Torchwood Poznań przedstawia:
Autorki:
akzseinga,
le_mru,
mlekopijcaTytuł: Ezoteryczny Poznań (1/2)
Fandom: The Vampire Diaries
Pairingi: Damon/Alaric, Stefan/Elena, Jeremy/Tyler/Vicki, Caroline/Matt
Słów: 3452
Ostrzeżenia: Uprzejmy ruchacz, hermetyzm, substancje psychoaktywne, miejsca istniejące naprawdę, wydarzenia oparte na faktach. Autorki nie miały osobistego kontaktu z Acodinem, ale znają osoby, które miały.
Za inspirację dziękujemy wczorajszemu fikowi Pelle. POZNAŃ AU. Z dedykacją dla wszystkich z Wielkopolski, tej!
EZOTERYCZNY POZNAŃ (1/2)
- Tej, Omar, idę na ćmika, dobra?
- Ale pięć minut.
- Tak jest, Lawrence z Arabii mówi, ja robię. Pięć minut.
Damon włożył swoją wysłużoną skórzaną kurtkę i wyciągnął z kieszeni paczkę Cameli, w której kolebało się jeszcze kilka fajek. Ze względu na wprowadzony niedawno ustawowy zakaz palenia wszyscy palacze w lokalach pozbawionych palarni musieli odmrażać sobie tyłki na dworze, ale dzięki temu przynajmniej dostarczał mózgowi nie tylko nikotyny, ale też tlenu. Al-Mirage nie było najlepiej wentylowanym lokalem w Poznaniu.
Palenie na zewnątrz oznaczało też, że mógł oddawać się swojej ulubionej pasji, czyli obserwowaniu ludzi. Ulica Nowowiejskiego była oprócz atrium Starego Browaru i kolumnady przy Empiku jednym z tych naprawdę dobrych miejsc, gdzie trafiały się najciekawsze typy. Tego wieczoru, wydawało się, teren należał do wylansowanych studentów z Ekonomicznej szukających dobrego lokalu do oblania jakiegoś kolokwium.
Damon odpalił papierosa i powiódł dookoła pozornie znudzonym wzrokiem, szukając kogoś, z kogo mógłby mentalnie poszydzić. Tym razem jednak wśród stadka licealistów kłębiących się przed wejściem do Starego Kina zobaczył kogoś znajomego.
- Rick! - zawołał. Alaric uniósł z rezygnacją głowę i ruszył w jego kierunku, jak wiedziony na niewidzialnym postronku. - Rick, jak dobrze cię widzieć. W sumie mogłem się spodziewać, że będziesz tutaj się czaił, rozmyślając nad swoim pozbawionym szans romansem ze mną.
- Cicho! - syknął Alaric, najwyraźniej nadal zmartwiony stanem swojej reputacji. - Poza tym nie czaiłem się, tylko zastanawiałem, co tutaj znowu robię…
- Jak to? Przyszedłeś się cieszyć doborowym towarzystwem, czyli moim. - Damon wyszczerzył zęby i wydmuchał dym w kierunku studentów z Ekonomicznej.
Alaric, za dnia porządny nauczyciel historii w poznańskim liceum św. Marii Magdaleny, w nocy istny pan Hyde, który rozruszał niejedną imprezę w Al-Mirage, wyprostował się i podjął wyzwanie.
- Jak długo będziesz pracował jeszcze w tej spelunie? - zapytał, opierając się ramieniem o ścianę kamienicy. Damon odruchowo nachylił się w jego kierunku.
- Tak długo, jak tobie nie będą przyzwoicie płacić - odpalił. - A, przepraszam, to nigdy nie nastąpi. Właśnie, jak tam niesienie kaganka oświaty? Nadal ciąży?
- Sam kaganek nie, rodzice moich małych geniuszy owszem. Naprawdę mam nadzieję, że nigdy się nie rozmnożysz.
