Rozwalony łeb, skręcona kulasa i wcale nie nietakt

Dec 25, 2009 15:04

Tytuł: Rozwalona głowa, skręcona kulasa i wcale nie nietakt
fandom: mój pierwszy RPF
slash
nic wysokoratingowego
dla chuchacz  na Świątecznego FF Swapa, ponieważ koralgol  nie zdążył, ale za to zdążyłem ja ;)



To były ostatnie dni kręcenia materiału, przed zimową przerwą i jakimś cudem Sam musiał wiele scen po prostu przebiec. Literalnie. Młodszy Winchester przedzierał się przez krzewy, odtrącając chłoszczące go po twarzy i czepiające się mu kurtki gałęzie, a Jared, żeby być prawdopodobny, musiał stawiać się na planie zdjęciowym o nieludzkich porach. Ranek nawet jeszcze nie zaczynał świtać, jeszcze cartering nie zaczynał serwować porządnej kawy, a on już biegł, wpółprzytomny i spocony jak mysz.

Życie aktora nie było łatwe i nie sprowadzało się do dialogowania ze śrubką na lufie kamery.

Koszule i bluzy Sama lepiły mu się do karku, stygnąć i marznąc na lodowatym, ostrym powietrzu. Grudzień w Kanadzie był prawie tak zimny jak luty w Kanadzie, a w lutym trzeba było uważać, żeby sobie przypadkiem nosa nie odmrozić. Mroki nocy, odlegle majaczący poranek, źle zaparzona kawa i pogoń, ujęcie po ujęciu, sekwencja po sekwencji. Dean występował tylko w dwóch scenach i na dodatek nie musiał powtarzać żadnej z nich, tak więc oczywiście Jensen miał wolne. A Jared biegał.

Po prostu nie mogło być lepiej.

"Hej, cudnie wyglądasz, taki wybiegany, spocony i śliczny." zagaił Jensen, siadając za kuchennym stołem ze swoim nieodłącznym kubkiem kawy. Kubek miał napis "Where is caffeine there is life" i był prezentem. Jensen dostał go od Jareda, gdy Ackles wprowadził się do niego i miał falę wątpliwości, wahań i sprzeciwów, co do zamieszkiwania z kolegą z pracy. Jensen zawsze miał problem z używaniem słowa "przyjaciel" i Jared zawsze mu to wytykał.

Teraz jednak Ackles nie jawił się jako przyjaciel, tylko jako obrzydliwie wyspany, koszmarnie wypoczęty, pachnący smacznie kawą, zrelaksowany okaz aktora, czekającego na wolne i na święta. Jared westchnął i usiadł przy stole, podpierając głowę na ramionach.

"Idź stąd, Jen. Jesteś wypoczęty, boli mnie od ciebie głowa."

Ackles zrobił minę. Cały zadowolony i psia jucha uśmiechnięty.

"Powinieneś być teraz jak skowronek, Jared. Przecież lubisz wstawać rano, biegać też lubisz. No i święta się zbliżają, a za nimi także przepadasz."

Jared przysunął do siebie zaoferowaną przez Jensena kawę i ujął ją w dłonie, szukając ciepła. Wciąż miał wrażenie, że nosi lód za kołnierzem. Małe, zamarznięte kawałki śniegu, z drzew i krzaków, przez które bladym świtem przedzierał się Sam. Jensen spojrzał na niego uważnie, zielone oczy nagle pociemniałe.

"Hej szczeniaczku, źle się czujesz?"

"Odpieprz się, mój drogi. Miałeś farta, że nie musiałeś biegać razem z Samem." burknął Jared i wziął potężnego łyka kawy. Gorący, aromatyczny płyn rozlał mu się po przełyku przyjemną falą ciepła. Nagle kuchnia wydała się przytulna, duszna i ciepła, oddalona od nieprzyjaznego, zimnego, kanadyjskiego chłodu.

"Jutro ostatni dzień zdjęć, nie jojcz. Potem pojedziesz na święta do domu i wygrzejesz tyłek w Teksasie."

"Mój tyłek się już nigdy nie wygrzeje." obwieścił grobowym tonem Jared, ponuro siorbiąc kawę. "Zamarzł podczas działań w terenie."

Jensen błysnął filmowym uśmiechem przystojniaka świadomego swojej przystojnej gęby.

"To nienaturalne dla ciebie, taka aura przygnębienia i wyziębionego tyłka."

Jared miał chęć wytknąć Jensenowi, że nienaturalna to jest ta jego radosna aura wyspanego, ogolonego mężczyzny po drugiej kawie, przed którym otwiera się perspektywa kilku tygodni wolnego. Nie powiedział nic. Jensen był stworzeniem z natury zdystansowanym, otwierał się rzadko i z niechęcią, a jeżeli już, to tylko, gdy w grę wchodziła wizyta u rodziny. Nic dziwnego. Ackles wrósł w Vancouver jak chwasty w ziemię na tyłach ogrodu, kręcił tutaj seriale już od dobrych kilku lat i co tu dużo ukrywać, tęsknił. Oczywiście Jensen nigdy by się do tego nie przyznał, oczywiście Jared wcale nie potrzebował wyznań, żeby wiedzieć, co w trawie Ackelsa piszczy. Kanada tak naprawdę nigdy nie była domem dla Jensena i nigdy nie usiłował utrzymać chociażby iluzji, że zadamawia się tutaj, że miejsce, w którym śpi nie jest tylko tymczasowe, że czuje się w nim wystarczająco bezpiecznie, żeby się rozpakować.

