tytuł: Gołąb
fandom: FlashForward
pairing: Mark Dymitr (maleńki, niemal nieobecny slash)
nic wysoko ratingowego
zbiór małych okruchów na Świątecznego FF Swapa
dla koralgol
Gołąb
Bał się. Bał się jak cholera. Starał się podchodzić do tego racjonalnie. W końcu to, że w swojej wizji przeszłości, w swoim nienaturalnym proroczym śnie, nie zobaczył nic, mogło być przypadkiem. Niczym innym jak zwykłym, codziennym przypadkiem. Mało to razy zasnął na nudnych obradach, słuchając chrzanienia szefa, albo uciął komara rozparty na parapecie u Marka? To mogło być to, tylko codzienna, krótka drzemka w jego codziennym, zwykłym młynie, który z przyzwyczajenia nazywał swoim życiem.
Nigdy nie miał wiele poza pracą. Taki zawód wybrał. Nawet nie usiłował założyć rodziny, a związek na odległość był mu bardzo na rękę, ponieważ nikt na niego w domu z wymówkami nie czekał. W głębi duszy był człowiekiem wygodnym, ale tylko w sprawach nie dotyczących pracy. W pracy potrafił poświęcić się całkowicie, potrafił utknąć w sprawie na długie miesiące, odżywiając się fastfoodami, sypiając na krzesłach w biurze, ślepnąc przy ekranach komputerów. Mark zawsze wyrywał go z tego amoku.
"Hej Dymitr, chodźmy na strzelnicę."
"Wstawaj, leniwcu! Skoczymy do siłowni to się garbić przestaniesz."
"Rzuć tego cheeseburgera, masz, częstuj się. Żona zrobiła mi wegetariańskie kanapki z rzeżuchą i białym serem. Jedz i cierp razem ze mną."
Czasami Dymitr nienawidził Marka. A czasami, tylko czasami Mark ratował mu życie. I nie chodziło tylko o urozmaiconą dietę.
/////////////////////
Gdy Dymitr dowiedział się, że jego przebłysk jutra to śmierć, zdrętwiał wewnętrznie. Zoey tego nie rozumiała, nie wyprowadzał jej z błędu. Ona w swoim przebłysku widziała wspaniały ślub na plaży, nad brzegami morza. Z nim. Dymitr był pewien, że Zoey albo kłamie, żeby go uspokoić, albo jej przewidzenie było tylko tym, przewidzeniem, ułudą, myśleniem życzeniowym. Powinien być zadowolony, że życzeniem jego dziewczyny jest małżeństwo z nim, ale jakoś nie był.
"Hej, co jest?" zapytał Mark, gdy wszedł do gabinetu nad ranem, pachnąc kawą zbożową, płynem po goleniu i domem. Mark zawsze pachniał jak jednorodzinny, tani dom na przedmieściach, z tekturowymi ścianami kuchni i zbyt wąskim podjazdem. Swojski, bezpieczny.
"Nic nie jest." odpowiedział Dymitr, trąc zmęczone oczy. Zarwał noc, śledząc dziwną falę utrat przytomności w Afryce i teraz miał wrażenie, że nosi piasek pod powiekami. Całe tony piasku. Ciekawe, czy jak już zostanie zamordowany będzie miał w oczach prawdziwy piach.
"Usiądź, źle wyglądasz." Mark położył mu dłonie na ramionach. "Siądź, bo się wywrócisz."
"Daj spokój. Nic mi nie jest." Dymitr odepchnął ręce przyjaciela i uśmiechnął się do niego. Miał wrażenie, że uśmiech trzeszczy mu na krawędziach, nieużywany, fałszywy, trudny.
Zmartwiona twarz Marka zawisła nad nim. Dymitr odsunął się pośpiesznie, wywracając pusty kubek po kawie.
"Rany, człeku. Przestrzeń osobista, pamiętasz?"
Mark uśmiechnął się krzywo i wręczył mu nowy, parujący kubek świeżej kawy.