- Zapewne nie - stwierdził lekko Damon, przydeptując papierosa obcasem buta. - Chodź do środka, postawię ci, mocą tradycji, jakiegoś skocza.
Alaric udawał, że toczy ze sobą wewnętrzną walkę, ale skończyło się jak zawsze: Damon za barem, Alaric przy barze, pomiędzy nimi kije z piwem i szklanka whisky, o której cenę Omar wyszczupli znowu wypłatę nieszczęsnego D. Salwatora.
„Jak zawsze” trwało od kilku miesięcy, a cała ta nieprawdopodobna znajomość pomiędzy magistrem Saltzmanem po historii na Uniwerku Wrocławskim a plebejuszem Damonem po kursie barmańskim za 665 złotych została zapoczątkowana o piątej rano pewnego pięknego kwietniowego poranka w Kuźni, jedynej otwartej o tej porze knajpie, nad piwem Żywiec. Alaric generalnie lubił browar, ale nie Stary, bo jego żona uciekła z Kulczykiem gdzieś na Kajmany i był wówczas w trakcie zapijania tego faktu. Damon, natomiast, wcześniej tego samego dnia spotkał swoich dawnych znajomych z zarządzania, z czasów zanim porzucił studia (a raczej studia porzuciły jego). Usiłował właśnie zapomnieć o tym, że jego dawni ziomkowie z ławki i od palenia ćmików przed Altum robili kariery i zarabiali znacznie więcej, niż wystarczało na Camele, żarcie z Lidla i czynsz w dwuosobowym pokoju w ponurej kamienicy na Mostowej.
Ocknęli się w jakichś krzakach w okolicy mostu świętej Jadwigi, o dziewiątej rano, nie mając najbledszego pojęcia, jak się tam znaleźli. To był początek pięknej przyjaźni. Potem, pewnego gorącego sierpniowego dnia, Damon obudził się zwinięty w kłębek w nogach łóżka Alarica. To był początek porytego romansu (tak przynajmniej w swojej głowie nazywał to Damon, bo Alaric głównie wypierał).
- Zaszczyt cię w ogóle kopnął, mój drogi - odezwał się Damon, oderwawszy się od kontemplacji swoich pijackich wspomnień. - Dzisiaj zamierza mnie odwiedzić mój szlachetny młodszy brat. W ramach naprawiania naszej braterskiej więzi chce mi przedstawić swoją nową dziewczynę.
- Byleby nie było tak jak ostatnio - odparował Alaric, spoglądając na Damona znad krawędzi szklanki Ballantine’sa.
- To akurat pamiętasz, Rick? Naprawdę, to mi dopiekło. A inne moje wyznania z głębi serca to co, umknęły ci już?
- To akurat było na tyle melodramatyczne, że utkwiło mi w pamięci. - Alaric postukał się w skroń. - Ile lat ma ten twój brat?
- Dwadzieścia jeden. Studiuje bardzo przyszłościowy kierunek znany pod nazwą etnologii. - Damon z furią wycierał mokre pokale. - On, rzecz jasna, nie musi studiować takich niepoważnych rzeczy jak administracja czy zarządzanie. Nie, on może zajmować się sztuką ludową i czarownicami. Oczywiście.
- Czuję gorycz - zauważył Alaric.
- Wypływa ze mnie wszelkimi porami. Nieważne. - Machnął ręką i wreszcie zauważył jakąś spłoszoną studentkę czekającą przy barze z wygniecioną dychą w ręku. - Co podać?
- Lecha…
- Już się robi. Siedem pięćdziesiąt.
Obdarzył ją promiennym uśmiechem, sięgnął po czysty pokal i nacisnął dźwignię dystrybutora. Z kraniku do szklanki polał się złocisty napój.
- O której dzisiaj kończysz? - zapytał Alaric, nawet nie spoglądając na dziewczynę.
- Jeśli zaraz nie wjedzie tu wuchta wiary, to w okolicach dziesiątej lub jedenastej. Odrobiłeś już lekcje?