Jared był inny. Jared od razu, gdy tylko rozpakował pierwsze pudła ze swoim dobytkiem, zaczął się zadamawiać. Najpierw w hotelu, w którym znał już po imieniu wszystkie pokojówki, obsługę pokojową i kucharki, potem w wynajętym apartamencie, aż wreszcie tutaj, w swoim prywatnym, zakupionym domu z ogródkiem. Jensen nie komentował, ale patrzył na poczynania Jareda z pobłażaniem starszego, mądrzejszego kolegi, obserwującego brykanie osobników młodszych. Co było, ujmując rzecz w skrócie, głupie, ponieważ co mądrego jest w pomieszkiwaniu kątem w hotelowych kawalerkach przez lata całe? Lepiej już było oswoić teren, zagospodarować i rozgościć się na własnym.

Dopóki Jensen nie wprowadził się do domu z Jaredem, robił dokładnie ową głupią rzecz, mieszkał w bezosobowych, neutralnych do bólu hotelach na nigdy do końca nie rozpakowanych paczkach. Tak, jakby to dawało mu poczucie, że nie jest tutaj aż tak długo, że w każdej chwili może spakować manatki, wsiąść w samolot i podążyć do rodziny, do Teksasu, do L.A. Jared z początku wytykał mu tą małą hipokryzję. Mówił "hej, jak kręcisz tutaj niemal wszystko, w czym grasz, to powinieneś pogodzić się z tym, że masz tutaj ze sobą niezły kawałek swojego marnego życia". Jensen strzelał mu wtedy ręką przez głowę i śmiał się, a czasami nie śmiał się, tylko przybierał ten ściśnięty, zmęczony, zły wyraz twarz, tak jak zawsze, gdy ktoś nastąpił na jego tereny prywatne. Jensen miał bardzo dużo terenów prywatnych, od wąskich kręgów uważnie dobieranych przyjaciół, po pracę, ulubione potrawy i poranną, bardzo osobistą, bardzo intymną kawę. Za to Jared był znany z tego, że nie potrafi respektować żadnych prywatnych terenów, od przestrzeni osobistej po osobiste przemyślenia.

"Osowiały Padalecki. Chyba muszę zdjęcie zrobić." Jensen wyjął z kieszeni jeansów komórkę i cyknął nią Jaredowi przed twarzą.

"Boże, nie wiem czy wolę cię w twojej zwykłej formie kraba samotnika, czy jako nakręconego jak sprężynka optymistę od siedmiu boleści." Jared położył głowę bezpośrednio na blacie stołu. Blat był drewniany, płaski i fantastycznie ciepły. Można się było na nim wspaniale zdrzemnąć.

"Hej. Czy ty aby nie zaczynasz zapadać na jakąś grypę albo co?" głos Jensena, gdzieś blisko, nad nim. Jared nie miał siły podnieść głowy, więc wymamrotał tylko, prosto w drewno blatu.

"Skąd to wynosisz, wyspany człowieku?"

"Nie skaczesz dookoła i nie robisz świątecznych piruetów, oczekując na samolot, który powiezie cię na gwiazdkę do familii." ręka Jensena spoczęła na chwilę na potylicy Jareda i krótko pobawiła się jego włosami. Zabawne, Jared nie sądził, że ma jeszcze włosy; przypuszczał, że odpadły, zamrożone, pokruszone przez lód i leżą gdzieś na planie.

"Nie rozkładaj się, Padalecki. Zachoruj dopiero jak do rodziny dojedziesz."

"Srogie to słowa, któż ich słuchać może." Jared uśmiechnął się prosto w blat stołu. "Nie mów, że tak szybko chcesz się mnie pozbyć z mojego własnego domu."

Jensen zaśmiał się jowialnie, ale Jareda już więcej nie głaskał. Cholera.

Popołudniu Jensen miał nagrywać podkład dźwiękowy, czyli partie dialogów, które nie nagrały się dobrze i które wymagały powtórek. Szczęściarz. Ackles w śniegu biegać nie będzie musiał, będzie siedział sobie wygodnie w kabinie dźwiękowców i gadał. Jared natomiast zostanie w domu, rozłożony na kanapie, pod dwoma kocami, z pilotem w ręku i trzema herbatami w zasięgu ręki.

"Idę. Będziesz jeszcze żyć jak wrócę?" zapytał Jensen z przedpokoju, szeleszcząc zakładaną właśnie kurtką.

"Nie wiem. Możliwe." ziewnął Jared i otulił się szczelniej kocem. "Zamknij drzwi. Nie wstaję, jak nie muszę."

"Dożyj wieczora, Padalecki. Będę mógł z czystym sumieniem wymigać się ze świątecznego przyjęcia, bo zachorowałeś na grypę i potrzebujesz kogoś, żeby trzymał cię za rękę."

Jared uniósł się ze swojego wymoszczonego poduszkami dołka, i cisnął w kierunku przedpokoju poduszką. Poduszka była kwadratowa, ubita i twarda, i rymnęła w oszkloną szafkę z książkami tak, że aż zadźwięczało. Jensen zaśmiał się, klasycznym, regularnym, wspaniale harmonijnym śmiechem hollywoodzkiej gwiazdy, przy której Jared czuł się zawsze jak krzywonosy, przerośnięty wieśniak, wiecznie zgarbiony, wiecznie nie na miejscu, z wiecznie zatkanym, za dużym nosem i małymi, kaprawymi oczkami.

