Christmas Swap - Numb3rs

Dec 23, 2009 21:12

 Wesołych Świąt V^__^

Mam nadzieję, ze się spodoba.

Tytuł: Idiots
Fandom: Numb3rs
O czym: Bracia, po prostu.

Don nigdy nie był w jego oczach typem bohatera. Nie był tym starszym bratem, który stawał w obronie swojego młodszego rodzeństwa przed kradzieżą kanapek w szkolnej stołówce, czy przed znęcaniem się na lekcjach wychowania fizycznego. Prawdę mówiąc, to Charlie nie pamiętał nawet jednego przypadku, gdy jego starszy brat obronił go przed czymkolwiek.
    Nie postrzegał go również, jako szczególnie złośliwego i mściwego. Don był raczej… neutralny.
    Odkąd tylko jego matematyczny geniusz zaczął domagać się uwagi, Charlie miał wrażenie, że jest dla brata czymś na kształt przedmiotu do obserwacji. Czymś zbyt dziwnym, by móc to pojąć na jeden raz i dlatego trzeba się temu przyglądać. To wrażenie nasiliło się, gdy Charlie zdał do liceum razem z Donem - z tym, że wtedy ta obserwacja nie była już taka neutralna. Było w niej coś nerwowego, jakaś dziwna niepewność. Zwykłe przyglądanie się zmieniło się w szukanie wad, potknięć, jakby Don chciał się upewnić, że jeszcze ma do czynienia z człowiekiem, a nie z, powiedzmy, kosmitą, który zamieszkał w ciele jego młodszego brata.
    Charlie nie rozumiał tego wtedy. Był dzieckiem, którego umysł rozwijał się bardzo szybko w pewnym ograniczonym zakresie, podczas, gdy reszta starała się nadążyć. Myślał matematyką, liczbami, funkcjami i prawdopodobieństwem, - bo miał wrażenie, że w żaden inny sposób nie da rady dorównać otaczającym go nastolatkom. Nie chciał być od nich mądrzejszy, nie chciał był typem kujona, który z góry patrzył na mniej rozwiniętych intelektualnie. Chciał tylko ukryć fakt, że, gdy chłopcy z klasy rozmawiali szeptem o figurze Nicole z klasy 2C, on sam nie rozumiał, o co ten cały hałas. Dla niego dziewczyny były wciąż „fuj!” i jakby odrębnym gatunkiem człowieka. Bycie dobrym w analizie pomagało mu ukryć fakt, że był fatalny w grze w kosza i w piłkę nożną. Póki wiedział, jak rozgryźć każdą drużynę, przeciw której grała jego klasa, mógł uniknąć ciosów zrolowanymi ręcznikami w szatni.
    Matematyką zasłaniał swoją niedojrzałość, swoje wyimaginowane „braki”, swój prawdziwy wiek. Ludzie się na to nabierali. Charliemu Geniuszowi nie zabierano kanapek, nie podkładano mu nóg w korytarzu, nie podtapiano go na lekcjach pływania, gdy nauczyciel nie patrzył. Był zbyt charakterystyczny, nie był jednym z tych anonimowych dzieciaków, które stawały się łatwym celem licealnej fali. Był swojego rodzaju maskotką, młodszym bratem całej szkoły.
    I tylko Don tak go nie postrzegał. Może po prostu lepiej go znał. Może patrzył uważniej.
    Może nawet bał się go wtedy trochę.
    Don miał swój baseball, swoich przyjaciół, swoje sprawy, których z kolei nie rozumiał Charlie. Trudno powiedzieć, by starszy brat był dla niego wzorem (nie tak, jak Einstein w każdym razie), bo poza rodzicami niewiele mieli ze sobą wspólnego.
Można był zaryzykować stwierdzenie, że nawet nie lubili się szczególnie, jako dzieci. Po śmierci mamy ich drogi rozeszły się w skrajnych kierunkach i gdyby nie upór ojca, pewnie tak by zostało. Nie myśleliby o sobie nawzajem, a na Święta wysyłaliby sobie kartki z gotowymi życzeniami.
    I Charlie pewnie nigdy nie dowiedziałby się, jakim człowiekiem jest jego własny brat. Nie miałby szansy na zrozumienie jego świata, jego pracy. Nie miałby szans na branie udziału w akcjach policyjnych i ratowanie ludzi.
    Nie wiedziałby też, jakim to Don jest niewyobrażalnym idiotą.
- Jesteś idiotą.
- Tak, dziękuje, Charlie, prawie zapomniałem. Musisz mi to powtarzać częściej, niż co dziesięć minut.
    Charlie stał z założonymi rękami w drzwiach do salonu i mierzył brata wzorkiem, w którym można było wyczytać złość, troskę, frustrację i niepewność. Nie wiedział dokładnie, jak ma się czuć, które z tych uczuć powinno wieść w tej sytuacji prym. Na to nie miał równania.
Nie chciał go mieć, bo równania były dla sytuacji, które się powtarzają.
    Don siedział na kanapie ze stopami zarzuconymi na stolik do kawy i oglądał jakiś program sportowy. Pilota trzymał w lewej dłoni, bo prawą miał w gipsie. Całe prawe ramię miał w gipsie, którego będzie się można pozbyć dopiero za trzy tygodnie. Szwy na boku zejdą za tydzień. Wielki siniec na prawym policzku goił sie powoli, przybierając po kolei wszystkie kolory, które odrzucono z tęczy: czarno-fioletowy, fioletowo-zielonkawy, zielono-siny - i tak dalej. Przynajmniej opuchlizna wokół oka już zeszła.
- Jesteś idiotą.
    Charlie powtarzał to przez ostatni tydzień. Zaczął jeszcze w szpitalu, zaraz, gdy opadł z niego szok po tym, jak zobaczył swojego brata pod kołami Mustanga. W miejscu, gdzie ułamek sekundy wcześniej sam stał i gapił się zaskoczony na maskę zbliżającego się pojazdu.