- Jakżeby inaczej.
Cudownie. Po uśmiechu Alarica Damon zdążył poznać, że szanowny magister Saltzman już się rozkręcał.
Podał dziewczynie piwo, wydał jej dwa pięćdziesiąt, a kiedy uniósł głowę znad kasy ujrzał kogoś, kto złudnie przypominał mu Katarzynę. Zza jej ramienia wyglądał - jakżeby inaczej! - cholerny Stefan.
●
- Nie mam co założyć.
Elena z desperacją w oczach patrzyła na stos ciuchów rozrzuconych na podłodze i łóżku.
- Masz pełno ubrań - zauważyła Bonnie, podnosząc nos znad jakiejś kolejnej książki o czarownicach.
- I?
- Ta bluzka wygląda w porządku. - Wskazała palcem na długą czarną bluzkę ze Stradivariusa, która kusiła głębokim dekoltem z marszczeniami.
- Ostatnio w tym byłam.
Drzwi do niewielkiego pokoju akademickiego otworzyły się z głośnym trzeszczeniem i stanęła w nich Caroline, dzierżąc dumnie w rękach cztery reklamówki, z czego jedna na pewno miała logo H&Mu.
- Caroline! - zawołała Elena z radością. - Jak dobrze, że jesteś! Co mi kupiłaś?
- Tobie? - Caroline uniosła jedną perfekcyjnie wyregulowaną brew i zamknęła drzwi kopniakiem.
- Idę na randkę ze Stefanem.
- I?
- Nie mam co założyć.
- Znowu? - Caroline westchnęła i sięgnęła do torby, skąd wyjęła niebieską częściowo transparentną bluzkę. - Masz.
Elena pochwyciła bluzkę w locie i przykładając ją do piersi, zerknęła w lustro. Bonnie spojrzała z uznaniem na ofiarowany dar.
- Jak to założysz, wspaniały szlachetny Stefano będzie myślał tylko o tym, żeby to z ciebie zerwać.
- Dzisiaj nie będzie żadnego zrywania - zapewniła Elena. - Mam poznać jego starszego brata.
- Co nasuwa pytanie… - Caroline rzuciła się na łóżko obok Bonnie. - Spałaś już ze Stefanem?
- Caroline!
- No co? To poważna sprawa.
- Nie twoja.
- Nie możesz traktować seksu jako religii, Elena, bo wtedy nikt nigdy się z tobą nie prześpi.
- Wnioskując po tym jak wczoraj bezustannie krzyczałaś „o Boże! O Boże!” do Matta, sądziłabym, że to ty tutaj mylisz seks z religią.
Bonnie zachichotała, bo zapewne i dla niej wspomnienie było jak żywe. Zresztą trudno było ignorować miejsce na suficie, gdzie odpadł tynk, po tym, kiedy Elena przez pół godziny waliła miotłą, żeby uciszyć krzyki przyjaciółki i pojękiwanie Matta. To nie w porządku, wcierać tak ludziom w twarz, że oni nie uprawiają seksu.
Caroline poczerwieniała:
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Jestem pewna, że tylko się modliliście.
- Spadaj. - Naburmuszyła się Caroline i założyła ręce na piersi. - Muszę się głęboko zastanowić, czy pożyczyć ci tę bluzkę.
- No wiesz. To nie przystoi.
Elena zabrała się do przebierania, nie kłopocząc się z tym, żeby wyjść do łazienki. Na całym piętrze znajdowały się dokładnie dwie, każda po trzy kabiny. Ich stan był opłakany. Elena płaciła za pokój trzysta złotych i co jakiś czas zastanawiała się, na co akademik „Hanka” wydaje zebraną od studentów daninę. Papier w kiblach zdarzał się odświętnie, i to tylko dlatego, że w święta studentów w akademiku zwyczajnie nie było. Elena pamiętała swoją pierwszą wyprawę do toalety. Wszystkie jej nadzieje zostały zabite w przeciągu pięciu sekund, kiedy zauważyła, że w żadnej z trzech kabin nie było papieru, za to w jednej była niespuszczona kupa.