Serio, co te fanki w nim widziały, to było poza nim. Widocznie magia filmu. Albo bardzo dobry makijaż. Kurcze, Jensen nie potrzebował makijażu, żeby promieniować klasyczną urodą modela o świetnych, regularnych rysach i wykwintnych manierach. Z drugiej jednak strony, mało kto wiedział, jak tak naprawdę Ackles wygląda w codziennym życiu...

Jensen zadzwonił głośno kluczami od drzwi frontowych.

"Do zobaczenia, Jared. Spij dobrze i nie demoluj sobie domu. Jeszcze kiedyś może ci się przydać."

I z tymi słowy wyspany, wypoczęty Jensen Ackles poszedł nagrywać dialogi, zostawiając swojego najlepszego przyjaciela, wymizerowanego, nieszczęśliwego i zziębniętego. Co prawda Jen nigdy nie powiedział głośno, że Jared był jego przyjacielem, jednakowoż czy gdyby nie byli przyjaciółmi, to czy by ze sobą razem mieszkali?

Nie miał ochoty się ruszać. Widocznie jego ciało musiało przed świętami nadrobić stracone godziny porannego snu. Może i dobrze, że Jensen poszedł sobie, popracować i posocjalizować się w ramach swojego świątecznego dobrego humoru. Zwykle odnosił się do wszystkich z rezerwą, teraz będą mieli okazję zobaczyć go w innych tonacjach kolorystycznych. Ackles w dobrym humorze nie był aż tak rzadkim zjawiskiem, ale Ackles w wystarczająco dobrym humorze, żeby rozmawiać z większą grupą ludzi, owszem.

Jared mruknął zniechęcony i odwrócił się plecami do świata, wciskając nos w oparcie kanapy. Usłyszał drapanie pazurów o posadzkę, i nie zdziwił się, gdy po chwili Sadie i Harley zaczęły wąchać go po włosach, szyi, karku, trącając go zimnymi nosami. Jensen musiał wypuścić je z zachodniej części domu, gdzie zawsze przesiadywały, zamknięte. Chyba, że jakiś głupek otworzył im drzwi. Szkoda, że akurat teraz był zmęczony, inaczej Jared wstałby, wskoczył w zimową kurtkę, dogonił Jensena i natarł mu porządnie uszy śniegiem.

Prawie to widział, pod zamkniętymi powiekami. Biel śniegu w ogródku przed domem, granatowa kurta Jensena, okropne, czarne futerko dookoła kaptura, zaczerwienione policzki i łyskające zielenią oczy. I Jared z ręką pełną śniegu, wtykający dłoń prosto za szalik Jensena, dookoła wariujące w śniegu psy i szofer, czekający przy samochodzie, przewracający oczami, ale nie potrafiący powstrzymać uśmiechu.

Jared drgnął, zauważając, że oddryfowuje w sen szybciej niż myślał. Zniechęcone jego bezruchem psy pokręciły się dookoła kanapy, aby w końcu usadowić się obok niej i rozciągnąć leniwie na podłodze. W domu było dziwnie cicho, niebieskawe światło odbite od śniegu sączyło się z okien, senne i jednostajne. Nie chciało mu się zapalać lampki, chociaż mrok gęstniał z minuty na minutę, przeklęte, krótkie, grudniowe dni. Coś drapało go w gardle, ale niegroźnie, zresztą, po takich porannych biegach, kogo by górne drogi oddechowe przynajmniej trochę nie bolały. Klimat Vancouver był dużo ostrzejszy niż większość klimatów, z którymi Jared miał do tej pory do czynienia.

Zamknął ponownie oczy, wtulając się głębiej w poduszki i kanapę, uciekając przed bólem gardła i dziwnym odczuciem bycia samemu w domu.

/////////////////

Dzień po ostatnich zdjęciach, kiedy już wszyscy się pożegnali, pościskali, pożyczyli sobie wesołych świat i zaczęli powoli opuszczać Vancouver, Jared nie pobiegł na swój poranny jogging. Nie wyszedł z psami ani nawet nie zszedł do kuchni i nie wstawił kawy. Jensen zapatrzył się ponuro w zimny, nie włączony jeszcze tego dnia czajnik elektryczny.

Psy siedziały osowiałe przy drzwiach kuchennych, zerkając nerwowo w kierunku schodów i piszcząc. Jensen pogłaskał je po łbach, które wyciągnęły się do niego natychmiast, gdy tylko się nad nimi pochylił.

"Już, już. Wypuszczę was na dwór."

Wciąż w piżamie i niedbale zawiązanym szlafroku, wyszedł na ganek i otworzył drzwi. Psy, ujadając donośnie, rzuciły się prosto w biały puch, zalegający w ogrodzie. Musiało nocą padać, ponieważ śnieg był nowy, sypki i kompletnie zatarasował podjazd. Świetnie. Jensen roztarł marznące ramiona, zastanawiając się czy może tak po prostu zostawić psy na zewnątrz. Przeżyją, a on kurcze, on teraz wyjątkowo potrzebował bardzo mocnej, bardzo aromatycznej kawy, zwłaszcza, że przeczuwał, że to na niego spadnie odśnieżanie zablokowanego chodnika.

Harley podbiegł do Jensena, cały utytłany w śniegu i okręcił się dookoła jego kolan, wycierając się mu w spodnie mokrym, zimnym futrem. Jensen uśmiechnął się i potarmosił psa za uszy.

"Rozumiem, że mogę was spokojnie zostawić ze śniegiem sam na sam."

Harley szczeknął radośnie, po czym pobiegł do Sadie, dołączyć się do niej w szaleńczym ryciu tuneli w twardniejących już, marznących pokrywach śnieżnych. Mróz nadchodził, chyba nawet większy niż wczoraj.