"Nie pamiętam. Mam małe dziecko. Jak ktoś zaczyna się tak zawieszać, włącza mi się instynkt ojcowski. Zaraz myślę, czy aby nie zakrztusiłeś się guzikiem, albo nie połknąłeś plastikowego żołnierzyka."
"Za dużo informacji zbędnych, za mało roboty, Mark." sarknął Dymitr, ale wziął łyka kawy i odetchnął po nim głęboko. "Idziemy sprawdzić jeszcze raz te informacje."
Nie chciał nic mówić Markowi, nie chciał skierowywać toku śledztwa na inne, mniej ważne tory. Takie jak jego życie, jego śmierć i morderstwo. Nie chciał rozpraszać, ale chyba się przeliczył. Nie docenił Marka, jego spostrzegawczości i wścibstwa, a przede wszystkim, nie docenił swojego własnego strachu i paniki.
Łatwiej jest stawić czoło śmierci tu i teraz, gorzej na nią czekać. Niby wszyscy wiemy, że to nas czeka, ale gdy znamy dokładną datę, sprawa się komplikuje. Nagle zaczynasz widzieć, ile rzeczy nie zdążysz już zrobić, ilu ludzi nie zdążysz pożegnać, najpierw czujesz gniew, że na to nie zasługujesz, potem akceptujesz los i godzisz się na niego z rezygnacją. Byłeś złym człowiekiem, żyjącym tylko pracą, śmierć dla ciebie nie powinna być czymś przerażającym. Powinieneś na nią czekać.
„Nie mów, że znowu połknąłeś gumowego pokemona.” mruknął Mark i sprzedał Dymitrowi mocną sójkę w bok. „Nie wiem, czy dam radę wytrząsnąć taką dużą zabawkę z kogoś dorosłego.”
//////////////////
Gdy Dymitr wyrzucił w końcu z siebie, że wie o swoim własnym morderstwie, że żyje z tym i nie ma pojęcia co zrobić, Mark przed długą chwilę nic nie mówił. Stał tylko, jak ten idiota ostatni, z opuszczonymi dłońmi i maską niemego szoku na twarzy. Dymitr znał tą maskę, widywał ją czasami w pracy, gdy gonili za jakimś wybitnie okrutnym mordercą, i odkrywali jego ślady, upstrzone częściami ciał ofiar. Szok, dystans, wycofanie. To pomagało działać. Tylko Mark w tej akuratnie sprawie nie mógł nic zdziałać. Przebłyski się sprawdzały, jeden po drugim, niezależnie od podjętych decyzji i usiłowań, podejmowanych, żeby fatum wskoczyło na inne tory.
"Chodź do mnie." powiedział Mark, nie patrząc w oczy Dymitra. "Nie powinieneś być teraz sam."
Partner litościwie pominął osobę Zoey i Dymitr był mu za to wdzięczny.
Gdy dojechali do zwykłego, normalnego domku na zwykłych, normalnych przedmieściach, i wjechali lawirując sprawnie na zwykły, normalny, zbyt wąski podjazd, Mark otworzył usta, żeby coś powiedzieć a Dymitr przestraszył się, że zaraz, za chwilę, straci kontrolę i pocałuje go. Pocałuje swojego żonatego partnera. Mark nie powiedział nic, tylko z zaciśniętymi ustami wjechał do garażu i wyłączył silnik.
W domu nie było ani żony, ani córki Marka. Specyficzna cisza pustego budynku owinęła ich od razu, gdy tylko przestąpili próg. Dymitr zastanowił się, ile razy już tutaj był, ile razy przynosił tutaj swój gniew, żal, zadowolenie, sukces. Bywał w domu Marka częściej niż w swojej własnej norce, trzypokojowym, wynajętym apartamencie w wieżowcu. Nie lubił za bardzo tego familijnego usytuowania, tej mieszczańskości wyzierającej z wszystkich kątów, ale z Markiem dobrze się czuł i przenosiło się to na ten jego cholerny domek.
