu go nagle pod ciężarem lat. Zagadka bez rozwiązania, morze bez statku i pragnienie bez spełnienia są takim samym więzieniem...
- Nie przypłynie po ciebie, kapitanie.
Jack omal nie wyskoczył ze skóry. Zatrzasnął kompas, próbując się jak najszybciej odwrócić w kierunku dochodzącego gdzieś z tyłu głosu, ledwo nie strącił tricorna o słup i skrzywił się, targnąwszy zahaczoną o zwietrzałe drewno garścią włosów. Wreszcie pół odczepił się, pół wyszarpał ze sterczących drzazg i odsuwając przekrzywiony kapelusz znad oczu, posłał spode łba spojrzenie urażonej godności.
Spłynęło po opartej o przeciwną stronę słupa Anamarii, jak woda po impregnowanym arkuszu. Przechyliła głowę, mrużąc oczy w drwiącym uśmieszku. - Nieistniejąca łódź nie może pływać - oświadczyła ze fachową pewnością kogoś, kto spędził pół życia eksperymentując z wodowaniem nieistniejących łodzi. - Kapitanie - dodała z jeszcze bardziej drwiącym naciskiem.
- Statek! - Jack warknął z odruchowym oburzeniem. - Fregata - uściślił skrupulatnie, zerkając na szmat żwirowatej plaży, rozciągający się za Anamarią. Jak, u stu tysięcy nieistniejących tu aktualnie beczek z rumem, zdołała go podejść? A najpierw podpłynąć. Nie dalej jak o pięć jardów, na skrytym w płytkiej wodzie dnie opierał się się dziób Jolly Mon, przechylonej tak samo jak jej właścicielka. Nawet wypłowiałe listwy poszycia zdawały się wyginać akuratnie w takim samym uśmieszku. Jack zmierzył bezczelną łódkę wyniosłym wzrokiem, po czym przeniósł go na Anamarię.
- Istnieje - oświadczył twardo. - I to ja po nią popłynę.
Anamaria prychnęła, opierając drobne pięści na biodrach. - Ha! Wpław chyba! Po to, coś na dnie butelki zobaczył! - Przechyliła głowę w drugą stronę, uśmieszek wrócił na swoje miejsce. - Kapitanie.
Jack sapnął, dotknięty bardziej niż kiedykolwiek się to powiodło wszystkim ladacznicom Tortugi razem wziętym, nawet tym nieprzejednanym w żądaniu zapłaty. Zerwał się, wciskając znowu głębiej kapelusz, nabrał powietrza i... wolno opuścił ręce, gotowe jeszcze przed chwilą do płomiennej przemowy. Odwrócił się, z powrotem usiadł opierając się o słup i znów zapatrzył w morze. - Pewnego dnia powiesz to naprawdę.
Anamaria, po części zawiedziona, po części zachwycona, trochę niepewnie poprawiła własny kapelusz i też oparła się znów o szczyt słupa. - Oho, i może jeszcze za sterem stanę... - mruknęła, bardziej dla ostatniego słowa niż z przekonania. Żadna siła na tym świecie nie wydobyłaby z niej zeznania, że żar w tych szczególnych oczach jest najbardziej wartą oglądania rzeczą na tej przeklętej wyspie. Co ją niepokoiło, to że czasem w tych oczach dostrzegała też podejrzanie rozbawiony błysk, zdający się mówić, że zeznanie byłoby zbędne... Poirytowana tą myślą, próbując ją przegnać, rozejrzała się, ale najbliższa okolica nie zawierała nic szczególnie interesującego. Chmury, mewa, fale, dwie palmy, żwir... Papier? Anamaria zmarszczyła brwi, zerkając na kapelusz wciąż uparcie skierowany w daleki horyzont, potem znowu na pokryty atramentowymi znakami arkusz, porzucony na ziemi tuż przy kolanie właściciela kapelusza.
Dużo głębiej tkwiło jeszcze jedno zeznanie... Tak głęboko, że Anamaria niechętnie zdradzała je nawet sobie. Nic dobrego z takich myśli. Na nic się zdadzą komuś, kto lepiej by zrobił skupiając się na zatykaniu przecieków w dnie łodzi albo skrobaniu ryb. Ale gdyby w przypływie szaleństwa... gdyby pozwolić tej myśli tak jakby... pomyśleć się może trochę głośniej...
Brzmiałaby: „Bierz co chcesz, tylko daj mi w zamian atramentową magię! Pokaż, jak wiedzieć, co jest zaklęte na papierze!”