Jensen schronił się przed zimnem w głąb domu, w pełni doceniając nowe centralne ogrzewanie, które ostatnio zafundował sobie Jared, stwierdzając, że nienawidzi wychodzić spod prysznica i nie mieć odpowiedniej temperatury dookoła. Obaj byli z Teksasu i obaj najbliższe domowi miejsce posiadali w L.A. Zimno było dla nich pojęciem względnym.

Jensen zdążył już włączyć maszynkę do kawy, zrobić sobie herbatę i zalać płatki owsiane mlekiem, gdy Jared wreszcie postanowił ruszyć ze swoich salonów swój królewski zadek. Padalecki nigdy nie był śpiochem, zbyt nadaktywny, zbyt pobudzony i ze stwierdzonym ADHD, na które proszki brał zawsze o poranku. Jensen słysząc, jak Jared otwiera drzwi kuchenne i wtacza się przez nie z niezadowolonym pomrukiem, odwrócił się i zamarł, z wyciągniętą z kubkiem herbaty ręką.

Jared wyglądał, jakby ktoś przepuścił go przez wszystkie cykle prania a na koniec wrzucił do zepsutej suszarki i tam wymaglował, pieszcząc od czasu do czasu prądem. Potargany, trzęsący się, z niezdrowym rzucikiem na swoich, zwykle rumianych, policzkach. Miał na sobie wczorajszą podkoszulkę, rozwleczone na tyłku i kolanach dresowe spodnie, i cuchnął, jakby się od dwóch dni nie mył. Pot, glut i łzy.

Jensen nie wiedział, czy się roześmiać czy wezwać pogotowie. Albo jedno i drugie, tylko które pierwsze?

"Herbaty?" zapytał, chociaż nie była to reakcja prawidłowa na widok chorego jak pies kolegi.

"Humf." odpowiedział Jared i ujął w trzęsące się dłonie zaoferowana herbatę i omal jej nie wylał, usiłując zająć swoje zwykłe miejsce przy stole.

Padalecki wyglądał, jakby wszelkie ruchy zginaczy, zwłaszcza tych w okolicach stawów, sprawiały mu ból, a zważając na jego dość imponujący wzrost, zginacze spełniały ważne zadanie, ponieważ wprawiały w ruch cały jego gigantyczny szkielet. Jensen nie na darmo studiował fizykoterapię, obecny tutaj, połamany Jared Padalecki był opieką fachowca.

"Grypa?"

Jared łypnął na Jensena przekrwionym, opuchniętym okiem i siorbnął głośno herbaty.

"Nie gadaj, geniuszu."

Jensen wzruszył ramionami, po czym wstał i ruszył w kierunku maszynki do kawy, która już zaczynała wydawać z siebie obiecujące piękną, świeżą kofeinę dźwięki.

"Wstąp do ekipy medycznej dzisiaj, zanim się rozjadą do domów. Ally powinna być w Vancouver jeszcze dobre dwa dni." Jensen westchnął, gdy ostatnie krople kawy odsączyły się do dzbanka. "Zanim padniesz w samolocie do domu, lepiej jak cię obejrzy fachowiec. Nieciekawie wyglądasz."

"Ty wiesz jak powiedzieć komuś komplement, Ackles." sarknął Jared, kuląc się nad herbatą i zapatrując się w jej głębiny, jakby kryły w sobie jakąś majestatyczną tajemnicę wszechświata. "Nie wiem, czy mam siłę dotoczyć się do samochodu..."

"Jak grzecznie wypijesz herbatkę i zjesz płatki, to może cię podrzucę do Ally."

"Zbytek łaski, Ackles. Posiedzę sobie tutaj, nic mi nie będzie. Co tydzień przychodzi sprzątaczka, jak umrę to znajdzie moje ciało."

"Jak to? Nie chcesz jechać do rodziny na święta?"

"Nie jestem sobie w stanie wyobrazić siebie wsiadającego w samochód, co dopiero w samolot. Zostaw mnie Jen, za szybko się ruszasz i kręci mi się przez ciebie w głowie." Jared położył głowę na blacie stołu i przymknął oczy. Jego blada twarz odcinała się ostro na miodowym kolorze sosnowego stołu. Jensen zapatrzył się na kolegę, pocierając w zamyśleniu brodę.

Jared stwierdzający jednoznacznie, że jest zbyt chory, żeby pojechać na rodzinne święta, na które czekał już od miesiąca, na które przygotowywał się, kupując prezenty, rozsyłając świąteczne meile i kartki, taki Jared był zdecydowanie niepokojącym widokiem. Jensen pochylił się nad kolegą i położył mu bez ceregieli rękę na czole. Jared nie zareagował ani żartem, ani docinkiem, co tylko zaalarmowało Jensena jeszcze bardziej.

"Człowieku, cały płoniesz. Szykuj się, jedziemy do Ally."

////////////////

Kawa została wypita, psy zostały zagonione do domu, wytarte i nakarmione, a Jared został zmuszony do przełknięcia płatków owsianych, które niemal natychmiast zwymiotował, ledwie zdążając do łazienki. Jensen pomógł mu doprowadzić się do ładu, upchnął ogromne kończyny kolegi w jeansy, w świeżą bluzę, narzucił kurtkę. Dziwnie było traktować kogoś tak dużego jak chorego dzieciaka, któremu trzeba zawiązać buty i umocować na głowie czapkę uszankę. Jensen nie miał wyjścia, Jared nie nadawał się do niczego, jego ruchy powolne, jego równowaga zachwiana. Zostawienie go sam na sam ze sznurówkami mogło prowadzić do trwałych uszkodzeń ciała, a tego lepiej było uniknąć.