     Powtarzał to, odwiedzając Dona w szpitalu przez trzy dni z rzędu, dopóki lekarze nie uznali, że wstrząs mózgu był na tyle lekki, że mogą wypisać pacjenta do domu.
    Powtarzał to zamiast „dzień dobry”, gdy wracał z uczelni, a ojca nie było akurat w pokoju.
    Powtarzał to, ponieważ, Don nigdy nie był typem obrońcy młodszych braci, więc jedynym logiczny wytłumaczeniem tej sytuacji było to, że jest skończonym durniem.
    Charlie absolutnie odmawiał przyznania się do faktu, że tym jednym słowem chce zasłonić fakt, iż na widok gipsu i sińców, żołądek skręca mu się nieprzyjemnie.
    Że ma ochotę zmienić się w pięciolatka, rzucić się Donowi na szyję i błagać, by obiecał, że już nigdy - nigdy - nie zrobi podobnej głupoty.
Był matematykiem, na litość boską, nie kaskaderem! Jeśli jeszcze raz dane mu będzie oglądać, jak sanitariusze kładą Dona na noszach, jego serce może w końcu nie wytrzymać. Statystyczne prawdopodobieństwo zawału u nauczycieli już i tak było wysokie.
- Charlie, przestań się tak na mnie gapić, bo zamienię się w kamień. Zrób dobry uczynek i przynieś bratu piwo.
- Nie możesz brać leków po zażyciu alkoholu - upomniał ostro Charlie.
Don ostrożnie wzruszył jednym ramieniem.
- No to ich nie wezmę.
- Głupek.
- To znaczy, że piwa nie będzie?
    Charlie nie odpowiedział. W kuchni zastał pobojowisko, którego sprawcą mógł być tylko praworęczny mężczyzna, któremu nagle nakazano przerzucić się na leworęczność. Najwyraźniej lewa ręka Dona nie była przyzwyczajona do sprzątania po sobie. Nic dziwnego, facet używał jej przeważnie po to, by trzymała piwo, gdy prawa była zajęta zmienianiem kanałów w telewizorze. No, jeszcze czasem do wciskania Tab, gdy smarował raporty.
    Na szczęście, mikrofalówka była w miarę czysta.
- Ojca nie ma? - zapytał, wracając do salonu z paczką odgrzanej na szybko chińszczyzny i kubkiem kawy. - Jadłeś coś od śniadania?
- Tak, mamo - westchnął Don, wyraźnie zirytowany tym, że przerywano mu oglądanie meczu. - Na lunch miałem kanapkę z indykiem i frytki, a na obiad zamówiłem pizzę.
- Samo zdrowie - mruknął Charlie, co zostało zignorowane.
- A tata pojechał do Louisa Barnesa na noc pokera, o czym powinieneś wiedzieć, bo mówił ci o tym wczoraj.
    Mówił mu? Możliwe, Charlie mógł zapomnieć. Przedwczoraj przywieźli Dona ze szpitala i było dużo innych spraw, o które trzeba się było martwić. A przykład o to, żeby jego starszy brat, ciągle pod wpływem szpitalnego koktajlu antybiotykowo-przeciwbólowego, nie utopił się w wannie. Albo, żeby następnego ranka nie zaczął się wybierać do pracy, twierdząc, że „już z nim w porządku”.
- Brałeś leki?
- Jezusie! - Don rzucił pilot na stolik i odwrócił się do niego na tyle, na ile stan pokiereszowanego ciała mu pozwalał. Co miało znaczyć, że teraz mówi poważnie. - Charlie, uwierz mi na słowo, chcę wrócić do pracy tak szybko, jak to możliwe, więc tak, grzecznie łykam prochy, jem regularnie i nie przemęczam się. Z łaski swojej, przestań matkować!
    Charlie mruknął coś na zgodę, wziął pilota ze stolika i usiadł na kanapie. Po prawej stronie brata - celowo tak, żeby móc sobie w spokoju przełączyć kanał na jakiś nie-sportowy; na pewno takie mieli, słono płacili za kablówkę z HD.
- Hej, oglądałem to! Charlie, przełącz z powrotem!
    W ten sposób bardzo łatwo było unieść pilota poza zasięg Dona.
- Zobaczymy czy któryś z tych trzech tysięcy kanałów nadaje coś nie-odmóżdżającego. O patrz, Pogromcy Mitów. Ciekawe co dziś będą gromić, może mit o idiocie, który rzucił się pod koła nadjeżdżającego samochodu?
- A może mit o facecie, który uratował swojego brata tyko po to, by tydzień później zabić go w afekcie?
- Jak mnie zabijesz, to już raczej nie wrócisz do pracy.
- Zakopię cię w ogródku.
- A łopatę będziesz zapewne trzymał w zębach.
- Charlie, wróć na sport!
- Cicho, zaraz będą coś wysadzać.
    Wysadzali budkę telefoniczną - bez żadnego konkretnego powodu, ale wybuch to wybuch, zawsze fajnie się go oglądało. Don siedział naburmuszony po swojej stronie kanapy i co jakiś czas łypał na brata złym okiem. Charlie z kolei udawał, że program go interesuje i nie może oderwać od niego wzroku, a tak naprawdę obliczał w pamięci równania z trzema niewiadomymi, by nie zanudzić się na śmierć.
    Tak minęło im pół godziny, zanim Don wreszcie skapitulował i zaczął gramolić się na nogi. Charlie natychmiast zostawił pilota i wstał, by mu pomóc, za co oberwał po palcach.
- Nie jestem kaleką! - warknął brat, rozzłoszczony na serio. Po chwili dodał ciszej. - A idiotą byłbym, gdybym pozwolił ci zginąć na akcji, na którą sam pozwoliłem ci z nami iść.
    Charlie nie wiedział co na to odpowiedzieć. Patrzył bezradnie, jak brat zagryza zęby i w końcu udaje mu się stanąć na nogach. Pewnie znów naciągnął sobie szwy.
- Masz pojęcie, co by mi ojciec zrobił, gdybyś to był ty? - z tymi słowami Don pokuśtykał do pokoju gościnnego, w którym go ulokowali na czas rekonwalescencji i nawet nie odwrócił się, by powiedzieć „dobranoc”.