Elena zazdrościła mieszkańcom „Jowity”. Oni mieli jedną łazienkę na dwa pokoje. Co prawda jedna jej koleżanka z pokrewnego akademika opowiadała o tym, jak kiedyś - w ramach zemsty za włosy w umywalce - wlała lokatorce z bliźniaczego pokoju sporą ilość wódki do płynu do higieny intymnej, ale Elena byłaby skłonna do takiego ryzyka. Ostatecznie zawsze po sobie sprząta i wszyscy ją kochają.
Jej rozważania przerwała Caroline ze swoim brakiem taktu:
- Stefan wygląda trochę jak Edward ze Zmierzchu, prawda?
Elena pochwyciła najbliższą poduszkę i rzuciła nią w Caroline.
- Stefan nie jest w ogóle jak Edward! Jeśli jeszcze raz obrazisz mojego chłopaka, to dostaniesz czymś znacznie cięższym.
- No ale serio. Ten mars na czole, nażelowane włosy, intensywne penetrujące spojrzenie…
- Coś w tym jest. - Zgodziła się Bonnie.
Na szczęście kapcie występowały w parze.
- Au! - zawołały jednocześnie, kiedy w ich twarze uderzyły laczki, rozmiar 39.
- Zamknąć się! - Elena pogroziła im palcem. - Edward Cullen jest miękką cipką!
- A Stefano to prawdziwy mężczyzna? - zapytała Bonnie i zacisnęła usta, w celu pohamowania wybuchu śmiechu.
- Mówi tylko dziesięć słów dziennie - kontynuowała za nią Caroline. - Z czego dwa to „mam erekcję” - zakończyła niższym tonem, całkiem nieźle udając głos Stefana.
Elena nie wytrzymała i parsknęła, a potem już w trójkę zaniosły się głośnym niepohamowanym rechotem.
- Eee... cześć?
Elena odwróciła się w kierunku drzwi, gdzie w niewielkiej przestrzeni między nimi a framugą znajdowała się głowa jej chłopaka, o co najmniej lekko zdziwionym wyrazie twarzy.
- Stefan!
- Pukałem, ale chyba zagłuszyłyście śmiechem.
- Kurczę, Stefan - zaniepokoiła się Bonnie. - Uważaj. To już łącznie siedem słów.
Caroline i Bonnie pokładały się ze śmiechu na łóżku. Elena za wszelką cenę starała się zachować powagę i nie sprawiać wrażenia, że śmieje się ze Stefana. Stefan chyba nie dał się oszukać. Wyraz konsternacji na jego twarzy jedynie się pogłębił.
- Wychodzimy? - zwrócił się do Eleny.
Stefan postanowił zachować twarz. Postanowił zachować ją za drzwiami.
- Jasne! - Chwyciła torebkę. - Pa, dziewczyny!
- Nie upijaj się za bardzo, bo jutro idziemy na tą imprezę k-popową, wyrywać skośnych, pamiętasz? - zapytała Caroline. - Dzisiaj popracuję jeszcze nad krokami do Mirotic. Nózia nózia!
Stefan posłał Elenie pytające spojrzenie. Elena zrobiła niewinną minę i wzruszyła ramionami. Drzwi zaskrzypiały z protestem, kiedy je zamykali.