"Chodź, Jared. Idziemy do samochodu. Uważaj, jest ślisko, dopiero odśnieżyłem podjazd."

Jared stawiając ostrożnie noga za nogą dobrnął do auta, które Jensen już wystawił z garażu. Przez chwilę patrzył na drzwi samochodu, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić, dopiero Jensen otworzył je przed nim i wepchnął go do środka.

"Zapinaj pasy, wielkoludzie. Ally już na nas czeka."

Jared nie odpowiedział, tylko skulił się w kącie samochodu i oparł czoło o zamarzniętą szybę. Wyglądał, jeżeli to było możliwe, jeszcze gorzej. Jensen docisnął pedał gazu i ruszył kierunku głównej ulicy. Nie podobało mu się, że jego świąteczny nastrój psuje Padalecki, jednak widok zmizerowanego, słaniającego się Jareda miał w sobie coś wysoce deprymującego.

Większość ekipy już wyjechała na święta, ale na planie były jeszcze obecne niedobitki, załatwiające ostatnie sprawy, dokańczające edytowanie materiału filmowego, wypełniające druczki i umowy. Ally była właśnie takim niedobitkiem, składającym kramik medyczny, podczas, gdy ekipa lekarska, zawierająca w sobie bagatela osiem osób, już opuściła pobojowisko. Do świąt były jeszcze cztery dni, a Ally nie miała jeszcze swojej rodziny, tylko narzeczonego. Najwyraźniej to starczyło starszym kolegom, żeby zostawić ją z nadprogramowymi obowiązkami.

"Hej Ally." przywitał się Jensen, wchodząc do pomieszczenia medycznego, znajdującego się na tyłach studia. "Mamy plagę. Przywiozłem pacjenta zero."

Ally, niska, pękata blondynka, o ślicznym uśmiechu i brązowych, wesołych oczach, spojrzała na niego z rozbawieniem.

"Świńska grypa, czy tylko przejadł się cukierkami?"

Jensen poprowadził Jareda w głąb pomieszczenia, podsuwając mu stołek. Padalecki bez fochów zasiadł na taborecie i oklapł na nim nieszczęśliwie.

"Ally, jak możesz być tak niegodziwa. I to w twoim zawodzie. Ja tutaj cierpię, a moi przyjaciele się ze mnie śmieją."

Ally pokiwała głową a Jensen zatrzymał się chwilę na słowie "przyjaciel". Słowie dość często nadużywanym przez Jareda, który był człowieczą wersją golden retrivera, przyjacielskiego, kochającego zabawę, szczerego psiaka, nie posiadającego pojęcia, co to jest przestrzeń osobista, i przytulającego z miejsca do piersi cały, cholerny świat. Świat zresztą niezbyt się Padaleckiemu opierał, ponieważ, serio, kto przy zdrowych zmysłach odmówiłby uścisku od kogoś takiego jak Jared?

Ally poklepała pocieszająco Jareda po ramieniu, po czym wzięła się do roboty. Padalecki posłusznie otwierał i zamykał paszczękę, pokazując migdałki, język i co tam jeszcze. Ze zdjęciem bluzy miał problem, ponieważ zginacze jego wielgachnego ciała znowu zastrajkowały. Jensen spojrzał przepraszająco na Ally i ściągnął koledze z grzbietu przyodziewek, zauważając, jak gorąca i spocona jest pod jego palcami skóra Jareda.

"Widzę, że sam ubierałeś pacjenta, Jen." uśmiechnęła się miękko Ally, potrząsając niesfornymi, krótkimi blond lokami. "Żadnej podkoszulki, tylko buty, bluza i do samochodu marsz. Zgadłam?"

"Zgadłaś." przytaknął Jensen, nagle skrępowany, że nie poświęcił więcej uwagi przebieraniu kolegi. Tylko, kurcze, dlaczego oczekiwano od niego, że będzie aż tak zajmował się Jaredem? Ktoś tutaj mieszał role, Padalecki nie był Samem, nie był młodszym bratem, o którego trzeba dbać, więcej, Padalecki był całkowicie samodzielnym, dorosłym facetem o posturze wielkoluda i apetycie Gargantuy.

Tylko, że dzisiaj nie zjadł jeszcze nic, co by w nim zostało na dłużej niż parę minut.

Ally popukała Jareda po plecach, posłuchała, co mu w płucach szumi, obmacała szyję, kark, migdałki, i stwierdziła, że to chyba tylko grypa, ale lepiej zrobić badanie krwi. Tylko na wszelki wypadek.

"Zwykle jesteś okazem zdrowia, Jared. Jak cię coś tak mocno rozłożyło, to może być poważniejsza sprawa. Przezorny zawsze ubezpieczony."

Jared przysunął się do Ally, markotny i milkliwy. Medyczka ujęła go za przedramię i założyła zacisk, w drugiej ręce już trzymała strzykawkę.

"Róbcie, co trzeba i zostawcie mnie." wymamrotał Jared, z widocznym wysiłkiem utrzymując otwarte oczy. "Zmęczony jestem i chcę wrócić do spania."

Jensen położył Jaredowi dłonie na ramionach, stabilizując, podczas, gdy Ally uwinęła się i raz dwa pobrała krew. Padalecki, jeżeli to możliwe, stał się jeszcze bledszy.

