Uwielbiam złe zakończenia.
Co nie przeszkadza mi lubić dobrych zakończeń; oczywiście, robi się fajnie i ciepło w sercu, kiedy na koniec wszystko się układa, wysiłki bohaterów zostają nagrodzone, a uczucia - odwzajemnione. Dobrze mieć choć przez chwilę poczucie, że jest jednak nie tyle sprawiedliwość, co jakiś porządek w świecie, ład narracji, wszystkie te rzeczy, które są z dobrymi zakończeniami kojarzone. Inna rzecz, że taka entalpia nie musi oznaczać happy endu, a dowolne "domknięcie" historii, nasz mózg po prostu chętniej i łatwiej "domyka" opowieści zgodne z banalnym schematem intencje - przeciwności - pokonanie przeciwności - sukces.
Ja jednak, na przekór własnym neuronom, wolę te historie "domknięte" w sposób smutny, może wręcz krzywdzący dla postaci. Niekoniecznie dlatego, że są bardziej prawdziwe czy lepsze - wciąż są opowieściami, trochę zwalniającymi nas z konieczności racjonalizacji wydarzeń losowych. Bardziej do mnie trafiają. Na dłużej ze mną zostają. Naprawdę lubię to poczucie krzywdy, towarzyszące odkładaniu książki ze smutnym zakończeniem. Nie bez powodu jedyną rzeczą, która podobała mi się we "Władcy Pierścieni", było prywatne zakończenie Froda, to o jego słusznym przeświadczeniu, że już nie pasuje do spokojnego Shire, w ogóle nie pasuje do Śródziemia, że w trakcie swojej podróży zniszczył nie tylko Pierścień, ale i, w jakiś sposób, siebie. Może potem odnalazł swoje miejsce, ale zawsze wolałam myśleć, że nigdy mu się to nie udało, bo przecież nie było nikogo innego w równie wyjątkowej sytuacji.
Lubię też, kiedy postaciom źle się dzieje także na początku i w środku fabuły. Nie dlatego, że wierzę w uszlachetniającą moc cierpienia, choć przyznaję, coś w tym jest. Ale wszelkie doznawane krzywdy i straty stanowią próbę charakteru i motywacji postaci, a z czasem stają się dodatkowym jej źródłem. Poza tym - nic w fabule nie przekona mnie do siły i realności zagrożenia tak, jak to zagrożenie uderzające w bohaterów. Z tego powodu mam osobliwą słabość do trwałych okaleczeń, odcinanych palców, ramion, nóg. Niby banalne obrażenia, przydarzające się dziennie tysiącom ludzi, niby nie wpływają na psychikę tak, jak wiele innych, wymyślnych krzywd, ale jednak, robią coś potwornego w swojej oczywistości z tożsamością, bo w końcu moje ciało, ja, to dla wielu osób - synonimy. Jak ja strasznie chciałam, żeby jednemu z bohaterów "Blackoutu" amputowano stopę! Do fabuły niewiele by to wniosło, poza oczywistym utrudnieniem w poruszaniu się. Ale miałoby ponury urok bezlitosnego przypadku, nieszczęśliwego trafu, który może przydarzyć się na wojnie każdemu, więc dlaczego protagoniści mieliby być uprzywilejowani. Zalatuje to okropnie Schadenfreude, więc sprostuję: nie cieszy mnie nieszczęście postaci jako takie, a opisy tortur i cierpienia nie sprawiają mi radości. Lubię za to, gdy postać zmienia się pod wpływem (traumatycznych) przeżyć. Nic nie daje bohaterowi takiej możliwości ewolucji, jak krzywda - bo nic w taki sposób nie zmusza do sprawdzenia granic swojej wytrzymałości, pomysłowości i czego tam jeszcze. Ludzie to jednak leniwy gatunek i w innych warunkach nie wykorzystują pełni swoich cech, nie mają po prostu po co. Lubię, jak postać przekuwa swój koniec w szansę, wstaje i idzie dalej. Lubię też, jak traci coś, ale mimo to działa, starając się nadrobić tę stratę, nie zawsze z powodzeniem. I wreszcie, lubię, kiedy upada i się nie podnosi, mimo najlepszych życzeń czytelnika. Patrz: realność zagrożenia.
To samo dotyczy nieodwzajemnionych uczuć. (Miało nie być zadzierania nosa, ale) to jest powód, dla którego jadę, głównie bierno-agresywnie i we własnej głowie, po wielu fanfikach, których autorzy fundują postaciom spełnione miłości, wybaczenie win i tym podobne, ogrzewające serducho, motywy emocjonalne. Doskonale ignorują przy tym fakt, że nieszczęście o takiej genezie też stanowi element postaci, nierzadko bardzo ważny. Dlatego byłam pod wielkim wrażeniem wątku Ianto i jego bolesnych prób rozwiązania swojego życia uczuciowego. I cieszyłam się, że te niepowodzenia i wątpliwości go spowalniały, ale nie zatrzymały.
Wprawdzie o książkach, filmach i serialach myślę coraz bardziej "technicznie", w kontekście rozwiązań fabularnych, wątków i settingu, i fakt - choć bezgranicznie cenię dobrze napisane, wielowymiarowe postaci, to rzadko kiedy z nimi sympatyzuję (przejechałam się na tym, gdy Defoe postanowił uśmiercić Piętaszka :P), ale do własnych postaci mam bardzo podobne podejście. Nie wiem nawet, czy to zamiłowanie do przykrości i angstu jeszcze nie wzrasta, bo w końcu odczuwam to bardziej, jest jeszcze bliżej mnie. Uwielbiam własnych bohaterów, uważam ich po trosze za znajomych i jakoś tak naturalnie życzę im dobrze. Ale uwielbiam ich najbardziej, gdy są w stanie znosić różne krzywdy, gdy coś tracą lub coś poświęcają, sytuacja staje się beznadziejna - a oni mimo to dążą do celu. Są wtedy najpiękniejsi.
Te złe zakończenia, którymi się tak zachwycam, są ostatecznie najlepszymi, jakie mogę sobie wyobrazić.