Dwadzieścia pięć minut później - byliby szybciej, gdyby nie diabelsko wysokie szpilki Eleny - dotarli do Al-Mirage. Kiedy wchodzili, Elena zerknęła przelotnie na Stefana i zarejestrowała jego nieciekawą minę. Mimo że znali się dość krótko, Elena była świadoma jego napiętych stosunków z bratem i skomplikowanych relacji rodzinnych. Stefan nie uskarżał się na to zbyt często, ponieważ miał na względzie to, że ostatecznie zawsze mogło być gorzej. Z tego, co wiedziała, Damon przynajmniej nie łykał nałogowo Acodinu, a oboje rodziców wciąż żyło. W dodatku Stefan nie musiał się martwić znalezieniem pracy i osiągnięciem wystarczająco wysokiej średniej, żeby załapać się na stypendium. Stefan nie mówił o swojej sytuacji życiowej i o problemach z własnej woli, ale odpowiadał, kiedy Elena pytała. Taki układ jej odpowiadał. Chwyciła go za rękę i uśmiechnęła się, próbując dodać mu otuchy. Stefan ścisnął lekko jej dłoń.
- No to chodźmy. - Poprowadził ją w kierunku baru, gdzie z wielkim trudem szło znaleźć kawałek wolnego miejsca.
- ...to w okolicach dziesiątej lub jedenastej. Odrobiłeś już lekcje? - Stefan wspominał, że jego brat ma irytująco arogancki sposób mówienia, więc Elena założyła, że barman o szelmowskim uśmieszku, który właśnie z wprawą nalewał piwa, musiał być Damonem Salwatorem.
- Jakżeby inaczej - rzucił głos, który Elenie niejasno skojarzył się z konferencją w Jałcie i upadkiem muru berlińskiego. Spojrzała w stronę, z której dochodził i ujrzała swojego byłego nauczyciela historii, obecnie lekko zblazowanego, zajętego sączeniem alkoholu ze szklanki. A więc nauczyciele też pili.
- Panie Saltzman?
Pan Saltzman odwrócił się i skoncentrował na niej swój wzrok.
- Elena?
- To się nie dzieje naprawdę - skomentował Damon i Elena mogłaby się z nim zgodzić. Co jak co, ale upadlanie się przy nauczycielach, nawet byłych, odbierało urok, cóż, idei upadlania się.
Alaric dyskretnym ruchem dotknął czoła.
- Stefan, bracie! Rychłoż się zeszliśmy znów! - Damon rozłożył ramiona. - A ty musisz być Elena? Wygląda prawie jak twoja była, nieprawdaż, Stefan?
Na widok uśmiechu Damona, Elena poczuła napływ ambiwalentnych uczuć. Gdzieś obok pan Saltzman pociągnął ze szklanki.
- Wydaje mi się, że Damon wcale nie miał tego na myśli - powiedział pojednawczo Stefan, a na jego twarzy rysował się niepokój. - To bardzo niegrzecznie z twojej strony, Damon.
- Właśnie, bardzo niegrzecznie - potwierdził pan Saltzman.
Zapadło krępujące milczenie i dało się usłyszeć, że z głośnika nad barem płynęła dziwnie nie pasująca do tego miejsca muzyka. Damon przerzucił sobie ścierkę przez ramię.
- Kto puścił tę piosenkę? Omar, gdzie jest nasze pseudoarabskie disco?
- Zła płyta, białasie - odkrzyknął Omar.
- Chcemy Gagi! - odezwał się jakiś głos w tłumie.
- Tak, tak, zawsze chcą Gagi. Czego się napijecie? Oranżady? Soczku pomarańczowego? Rick, dolewki?
- Dwa piwa. Więc, Damon...
- Więc, Stefan... - powtórzył Damon, unosząc brwi. W rękach dzierżył dwa pokale.
- Więc, Elena... - Pan Saltzman uprzejmie poklepał stołek obok siebie. - Co studiujesz, jeśli można zapytać?
- Bardzo przyszłościowy kierunek. Historię sztuki.
- Nie jest tak źle, mogłabyś być na historii - rzekł pan Saltzman tonem człowieka, który żałował wyboru swojej drogi życiowej. - Albo na kulturoznawstwie.