"Podjadę do miasta i dam to do laboratorium. Wyniki powinny być jutro. Tutejsi laboranci mają u mnie mały dług." Ally puściła do Jensena piękne, perskie oko, po czym pomogła Jaredowi wciągnąć bluzę. "Póki co, Jensen, podawaj mu tabletki, które przepisałam, i dużo płynów, żeby się nie odwodnił. Zmuś go może do zjedzenia czegoś ciepłego. Będzie rzygał, trudno, jeść musi. I ubieraj go ciepło, widzisz, że się trzęsie."

"Nie mówcie o mnie przy mnie jakby mnie nie było...." jęknął Jared i podniósł się ciężko ze stołka, rozprostowując powoli swoje ogromne cielsko.

"Za dużo "mnie" w jednym zdaniu. Nie rozumiem ani słowa." odrzekł lekko Jensen i skierował kolegę ku drzwiom. "Dzięki Ally. Mam teraz nowego zwierzaczka pod opieką, jak widać. Oby wydobrzał, zanim będę musiał wyjechać na święta."

"Ooodpieprz się, Ackleeeesss.... Do widzenia Ally. " wyburczał Jared, otwierając drzwi i wychodząc, zgarbiony i niemrawy. Jensen zerknął na Ally i uśmiechnął się do niej szeroko.

"News z ostatniej chwili, Padalec czuje się tragicznie i popadł w samotnictwo."

"Pilnuj go, żeby spokojnie dotarł na święta do domu." Ally pomachała im, stojąc na progu w swoim służbowym, białym kitlu. Jared, zawsze skory do wylewności, teraz nawet nie odmachał, tylko skulił się na tylnych siedzeniach samochodu i wetknął brodę w kołnierz kurtki.

"Dlaczego nie mam szalika?" zapytał, gdy Jensen zasiadł za kierownicą i odpalił silnik. "Wczoraj miałem szalik."

Jensen uśmiechnął się pod nosem, trzymając uważnie wzrok na drodze. Śliskie jezdnie i ciemne, brzuchate chmury, zwiastujące kolejne pady śniegu nie zachęcały do szybkiej jazdy.

"Nie masz szalika, bo go na ciebie nie ubrałem." wyjaśnił Jensen i zignorował nagłe pouczcie winy. Cholera, dlatego właśnie nigdy nie miał zwierzaka, żeby nie mieć szansy przypadkiem go zaniedbać. "Weź się w garść Jared. Zaraz będziemy w domu i szaliki nie będą ci aż tak potrzebne."

Jared nie odpowiedział mu, skulony, osowiały, z zamkniętymi oczyma i zaciśniętymi boleściwie ustami.

"Halo, zdechlaku. Jak się czujesz?"

Jared nadal nie odpowiadał, i tak po raz pierwszy Jensen odczuł niepokój. Na początku niezbyt duży, ot, taki sobie niepokoik, związany z nietypową sytuacją. Jared rzadko chorował, a jeszcze rzadziej odcinał się tak od świata, narzekając, że jest zmęczony i nie chce żadnego towarzystwa. Jensen nie komentował, tylko usłużnie przedzierzgnął się w szofera, medyka, szatniarza i osobistą kosmetyczkę Padaleckiego. W końcu nie często można było podziwiać milczącego Jareda i trzeba było łapać okazję, kiedy się nadarzała. I tylko ten mały niepokój, gdy Padalecki opierał twarz na dłoni, przymykał oczy i wzdychał, jakby samo oddychanie było dla niego zbyt dużym wysiłkiem...

Jared jęknął, gdy Jensen wepchnął go do łazienki, aby tam metodycznie rozbierać do rosołu i wepchnąć pod prysznic.

"Ch...chcesz mnie... zabić?...." wydyszał, szczękając zębami Padalecki. "Boszzz.... ta woda jest lodowata! I dlaczego m...mi tutaj ze mną włazisz d-do łazienki, z-zbolu?"

Jensen oparł się o wyłożoną błękitnymi kafelkami ścianę i zapatrzył się na blade cielsko kolegi, schowane za szklanymi ścianami kabiny prysznicowej. Skraplająca się para zamazywała obraz, ale i tak można było łatwo spostrzec, że owszem, Jared jest posiadaczem całkiem przystojnego, umięśnionego ładnie ciała. I tylko teraz, akuratnie owo ciało miało problemy z utrzymaniem równowagi.

"Woda wydaje ci się zimna, bo masz gorączkę. A samego cię w łazience nie zostawię, jeszcze zemdlejesz i głowę sobie rozetniesz, albo coś złamiesz."

"Nie mam nawet na tyle prywatności, żeby zakisić ogóra." wyjęczał teatralnie Jared i równie teatralnie upuścił mydło. "Cholera jasna no!"

"Nie masz siły, żeby cokolwiek kisić, Padalecki."

Potargana, mokra czupryna, składająca się z wijących się szaleńczo, nieposkromionych loków, wychyliła się zza oszklonych drzwiczek. Jensen bez trudu uniknął lecącej w jego kierunku butelki szamponu.

"Znęcasz się nad chorym, Jen. Co jeszcze porabiasz w wolnym czasie? Kopiesz szczeniaczki po brzuszkach?"

"Nie, zmuszam szczeniaczki, żeby się myły i nie zasmradzały swoich mieszkań." odparował lekko Jensen, ale skierował się ku drzwiom łazienki. "Dobra, zostawiam cię Jared sam na sam z ogórem. Jak zemdlejesz, to krzyknij."