Mark przyniósł skrzynkę piwa. Na komentarz Dymitra, że nie powinien pić, że już raz był uzależniony i lepiej tego nie robić, wzruszył jedynie ramionami. Zasiedli razem na patio, wyciągnęli nogi przed siebie i zapatrzyli się na chylące się ku zachodowi słońce. Późne popołudnie, gorące i leniwe, kładące się długimi, ostrymi cieniami na kafelkach dookoła basenu. Senna zieleń roślin w ogromnych, ceramicznych donicach, tani, plastikowy flaming niby-ozdobny i kamień, który niedawno jeszcze był przyjacielem córki Marka. Mała Charlie zawsze lubiła twardych przyjaciół, zawsze też miała jednego zaprzyjaźnionego mamienia ze sobą, oswojonego, posiadającego imię i własny charakter. Dymitr patrząc jak dziewczyna bawi się swoim kamiennym zoo mógł zrozumieć, dlaczego ludzie chcieli mieć dzieci.
Dla niego, z wyrokiem śmierci wydanym kilka miesięcy wcześniej, był to wysoce niedorzeczny prospekt. Dzieci. O siebie mógł nie dbać, o sobie mógł zapomnieć, ale z dziećmi, podejrzewał, z dziećmi byłoby całkiem inaczej.
"Płaczesz." stwierdził cicho Mark i wyciągnął ramię, żeby kciukiem rozmazać ciepłą wilgoć na policzku Dymitra. "Daj spokój. Nie pozwolę, żeby się to stało. Wymyślimy coś i damy sobie radę."
"Damy sobie radę." wymamrotał Dymitr, zadziwiony łatwym, tanim brzmieniem tych słów. Zamknął oczy i wziął łyka piwa, a wtedy usta Marka wylądowały mu na policzku, na skroni.
"Tak. Nic ci się nie stanie, obiecuję."
Pocałunek był krótki, niezgrabny i pełen uczucia, takiego prawdziwego, mokrego, rozmemłanego, nie dającego się zamknąć w słowach. Dymitr nie otworzył oczu, gdy Mark odsunął się od niego i westchnął, opadając na swój leżak. Nie powiedzieli nic. Nie było potrzeby niczego mówić.
/////////////////////
Mark dotrzymał słowa, ale ledwo. Owego feralnego, kwietniowego dnia odsunął Dymitra z linii strzału, odepchnął, zasłaniając sobą. Zamaskowani skrytobójcy wycofali się, widząc sprawny opór FBI i rzecz nie była do końca rozwiązana, ale jedno było pewne. Dymitr No umrze, ale nie tego dnia, nie od kuli, nie za sprawą przebranych, zamaskowanych skrytobójców. Mark zmienił przyszłość, popychając partnera na szereg szaf biurowych i rozwalając połowę litery C analogowego archiwum.
Dymitr nie mógł oddychać, leżał tylko na podłodze, z policzkiem wbitym w linoleum. Serce waliło mu jak młotem. Ramię Marka obejmowało go mocno w pasie, drgając miarowo.
"Hej! Wszystko ok? Dymitr? Halo?"
Słyszał, jak w oddali snajperzy FBI przegrupowują się, jak sekretarki krzyczą a telefony komórkowe odzywają się histerycznie wszystkimi rodzajami dzwonków. Czuł twarde, gumowe linoleum na brzuchu i twarde, ale ciepłe i supłowate mięśnie Marka na plecach. Widział porysowaną podłogę i dłoń, bladą, żylastą dłoń o kwadratowych paznokciach i mocnych palcach.
"Jezu... rany julek... Mark." wychrypiał Dymitr, a wtedy świat jakby ruszył z miejsca. Mark usiadł obok Dymitra i pociągnął go za sobą, obmacując mu bez ceregieli głowę, szczękę, kark, pierś. Dookoła biegali ludzie, mówili coś głośno, wrzeszczeli, spierali się i rzucali w siebie sprzętem biurowym. A Dymitr siedział obok Marka, sprawdzającego, czy nie jest ranny, i patrzył w niebo. Piękne, rozległe, błękitne tak, że aż oczy bolały niebo, uwięzione za okiennicami wieżowca.
Gołąb, który właśnie usiadł na okiennicy, ani się o nią nie zabił, ani jej nie ominął, tylko zagruchał i zaczął poprawiać piórka.
End
By Homoviator 12/2009