Elena pociągnęła łyk piwa i kątem oka dostrzegła Stefana pogrążonego w czymś, co wyglądało na bardzo niezręczną rozmowę z Damonem. Cóż, przynajmniej rozmawiali. Dyskusję o byłej dziewczynie Stefana postanowiła zachować na później i w podświadomość zepchnęła dręczące ją nieprzyjemne myśli.
Reszta wieczoru upłynęła bez większych ekscesów, nie licząc incydentu z łazienką, kiedy to Elena, gnana rozpaczliwą potrzebą siku, wkroczyła do męskiej toalety - bo damska była oczywiście nieczynna - i zastała Damona w akcie rozpinania rozporka pana Saltzmana, który znajdował się w niewygodnej pozycji między ścianą a pisuarem. Elena była zajęta strategicznym wycofywaniem się i wmawianiem sobie, że Damon po prostu pomagał panu Saltzmanowi (jak każdy dobry chrześcijanin powinien), kiedy rozdzwonił się jej telefon. Damon i pan Saltzman spojrzeli, niestety, w jej stronę. Pan Saltzman, jak zawsze uprzejmy, zapiął rozporek. Elena uśmiechnęła się przepraszająco i odebrała telefon.
- Dobry wieczór, pani Elena Gilbert? Dzwonię z komisariatu Wodnego policji. Mamy tu pani brata.
●
Jeremy’emu skończyła się sieciówka.
Sieciówka skończyła mu się prawdopodobnie trzy dni wcześniej, świadomość przyszła jednak dopiero teraz, gdy w jego stronę, w linii względnie prostej, przerywanej innymi pasażerami, sunął kanar.
Jeremy ocenił kolejno ilość osób dzielących go od głodówki, która po stracie dwóch stów miałaby trwać przez najbliższe dwa tygodnie, stan korka na moście świętej Jadwigi i przy pomocy worka pyrów zakupionych wcześniej w Biedronce na Piastowskim zaczął przepychać się do wyjścia.
Osiągnął przystanek AWF-u w tej samej chwili, w której kanar rozpoczął klasyczne „bileciki do kontroli” i zaraz po tym spotkał się twarzą z czyimś ciałem.
Normalnie, po odstaniu kwadransa w kolejce do kasy, w piątek, gdy okoliczni studenci robili zakupy na imprezy, a okoliczne staruszki odliczały drobne na zbyt drogie masełko i chleb Złocisty, Jeremy udałby się prosto do akademików Politechniki. Niestety poniedziałkowe kolokwium z nanomateriałów nie zamierzało zdać się samo, Matt obiecał pożyczyć ksera, ale mógł to zrobić tylko teraz, za kwadrans, w dodatku pod Browarem, bo Caroline zabierała go na jakieś straszne zakupy, przez które miał zniknąć dla świata na następne pięć godzin.
Oczywiście zdążyłby z buta. Oczywiście, że mu się nie chciało, nie z ośmioma rolkami papieru toaletowego pod pachą. Oczywiście, że świat go nienawidził. Ze wszystkich osób w Poznaniu Jeremy musiał spotkać się czołowo z Tylerem L.
- Wpierdol? - zapytał Tyler.
- A przyjmujesz łapówkę w naturze? - zapytał Jeremy, unosząc z rozpaczą w powietrze siatkę pyr. Zauważywszy swoją pomyłkę, uniósł też siatkę z piwem.
Skończyli pod mostem Rocha. Jak każdy student Politechniki, Jeremy szybko uzyskał podstawowy kurs studenckiego życia: zawsze noś własny papier toaletowy do kibla w akademiku, jak cytrynówka, to tylko z Polibudy, jak spirytus to tylko z Medycznej (można za niego płacić ciałem), jak pić w plenerze, to tylko pod mostem Rocha, policja kończyła kurs gdzieś przy Jadwidze. Tyler był z AWF-u, strzępki tej wiedzy tajemnej docierały także do niego.