Jared nie zemdlał ani nie krzyknął. Po pół godzinie wylazł z łazienki, chwiejąc się i wciąż opierając się o ściany, ale za to pachnąc brzoskwinią, wanilią i miodem. Odżywki do włosów, nowa pasja Jareda Padaleckiego. Trzeba było przyznać, że ostatnimi czasy jego włosy pachniały wspaniale...

Jensen zadecydował, że nie zamierza myśleć o włosach kolegi z pracy, po czym zrejterował do swojej sypialni, do której chwilę później przywędrował także wzmiankowany kolega.

"Jeeeen... mogę się położyć na twoim łóżku?... Nie wygodnie mi... jakoś nigdzie nie mogę znaleźć miejsca... "

Nie czekając na odpowiedź Jared opadł całym ciężarem na szerokie łoże małżeńskie, które zakupił sobie Jensen, ponieważ, chociaż rzadko sypiał, jeżeli już to robił, to żądał maksymalnego komfortu. Wylegiwanie się wzdłuż i w szerz miało w sobie coś urzekającego, co powodowało, że w wolne dni Jensen potrafił drzemać do popołudnia, z krótkimi przerwami na toaletę i szklankę soku. O dziwno, w wolne dni przerwy te nie wytrącały go z rytmu spania, mógł spokojnie wrócić do snu, podczas gdy w zwykłe dni pracujące, najmniejszy szmer rozbudzał go całkowicie.

"Dlaczego moje łóżko ma być wygodniejsze od innych w tym domu?” chciał wiedzieć Jensen, stając z założonymi rękami nad leżącym kolegą, ale Jared już spał, wtulając twarz w poduszkę i śliniąc się na drogie, tkane poszewki.

"Pięknie." mruknął Jensen, po czym przykrył Jareda kołdrą. "Rozumiem, że to ja znowu wychodzę z psami."

Ale z psami wyszedł dopiero wieczorem, całe popołudnie sprzątając dom i przygotowując się do wyjazdu. Padalecki jak zwykle zrobił bałagan w szafkach kuchennych i Jensen zajął się porządkowaniem ich, ze srogą miną ustawiając słoiczki z przyprawami, wyrzucając przeleżałe sosy instant i myjąc zakurzone szklanki. Psy siedziały z nim i obserwowały jego poczynania, od czasu do czasu trącając go nosami.

Jared spał bardzo głęboko i Jensen zdecydował, że nie będzie go budził, tylko po prostu pójdzie ze zwierzyną na spacer w ramach świątecznego prezentu dla Padaleckiego.

Dziwnie było wędrować wieczorem po opustoszałych ulicach i siłować się z ciągnącymi smycze psami. Nie mógł ich wypuścić tutaj, dopiero w parku mogły zażyć śnieżnej swobody. Sadie burczała na Jensena niezadowolona, a Harley po prostu ciągnął tak, że kaganiec niemal wbijał mu się w pysk i szyję. Z Jaredem psy były spokojniejsze i bardziej układne, chociaż nawet wtedy nie należały do najlepiej ułożonych czworonogów w Kanadzie. Padalecki lubił rozpieszczać zarówno siebie, jak swoje zwierzaki, co dawało do myślenia. Ciekawe co Jared zrobiłby ze swoimi dziećmi, gdyby je posiadał. Zapewne rozpuściłby jak dziadowskie bicze, i razem z potomkami i psami, rozwaliłby dom. Jensen zawsze był zwolennikiem porządku, schludności i utrzymywania domu w jednym, w miarę nietkniętym kawałku, i tylko dlatego Jared nazywał go czasami "sztywnym Jenem". Co miała sztywność do ulubienia spokoju i bezpieczeństwa, nie wiedział nikt.

Spuścił psy ze smyczy, gdy tylko przekroczyli bramy pustego, zamarzniętego na kość parku. Zwykle w takiej chwili Jared zaczynał biegać z psami i ciskać w Jensena śnieżkami, albo zapraszał na herbatę, okropną, bezsmakową lurę, którą serwowała jedyna w parku kawiarnia. Tylko teraz chory leń się lenił, a Jensen jak zwykle odwalał robotę. Chociaż, musiał to przed sobą przyznać, prowadzenie psów na spacery nie było ciężkim obowiązkiem. W sumie przyzwyczaił się do tego, tak jak do Jareda i rozrzuconych po całej kuchni cukierków, starych ciągutek przymarzniętych do surowych kotletów mielonych, brudnej bielizny, zostawionej bezmyślnie na pralce.

Być może Jensen czerpał przyjemność z tego, że przyzwyczaił się do kogoś w tak bezwstydny, sekretny, kompletnie zwyczajny sposób, ale nie zamierzał się do tego przyznawać. Jakby to o nim świadczyło? Przywykł do przepoconych podkoszulek Padaleckiego, do jego psów, do jego konsoli gier, a do swojej dziewczyny jakoś nie przywykł. Jensen rozstał się z Daneel już sam dobrze nie pamiętał, z jakiego powodu. Coś o zbyt dużej odległości, planach i karierze, coś o braku kwiatów na urodziny i nudnych, relacjonujących kolejny dzień smsach, bezsmakowych i pustych. Jensen nie miał pojęcia, co było złego w jego smsach, Jared nigdy nie narzekał... być może Jared także się do niego przyzwyczaił, heh.

Jak na ironię, a może i nie, ironia w jego życiu była stałym elementem, gdy Jensen kołował w okolicach ławki, rozważając czy usiąść i się zaśnieżyć, czy nie, zaczepiła go pewna całkiem przystojna posiadaczka małego teriera. Całkiem ładna, całkiem kształtna posiadaczka. Przez chwilę porozmawiali o niczym, wędrując przez białe zaspy, aż wreszcie zdecydowali, że sprawdzą, czy kawiarenka parkowa jest otwarta. Była otwarta. A Elisa, bo tak nazywała się kształtna posiadaczka, miała wspaniały uśmiech. I dołeczki w policzkach.

