Fandom: StarTrek (mixed with StarTrek: Reboot)
Pairing: Spock/Kirk kinda
Word Count: 1880
Author: Akaya
Disclaimer: I don't own this series and/or its characters.
„It was...fun... Oh my...”
Oślepiająca biel ścian. Sterylny, chemiczny zapach, do którego przywykł przez lata. Wiedział już gdzie jest, albo raczej, miał nadzieję, że się nie myli. Poruszył palcami, a potem całą ręką i ze zdziwieniem poczuł, że nic go nie boli. Po artretyzmie, który od lat trawił jego kości nie było śladu. Zaryzykował otwarcie oczu, marszcząc czoło i usiłując osłonić się przed natrętnym światłem.
- Jim? Jim! - głos, który bez wątpienia należał do Bones'a, odezwał się gdzieś po jego lewej stronie. Odwrócił się by odpowiedzieć, że nie ma potrzeby się tak ekscytować, nie pierwszy i nie ostatni raz Kirk wylądował w ambulatorium, ale głos ugrzązł mu w gardle. Osoba, która stała teraz koło niego nie mogła być jego starym druhem. Głos niby ten sam, mimika również tylko... Tylko, że Kirk nie pamiętał kiedy ostatni raz widział Bones'a w ciemnych włosach, pozbawionych siwizny, która z biegiem lat, na dobre stała się częścią jego przyjaciela.
- B...Bones... - wychrypiał i przetarł gwałtownie oczy.
A kto inny baranie?! Nie trzyj tak oczu, bo rozdrapiesz szwy i daruj, ale - złapał Kirka za nadgarstek - nie mam zamiaru słuchać ględzenia tego zielono-krwistego goblina, tylko dlatego, żeś idiota i nie potrafisz trzymać tych wszędobylskich łap przy sobie.
- Wybacz - odpowiedział, wciąż skołowany Kirk i uniósł się lekko na łokciach. - Co tak właściwie się stało?
- Co się stało, co się stało, jajco się stało! - McCoy złapał go pod brodę i zaczął świecić latarką po oczach. - Nie kręć się, muszę dokładnie sprawdzić, czy twój twardy łeb, rzeczywiście jest cały i nie doszło do żadnego poważniejszego urazu - zakończył swoją kwestię Bones, ale Kirk znał go wystarczająco dobrze, by usłyszeć niewypowiedzianą na głos kwestię ' że i tak by to nic nie zmieniło'. Kirk czuł się wspaniale. Fakt, szew nad brwią rzeczywiście zaczął piec jak tylko zdał sobie z niego sprawę, ale oprócz tego przepełniała go energia, mimo pewnej konsternacji dotyczącej sytuacji, w której się znajdował. Lata doświadczenia zrobiły swoje, a zdrowy rozsądek zadbał, żeby pytanie gdzie jest najbliższy dansing nie przeszło przez usta. „Nie ma potrzeby komplikować sytuacji jeszcze bardziej” pomyślał.
- Naprawdę czuję się świetnie, tylko - zawiesił głos - nie do końca pamiętam co robiłem wczoraj.
- Nie pamiętasz co robiłeś wczoraj - powtórzył jak papuga McCoy. - Nie pamiętasz. Nic? Cudownie, wprost cudownie - wycedził i odwrócił się do panelu w ścianie - McCoy do mostka. Odbiór.
- Tu mostek - spokojny i opanowany głos Spocka rozbrzmiał przez interkom. - Status?
- Pacjent przytomny.
- Przyjąłem. Brak odbioru.
***
Spock mętnym wzrokiem wpatrywał się w konsolę na kapitańskim fotelu. Wulkanin nie miał w zwyczaju unosić się emocjami, ale tym razem sam przed sobą przyznawał, że... odczuwał niepokój. Logicznie rzecz biorąc, było to zupełnie niezasadne. Kapitan Kirk miał w zwyczaju ładować się w największe problemy, które potem pozostawiały go w stanie nie całkiem zdatnym do użycia. Brew Spocka drgnęła na myśl o bezmyślności ludzkiego kapitana. „Gdyby za każdy jego wygłup-” rozmyślania Spocka przerwał dźwięk interkomu.