Był początek listopada, ostatnie podrygi picia na łonie natury. Po dwóch piwach na łebka, gdy zaczynało się robić ciemno i zimno, Jeremy przypomniał sobie o dwulitrowej butelce po Hopp Coli, pełnej cytrynówki, schowanej na szafie w jego pokoju.
Dlaczego miał zamiar dzielić się nią z Tylerem, tym samym dupkiem, który odbił mu dziewczynę, wielokrotnie wsmarował go w ziemię i żył zapewne w burżujskim mieszkanku, wynajętym za pieniądze tatusia, Jeremy nie wiedział. Dlaczego zamiast zaprosić go po ludzku do akademika, mieli kontynuować picie pod mostem, Jeremy wiedział aż za dobrze. Odwieczna wojna AWF-u z Polibudą kończyła się zazwyczaj fizycznym triumfem tych pierwszych i rzadkim umysłowym triumfem tych drugich. Zaprosiwszy Tylera do jamy lwa, Jeremy łatwo mógł się go pozbyć ze swojego życia (po głowie krążyła mu mglista metafora o Goliacie i cholernie wielkim stadzie Dawidów i Mufasie stratowanym przez antylopy), ale postanowił wprowadzić ten plan w życie później.
W połowie drogi do akademika, na szagę, pod górkę i przez krzaki, Jeremy przypomniał sobie, że papier toaletowy został z Tylerem na trawie. Pyry, na szczęście, zabrał ze sobą.
- No więc co u ciebie? - zapytał pomiędzy popijaniem z przechodniej flaszki pokoju.
Tyler wzruszył ramionami.
- Po staremu.
- Chujowo?
- Chujowo - przyznał Tyler.
Jeremy poklepał go po plecach, a samego siebie po kieszeni spodni.
- Acodinu? - zaproponował, wyciągając przed siebie nowiutkie opakowanie leku, prosto z Apteki Wielkopolskiej koło Bety.
- Naprawdę? Polibuda wciąż ćpa to gówno? - Wzrok Tylera był pełen pogardy skierowanej trochę na Jeremy’ego, a trochę na prawo. - Masz coś lepszego? Dopalacze? Aspirynę?
Tyler popił Acodin cytrynówką. Piętnaście tabletek na łebka, pół na pół. Jeremy popił również, spojrzał na elektroniczny zegar na budynku uczelni, który wskazywał 18:34 i…
Jeremy gonił pudełko. Pudełko płynęło środkiem Warty, raz po raz otwierając wieko, a wtedy świat wybuchał tysiącem kolorów i Jeremy wiedział, że w chwili, w której pudełko będzie jego, świat będzie lepszym, tęczowo-chmurkowym miejscem jak w Troskliwych Misiach. Był już po łydki w wodzie, gdy…
Tyler galopował na kucyku Pony, który pierdział tęczą.
Jeremy osiągał projekcję astralną. Przeszkadzał mu w tym trochę Tyler, który próbował zjeść mu twarz, ale nie miało to znaczenia, bo Jeremy był w sobie i poza sobą, i patrzył na siebie z góry, a z jego ramion strzelały niekończące się pasma bieli, które rozrzucał, rozrzucał, rozrzucał.
Przęsło żyło. Tyler stał na prześle, Jeremy stał na przęśle, a przęsło sunęło pod ich stopami, odziane w pasma bieli, trzymali się za ręce, gotowi skoczyć w rzekę tęczy, gdy za ich plecami rozbłysły wirujące światła błękitu i czerwieni przy akompaniamencie wycia bestii, a dwa potwory usiłowały zdjąć ich z przęsła, więc walczyli, walczyli, walczyli.
A potem Jeremy rzygał na buty policjanta, a Tyler tkwił już głową w radiowozie. Odjechali, zostawiając za sobą tęczę i most Rocha, obwieszony ośmioma rolkami papieru toaletowego Melodia.