"Taki mróz. Mało kto prowadzi teraz swoje psy na dłuższy spacer." trajkotała entuzjastycznie, wchodząc do kawiarenki i strząsając sobie z kaptura śnieg. "Musisz być troskliwym właścicielem, Jensen. To niełatwe w takie mrozy."

Będąc gentlemanem, pomógł zdjąć Elisie kożuszek i zamówił dwie pseudo herbaty, jak razem z Padaleckim nazywali tą nieszczęsną, ale za to gorącą, mieszankę obierek cytryn i sadzy. Teraz jednak nie chodziło o herbaty, tylko o chętną, ładną, najwyraźniej nie rozpoznającą serialowego aktora, kobietę.

"To nie są moje psy, tylko kolegi. Zachorował a ja się nimi zajmuję." wyjaśnił spokojnie Jensen, a w myślach dopowiedział sobie, że zajmuje się zarówno psami jak i kolegą.

Elisa była wspaniałą rozmówczynią, z opanowaną do perfekcji sztuką prowadzenia lekkiej, niezobowiązującej, a mimo to trochę nacechowanej flirtem, konwersacji. Jensen uśmiechał się w odpowiednich momentach, kiwał głową i zastanawiał się, czy da się z nią dziś przespać. Nie szukał czegoś trwałego, najwyraźniej do czegoś trwałego trzeba było mieć więcej czasu wolnego niż on, ale i Elisa nie szukała partnera na stałe. Chyba.

W tym wypadku chyba starczyło być przystępnym i dobrze wyglądającym samotnym mężczyzną z psami, żeby spędzić noc z kształtną Elisą. Rozmawiali przyciszonymi tonami, pochylając się ku sobie odrobinę za mocno i spoglądając na układające się przy drzwiach kawiarenki psy. Sadie i Harley szybko spacyfikowały teriera, i teraz leżały ciasno razem, szukając ciepła. Kawiarnia specjalnie wyznaczyła ogromny przedpokój w swoich przestrzeniach, żeby spacerowicze mogli zostawiać tutaj pupili i raczyć się cienką herbatopodobną lurą w spokoju.

Koniec końców nic z tego nie wyszło. Gdy Elisa pochyliła się, żeby go pocałować, Jensen poczuł nagły dyskomfort posiadania w swojej przestrzeni prywatnej obcej twarzy. Cóż z tego, że twarz była ładna, miła i miała dołeczki w policzkach.

"Coś się stało?" zapytała Elisa, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w niego z bliska. "Nie podobam ci się?"

Jensen pokręcił przecząco głową, ale jego myśli gnały. Rany, kiedy to stracił umiejętność wykorzystywania sytuacji w ramach radosnego, afirmującego życie przygodnego seksu? Chyba po trwającym dość długo związku z Daneel, a może, gdy przeniósł się do Padaleckiego i jego psów.

Oddał grzecznie pocałunek, po czym przeprosił Elisę i zmył się jak niepyszny, wyrywając psy z ich szczęśliwego letargu w przedpokojach kawiarenki. To było wysoce krępujące, czy to oznaczało, że nie może już przelecieć jakiejś przygodnej panienki, bo potrzebuje spokoju, stabilności i przynależności? Przecież te rzeczy nie były łatwe do znajdywania, więc trzeba było się trzymać tych łatwiejszych, prostszych... Jensen prawie wrócił do kawiarni, żeby udowodnić sobie, że owszem, może zażywać przygodnego seksu, kiedy mu się podoba.

Dobrze, że tego nie zrobił, bo zapewne tylko by się ośmieszył kolejnym rejterem.

Wrócił ze spaceru przemarznięty, przygnębiony i zniechęcony. Z jednej strony czekał na święta, na to, żeby spotkać dawno nie widzianych kochanych ludzi, na to, żeby się wyrwać wreszcie z ciągu pracy, a z drugiej strony nie miał fantazji na konfrontację z rzeczywistością. Bo to, co czekało go w Teksasie, było rzeczywistością, jego mama, dopytująca o Daneel, jego kuzyni, zerkający na niego z podziwem i jednocześnie ze smutkiem. Jensen łatwo interpretował tego typu smutek jako politowanie, i nienawidził się za to. Cóż z tego, że grupka łysiejących, tracących figury facetów zakładała rodziny, płodziła i wychowywała dzieci, zaciągając coraz to nowe kredyty? Co szczęściem dla jednego, niekoniecznie musi być szczęściem dla drugiego.

Jensen rzadko kiedy pytał sam siebie czy jest szczęśliwy. To nie było pytanie odpowiednie dla mężczyzny w zawodzie aktorskim i rozpraszało podczas pracy, a ta, póki co, zajmowała w jego życiu najważniejsze miejsce. Daneel zawsze to wiedziała, ale w końcu zaczęło ją to przerastać.

Jensen nie chciał o tym myśleć. Wytarł psy w przedpokoju, wpuścił je do kuchni, żeby się napiły, po czym zrobił sobie kawę. Tej nocy obejrzał ciągiem pierwsze dwa sezony Supernatural i po raz pierwszy oglądał siebie jak inną osobę, kogoś nieznanego, kogoś obcego.

/////////////

jensen, rpf, slash, fanfiction, jared

Previous post Next post
Up