- Tu mostek - odezwał się, kątem oka spoglądając na Sulu, który zauważalnie drgnął. - Status?
- Pacjent przytomny - rozbrzmiał poirytowany głos doktora. Co oznaczało, że kapitan ma się dobrze, jeżeli udało mu się doprowadzić go do takiego stanu. Spock mentalnie przepchnął niepokój na tyły swojego umysłu.
- Przyjąłem. Brak odbioru - rozłączył się i skierował wzrok na Sulu. - Panie Sulu, przejmuje pan dowodzenie.
- Tak jest - odpowiedział Sulu, zajmując jego miejsce.
***
Uhura przygryzła wargę i jeszcze przez kilka sekund wpatrywała się w drzwi od turbo-windy, w której zniknął pierwszy oficer, Spock. Jej usta powoli zapominały smak jego imienia, a umysł coraz bardziej przyzwyczajał się do oficjalnego tytułu nadanego mu przez Gwiezdną Flotę.
Uczucie, które do niego żywiła, wciąż płonęło, ale... Ale z czasem zauważyła, że jego uwaga nie była już na niej. Rozumiała. Rozumiała, ale nie chciała zaakceptować. Ciężko zapracowała na szacunek Wulkanina. Każdy dzień. Każdy dotyk, był niczym wygrana w olimpiadzie międzygwiezdnej. Wiedziała, że łatwo tego nie odda, będzie walczyła jak lwica, żeby łaskawe spojrzenie - na chwilę pozbawione stoickiej maski - chociaż na chwilę skierowało się w jej stronę.
Nawet nie zauważyła, kiedy została wyeliminowana z tego wyścigu. Chciała winić Jamesa T. Kirka. Człowieka, który nie tylko był jej kapitanem. Był też głupcem, pełnym nielogiczności z wrodzonym talentem do pakowania się w kłopoty. Mentalny kmiot, który podrywał wszystko co miało dwie nogi i - zacisnęła zęby, dźwięk jej paznokci na konsoli zrobił się głośniejszy - był jej kapitanem. Człowiekiem, któremu Spock zaufał i dla którego stał się wiernym cieniem, w ciągu zaledwie dwóch lat.
***
- Na Boga, człowieku. Usiądźże spokojnie - McCoy warknął na Kirka, machając mu przed nosem strzykawką. - Jestem lekarzem i nie zawaham się tego użyć jak zajdzie taka potrzeba.
- Bones, naprawdę nic mi nie jest. Po prostu nie pamiętam - Kirk wyszczerzył zęby w uśmiechu, dyskretnie odsuwając się od niego.
- Doktorze - Spock wkroczył z rękoma luźne trzymanymi na plecach. - Logicznym byłoby sądzić, że przytomny kapitan jest w tym momencie zdecydowanie bardziej przydatny - skomentował Spock, unosząc brew i patrząc się sugestywnie na strzykawkę z niebieskim specyfikiem w środku. Kirk mógłby przysiąc, że wypowiedź ta miała ciąg dalszy. Nie to jednak zaprzątało mu teraz głowę. Był zbyt skupiony, żeby pamiętać jak się oddycha. Spock. Spock, którego pamiętał, jakby to było wczoraj. Młody, przepełniony pewnością siebie i arogancją, która tak drażniła go kiedy spotkali się pierwszy raz.
- Spock - Kirk poczuł, że z wrażenia zaschło mu w gardle. - Spock... ty - zaczął i urwał, zamykając oczy i oddychając przez nos.
- Kapitanie? - Spock zmarszczył brwi i podszedł krok bliżej, przyglądając mu się uważniej.
- Dobrze się czuję, dobrze się czuję - wycedził McCoy wbijając mu igłę w ramię. - Rewelacyjnie. Może jeszcze nie zrobiłem się właśnie siny, co? Leżeć. Już.
- Bones - Kirk zaśmiał się nerwowo, ale posłusznie zmienił pozycję na leżącą. - Zapominasz kto tu jest kapitanem.