*

Dwie godziny później Charlie - już w pidżamie i kapciach - wszedł do pokoju gościnnego bez pukania i usiadł na łóżku, w którym brat udawał, że śpi. To było oczywiste, bo Don nigdy nie chodził spać przed dziewiątą, nawet trwałe uszkodzenia ciała nie były w stanie go do tego zmusić.
- Wiesz - odezwał się Charlie cicho, nerwowo miętoląc w palcach rękaw koszuli. - Prawdopodobieństwo, że człowiek przeżyje zderzenie z pędzącym samochodem jest… jest tak małe, że już nigdy nie chcę widzieć, jak to robisz, rozumiesz?
- To już nigdy nie właź pod koła - odpowiedział mu niewyraźny pomruk.
- Ja nie żartuję, Don, o mało co nie dostałem zawału!
- No, to witamy w klubie, Charlie.
    To było bez sensu. Nigdzie w ten sposób nie dojdą.
- Posuń się trochę.
- Masz swoją poduszkę?
- Ty masz dwie.
- Tak, i obie są moje. Przynieś sobie swoją do obśliniania.
- Jesteś obrzydliwy, Don.
- Nie ja się ślinię, jak buldog przez sen. Ałć, no uważaj, z kaleką śpisz!
- To mu powiedz, żeby zrobił więcej miejsca.

fandom: numbers, autor: jeza red, christmas ff swap

Previous post Next post
Up