Anamaria potrząsnęła głową, trzeźwiejąc gwałtownie. Spojrzała pospiesznie znowu na kapelusz w dole, ale ten, jak się zdało, ani drgnął od chwili poprzedniego zerknięcia. Schyliła się i zajrzała pod rondo. Pirat wyglądał, jakby o niej całkiem zapomniał albo jakby patrzył, gdzie wygodniej się utopić. Niebywałe. I niedopuszczalne.
Zapomnienie, rzecz jasna.
- Co, jeszcześ nie doszedł, jak się pozbyć tego papieru? Mogę ci powtórzyć pomysły Mandy - rzuciła.
Jedyną odpowiedzią na kpinę było ciężkie spojrzenie z ukosa. „Daruj sobie”, mówiło, „albo wymyśl coś lepszego”. Anamaria przewróciła oczami, starannie skrywając leciutki cień zawstydzenia. No dobrze. - Hans sam by tego przeczytać nie zdołał, choćby mu stryczkiem grozili. To po co nosił przy sobie, hę?
Jack po chwili milczenia sięgnął po kartę i wolno zaczął zwijać. - Bo sam by tego przeczytać nie zdołał - mruknął ze zgryźliwą niechęcią.
Anamaria przykucnęła i wycelowała w niego palcem. - Ten, co ostatni to nosił, życia się pozbył, o czym sama wiem najpewniej. Ciekawość zatem bierze, czemuż ty teraz to nosisz, choć Hansowi już żadne czytanie niepotrzebne, hę?
Jack lekko zezując spojrzał na tkwiący mu groźnie przed nosem palec, schował zwinięty arkusz, po czym podniósł wzrok na równie groźną minę właścicielki palca. Mina z groźnej zrobiła się odrobinę niepewna, a potem jeszcze groźniejsza, na widok rozbawienia w oczach pirata.
- Ciekawość zatem bierze, czemuż ciebie teraz ciekawość bierze o to, czemu noszę, choć ostatni, którego ciekawość brała, życia się pozbył, o czym sama wiesz najpewniej, hę?
Anamaria zamrugała. - Moja ciekawość, nie twoja rzecz, by cię to ciekawiło! - parsknęła. - A zbytek ciekawości, widać, ostatnio na zdrowie nie wychodzi - dorzuciła z satysfakcją. - Dwa pogrzeby w tygodniu niepotrzebne...
- Wielcem zobowiązany za dobre słowo! - Jack z rozanieloną miną podniósł oczy do nieba.
- ...bo ryby uciekają z zatoki. Łajdackie sprawki trzymaj z daleka od moich ryb.
Teraz z kolei zamrugał Jack, nieco ogłuszony tym osobliwym żądaniem. Potem z namysłem spojrzał znowu na morze. - Z daleka, mówisz...
Obejrzał się na Jolly Mon. Potem znowu spojrzał na jej właścicielkę i zaprezentował najbardziej czarujący z szerokiego asortymentu uśmiechów. - Mademoiselle capitaine, ustalmy co twe niezrównane wyczucie przedsiębiorcze wyrokuje na temat nadarzającej się sposobności w postaci chętnego do wycieczki na ląd?
Anamaria zmarszczyła nieufnie brwi. Pytanie samo w sobie nie było zbytnią nowością, jako że przez kanał oddzielający Tortugę od „lądu”, czyli Hispanioli, przeprawiano się często, a rybacy byli też najtańszymi przewoźnikami. Tyle, że to pytanie zadał Jack Sparrow. Najtańszymi, nie znaczy darmowymi. Anamaria stanowczo założyła ręce i wysunęła podbródek. - A co ja z tego będę mieć?
Jack przechylił głowę i powoli poszerzył uśmiech. - Co tylko zechcesz, moja pię...
Urwał na widok równie wolno poszerzającego się uśmiechu i zwężających oczu Anamarii. Coś tutaj zdecydowanie i niepokojąco się nie zgadzało. Zgodnie z właściwym porządkiem świata, właśnie powinien się spiesznie uchylać i najpewniej nie zdążyć, tymczasem Anamaria wyglądała jak kot, który dostrzegł mysz. Albo wróbla.
- Co zechcę, tak?
Jack lekko się spocił. Przytulne dotąd miejsce pod słupem okazało się nagle jakby... odcinające. Odwrót, na przykład. - Właściwie, to...
Na kolanach znienacka wylądował mu mokry kłąb splątanego sznurka. W ślad za nim dołączył sznurek w motku i szydło.
- Załataj mi sieć!
-----------------------------------------------------------
Rozdział 6