- Póki co jesteś idiotą. Kapitanem to będziesz jak przestaniesz gadać od rzeczy - parsknął McCoy.
- Doktorze - wtrącił się Spock - diagnoza?
- Lekki uraz głowy, nic nowego. Chociaż, to nie na mój widok zrobił się zielony - McCoy rzucił okiem na Spocka. - Bez urazy.
- Oczywiście.
Kirk obserwował ich w milczeniu. Cokolwiek wstrzyknął mu Bones, pomogło. Odetchnął głęboko i zaczął poważne kalkulacje w swojej głowie. Młody McCoy. Młody Spock. Kirk oblizał nerwowo wargi i przeciągnął spojrzeniem po figurze Wulkanina. Znał to ciało jak własne, jednak dawno nie widział go w tak dobrej kondycji. Ten sam profil, te same ostre brwi. Silne, szerokie ramiona i dopasowany niebieski mundur. Kirkowi podobał się ten widok. Wciąż nie był pewien gdzie się znajduje, wykluczył cofnięcie się do przeszłości, bo to zupełnie absurdalne, nawet przy technice, którą znał, ale jeżeli zawartość tego ciała była taka sama.
- Kapitanie - Głos Spocka wyrwał go z zamyślenia. - Kapitanie?
- Tak, panie Spock - Kirk podparł się na łokciach, spoglądając na niego z ukosa. Spock przez moment sprawiał wrażenie, jakby szukał odpowiednich słów.
- Co dokładnie panem powodowało, kiedy obraził przedstawicielkę andoriańskiego konsulatu?
- Ee, obraziłem?
Prawa brew Spocka powędrowała jeszcze wyżej. Kirk miał ochotę wstać i - odchrząknął i poprawił kołnierz, który nagle zaczął go uwierać.
- Panowie - zaczął, nerwowo rozglądając się na boki. - Jaką mamy dokładnie dzisiaj datę?
- Nie wiesz nawet jaki jest dzisiaj dzień!? Cudownie - wzniósł ręce do sufitu McCoy - wspaniale. Pamiętasz chociaż jak się nazywasz i ile masz lat?!
- Bones, oczywiście, że pamiętam.
- Słucham.
- Słucham?
- To ja słucham, gadaj jak się nazywasz.
- Bones, jesteś niepoważny.
- Obawiam się, kapitanie - Spock zrobił kolejny krok do przodu, nieznacznie pochylając się w stronę Kirka - niejako zmuszony jestem - McCoy parsknął w tle - do poparcia prośby doktora.
- James Tiberius Kirk - wymamrotał jak małe dziecko. Za stary już był na takie cyrki - kapitan Enterprise'a. Coś jeszcze?
- Wiek. - Zażądał Bones, a Kirk czuł na sobie świdrujące spojrzenia obu mężczyzn. Odchrząknął nerwowo i podkulił nogi pod siebie, gapiąc się w drugą stronę. Czuł puls krwi, która wpłynęła mu na policzki i uszy. W takich chwilach nienawidził swojego kolorytu skóry.
- Jim - rozbrzmiał głos McCoya, ale irytacja wyraźnie ustąpiła zmartwieniu. - Co dokładnie pamiętasz?
- Pamiętam - zaczął, przeczesując nerwowo włosy i zerkając na przyjaciela. - Pamiętam, że nie mam już dwudziestu lat i ... - z jego gardła wydarł się nerwowy chichot. - Bones, ostatnia rzecz, którą pamiętam to moja własna śmierć.
- Te cholerne środki medyczne - wymamrotał Bones - czyżby były przeterminowane.
- Bones, do diabła - skrzywił się Kirk i spojrzał na niego z ukosa - czy ja wyglądam jakbym żartował?!
- Jim - zaczął Bones, ale Spock wszedł mu w słowo.
- Doktorze - jego głos sprawiał wrażenie cichszego, ale też bardziej intensywnego - sądzę, że nie jest to żart i wiem, kto w tym przypadku mógłby coś w tej sytuacji poradzić.
- Spock! Przecież wyraźnie widać, że to jakaś delirium kompletne jest. Jim, nie wiem co piłeś, ani co w tym było, ale ponowne badanie krwi jest jak najbardziej na miejscu.