●
Damon i Alaric podążali raźnym krokiem przez Wildę. Damon, niespodziewanie otrzeźwiony aferą związaną z toaletą męską w Al-Mirage, ze strachu robił prawie w gacie, ale w życiu by się do tego nie przyznał Alaricowi. Normalnie wymyśliłby coś, żeby nie wracać o tej porze przez Wildę, ale była pełnia.
W pełnię współlokator Damona twierdził, że zamienia się w wilka i zamykał się w łazience. Pozostali współlokatorzy proponowali mu już piwnicę, ale łazienka posiadała najsolidniejsze drzwi w całym domu i pozostawała ulubionym pomieszczeniem Masona L., który, według obiegowej plotki, był szalonym krewnym wiceprezydenta miasta. Nie było więc innego wyboru, jak ulotnić się z Mostowej.
Damon zerknął przelotnie na Alarica, który szedł obok niego z postawionym kołnierzem i rękoma wciśniętymi do kieszeni, emanując spokojem godnym mistrza kung-fu. Damon kątem oka w każdej bramie widział dresów. Na Wildzie było mnóstwo dresów, a Alaric parł do przodu, jakby w ogóle ich nie zauważał. W swoim krótkim, acz ciekawym życiu Damon sprzedał już kilka plomb i parę razy został wyrzucony za wszarz z klubu przez przemiłych panów bramkarzy, ale zdawał sobie sprawę, że z watahą wildeckich dresów nie miałby szans.
Zmartwiał więc, kiedy zobaczył, jak z oficyny wychodzi czterech karków i staje na ich drodze, dokładnie pośrodku chodnika. Alaric podszedł do nich jak gdyby nigdy nic, nawet nie wyjmując rąk z kieszeni. Damon ustawił się taktycznie za jego plecami, modląc się w myśli do boga pijaków.
- Dobry wieczór, panie Saltzman - powiedział najbardziej wytatuowany dres. - Mógłby nam pan przypomnieć, którędy do Jeżyka, bo nie jarzymy w tej chwili?
- W prawo na Wierzbięcice - odparł niezobowiązująco Alaric. - Tam za węgłem.
- Dzięki, panie Saltzman.
Damon słyszał, że dresy to najuprzejmiejsi ludzie na świecie, co potwierdziło się, kiedy jeden z nich skierował do niego pytanie:
- Tej, ty tam, czy masz jakiś, kurwa, problem?
Damon w tej chwili miał bardzo wiele problemów, włączając w to brak kontroli nad swoim wyrazem twarzy oraz wkurzającego młodszego brata z jego wkurzającą gałązką oliwną, ale do żadnego z nich nie zamierzał się przyznać. Na szczęście Alaric ocalił sytuację, unosząc ręce w uniwersalnym geście pokoju:
- On jest w porządku, Jarek. Ale dzięki.
- Jest pan pewien, panie Saltzman, bo możemy mu najebać?
Znak zapytania zawisł w powietrzu. Alaric przez chwilę wyglądał tak, jakby rozważał tę propozycję, ale w końcu pokręcił głową.
- Na pewno. Na razie, chłopaki.
- Dobranoc, panie Saltzman.
Dresy oddaliły się w kierunku Jeżyka, a Damon wypuścił z płuc długo wstrzymywane powietrze.
- Ocaliłeś mnie - powiedział do Alarica, odzyskując rezon. - Mój książę z bajki!
- Nie przesadzaj - ostrzegł go Alaric - bo zaraz mogę zawołać ich z powrotem.
- Skąd ta przyjacielska stopa w ogóle? Piłeś z nimi, zanim mnie poznałeś, czy co?
- Tego największego douczam historii. Chce zdać maturę, ale wstydzi się przed ziomkami.
Część druga ----
Ta piosenka w barze to prompt. Prompt miał pojawić się szerzej w drugiej części. Z przyczyn technicznych część druga nastąpi innego dnia.
Bonus.
Otóż szłam sobie na spacer, kierując swe kroki w stronę mostu Rocha, gdy pod są stopą zauważyłam to:
Nasz fik nas prześladuje.