- Bones!
- Kapitanie - Spock podjął decyzję o zignorowaniu doktora - czy jest pan w stanie wstać o własnych siłach.
Kirk podniósł wzrok na Wulkanina i powoli usiadł na kuszetce. Spock stanął po jego lewej stronie, ofiarując niemą pomoc. Kirk był wdzięczny. Nawet jeżeli musiał powstrzymać się od pochylenia i oparcia się o ciepłe ciało pierwszego oficera. Zdążył już zapomnieć, że Spock uwielbiał szampon eukaliptusowy.
- Kapitanie.
- Wszystko w porządku Spock, tylko... wszystko w porządku - pozwolił by szeroki, trochę zadziorny uśmiech pojawił się na jego twarzy.
- Jim, w dalszym ciągu sądzę - próbował dalej McCoy.
- Nic mi nie będzie, jestem pewien, że pan Spock zadba o to - rzucił spojrzenie w stronę Wulkanina - żeby załoga nie doświadczyła widoku moich marnych zwłok gdzieś na korytarzu.
Kirk uśmiechnął się kiedy Spock zwyczajowo, uniósł jedynie prawą brew. McCoy pokręcił tylko głową i machnął ręką.
- Tylko nigdzie nie zemdlej, błagam.
- Nie ma sprawy - żachnął się dobrodusznie Kirk - za kogo ty mnie masz. Jestem kapitan Kirk, nie wypada mi paść nigdzie trupem. To by było bardzo niestylowe.
- Gadaj zdrów, ale wróć tu cały - wymamrotał McCoy, przecierając oczy dłońmi.
***
Kirk starał się go nie dotykać. Spock widział jak mężczyzna, prawie dorównujący mu wzrostem, kuli się w sobie. Dla przypadkowego członka załogi byłoby to niezauważalne, ale dla spostrzegawczych oczu Wulkanina było to widoczne gołym okiem. Spock dla tego człowieka zdecydował się na krok do tyłu, by móc wspierać, ale również i obserwować. Jim, kapitan Kirk - poprawił się w myślach Spock - fascynował go. Jego prymitywne sposoby na rozwiązywanie problemów, awanturniczy tryb życia i nieprzeciętna inteligencja, przyciągały go jak magnez. Logika z jaką ta chaotyczna całość funkcjonowała nie przestawała go zadziwiać. Spock odnajdywał niezdrową przyjemność w tych obserwacjach, oraz wnioskach, które na ich podstawie wysnuwał.
- Spock - przerwał jego rozmyślania Kirk - wciąż nie powiedziałeś mi dokąd idziemy.
- Prywatność jest w tym momencie jak najbardziej pożądana - ciemne oczy Spocka wlepiły wzrok w Kirka, który uporczywie wpatrywał się w podłogę. - moja kajuta powinna być odpowiednia.
- Ach - odpowiedział elokwentnie Kirk, przeklinając się w duchu. Mentalnie może i się nie zmienił, ale ciałem. Wyciągnął przed siebie dłoń i spojrzał się na nią w zamyśleniu. To ciało jest silne, mocne i ma swoje potrzeby. Kątem oka spojrzał na Spocka, który szedł obok niego, wpatrując się przed siebie. Tylko, że to nie było jego ciało. Nie jego Spock.
- Punkt pierwszy prawa kosmicznego mówi - zaczął mamrotać sam do siebie - Spock?
- Tak, kapitanie?
- Mówiąc o osobie, która może mi pomóc - zaczął niepewnie Kirk, krzywiąc się na swoje zachowanie rodem z kiepskiego serialu dla nastolatków - kogo miałeś na myśli?
- Jeżeli moja teoria jest słuszna, jest to osoba, którą już znasz... Kapitanie.
To be continued.
Oryginalnie było skonczone i było krótkie, tak na amen, ale po akcji-redagowania stwierdziłam, że będzie mulitchapter, bo się rozrosło, a szkoda byłoby ciąć fabułę. Mam nadzieję, że to nie narusza zasad i że odzew będzie konstruktywny :)
- Akaya