Fikaton 9, dzień 2

Oct 02, 2010 23:03

Autor: upupa-epops
Tytuł: Obozujemy w dziczy
Fandom: Torchwood
Spoilery: gdzieś pewnie do połowy II sezonu, a przynajmniej do 2x01
Ilość słów: 1063
A/N: Śladowe ilości Jack/Ianto, dużo przemyśleń i alkoholu. O zgrozo fluff (prawdziwy fluff, a nie fluff według Skye!) Dedykowane Skye w podziękowaniu za wsparcie moralne i researchowe (srsly, nigdy wcześniej nie zdarzył mi się pad gógla...). W dodatku to do niej należy Owen szydzący z owcojebców, ja tylko zapożyczam. Załączono zdjęcia poglądowe Dziczy. Wbrew temu, co mówią złośliwcy, ten tekst wcale nie jest hermetyczny.


Obozujemy w dziczy

- Nie wierzę, że to sobie robimy.
- Nie jęcz, Ianto, podziwiaj przyrodę.
- Jack, ja stąd pochodzę. Kazali mi podziwiać te krzaki od trzeciego roku życia. Naprawdę już więcej nie muszę.
- Gdzie twój patriotyzm lokalny?
- Patriotą lokalnym to ja jestem po pijaku.

Nie była to do końca prawda. Gdyby w pobliżu znajdowała się choć sugestia Owena szydzącego z owcojebców i ich pól malowanych chabaziem rozmaitem, Ianto zapewne zakatowałby ich wieczorem przy ognisku celtyckimi piosenkami i najdłuższą możliwą wersją legendy o Myfanwy. Ale pojechali na wycieczkę w dzicz tylko we dwóch, bez homeopatycznej choćby ilości Owena, więc sprawy przedstawiały się zupełnie inaczej. Kapitan mieszkał w Walii, kiedy dziadkowie Ianto nie byli jeszcze nawet w odległych planach, więc liczył się jako swój (nawet mimo paskudnego akcentu). Wygłaszanie negatywnych opinii w jego towarzystwie nie było zdradą, tylko współdzieleniem prastarego ogólnowalijskiego rytuału narzekania na Walię.

Jack poprawił płaszcz i zgrabnie przeskoczył przez kamienny murek oddzielający dwa pola. Krowa przyjrzała mu się z umiarkowanym zainteresowaniem i powróciła do spożywania trawy. Kapitan pomachał jej przyjaźnie.

- Da się załatwić - powiedział promiennie. - Upiję cię i wykorzystam, chcesz?

Ianto udało się nie parsknąć śmiechem, ale przyszło mu to z pewnym trudem.

- Zobaczymy, kto kogo pierwszy upije - mruknął tylko, po czym z pewnym wysiłkiem wdrapał się na murek. W dżinsach i sportowych butach czuł się jak w nieswojej skórze, a to nie pomagało w łażeniu po ubłoconych, wypolerowanych setkami stóp kamieniach.

Jack ruszył przed siebie dziarskim krokiem, a Ianto miał wrażenie (choć nie wykluczał, że to tylko podświadoma projekcja własnych obaw na świat zmysłowy), że słyszy podejrzane chlupotanie dobiegające ze staroświeckiego, wojskowego plecaka. Wyglądało na to, że wieczór przy ognisku faktycznie miał zawierać w sobie duże dawki alkoholu. Miał tylko wielką nadzieję, że tym razem, w przeciwieństwie do krępującego epizodu sprzed czterech miesięcy, o którym przysięgli sobie nie wspominać nigdy więcej, nie upije się na pociesznie.

Z nich dwóch to Jack miał bardziej spektakularne alkoholowe przygody. Jak na mężczyznę o swoich gabarytach miał zaskakująco słabą głowę i może właśnie dlatego pił tak rzadko. Ianto odebrał solidne, walijskie wychowanie, co oznaczało, że w razie potrzeby mógł nawet imprezować z trzema starymi Irlandczykami (albo ze szkockim Archiem), po czym wrócić mniej więcej prostą drogą do mniej więcej własnego łóżka i nazajutrz pamiętać mniej więcej wszystko. Oczywiście miewał też nagłe spadki formy (patrz: cztery miesiące temu, przedawkowanie kofeiny, piwo z Rhiannon, whisky z Owenem tylko dla towarzystwa, a na koniec co najmniej dwie butelki wina z Jackiem; jedenaste: nie mieszaj), ale to należało pokryć zasłoną milczenia.

***

- Cewch chi hanes rhyw hen fochyn a fu farw yn dra sydyn...* - odśpiewał gromko Ianto, żeby tradycji stało się zadość. Nie był jeszcze pijany, co najwyżej lekko wstawiony, tylko na tyle, żeby świat wydawał się bardziej barwny, a dżinsy mniej niewygodne, ale nikt nie musiał o tym wiedzieć. Zresztą zwykle na trzeźwo robił głupsze rzeczy niż na rauszu.
- O mor drwm yr ydym ni!** - podjął nagle Jack, a Ianto aż zaniemówił ze zdumienia. Kapitan dociągnął brawurową solówkę do końca zwrotki, po czym sięgnął w stronę butelki, którą zgodnie z campingowymi zwyczajami rozpijali z gwinta.

- Masz fatalny akcent - wykrztusił w końcu Ianto. - A ja, naiwny, sądziłem, że to angielski z amerykańskim akcentem brzmi potwornie... Kto cię uczył mówić?

Jack wzruszył ramionami.

- Ten i tamten... Głównie to sto lat biegania po Walii za kosmitami. Jak trafiasz do wioski mającej w porywach piętnastu mieszkańców i próbujesz się dowiedzieć od tubylców, czy nie widzieli ostatnio sześcionogiej, ziejącej ogniem kozy, nagle przypominasz sobie słówka, o które w życiu byś się nie podejrzewał. A ciebie?
- Trochę dziadkowie - powiedział Ianto, wyciągając Jackowi z rąk butelkę whisky. - Jakiś powiedzonek, piosenek, podstawowych słów. Ale najwięcej to dopiero w Torchwood London. Nie wiem, chyba mieli wobec mnie jakieś plany, nie dopytywałem. Kazali, to się uczyłem, ale nie chciałem tu wracać.

Pociągnął solidny łyk, po czym znowu postawił flaszkę na trawie pomiędzy nimi. Nie wypił wystarczająco dużo, żeby wejść w fazę pijackich zwierzeń, ale Jack nie musiał o tym wiedzieć. Cała nadszczerość pójdzie na karb whisky. Ianto prawdopodobnie nie będzie żył wystarczająco długo, by ktokolwiek zdążył się zorientować, że kiedy jest naprawdę pijany, po prostu milczy i patrzy w ścianę.

Przechylił się w stronę namiotu i wydobył ze swojego plecaka pudełka z prowiantem. Przezornie zabrał ze sobą solidne zapasy. Cała wycieczka była niespodzianką zorganizowaną przez Jacka (Ianto wiedział tylko, że ma się spakować na trzy dni solidnego marszu po bardzo mokrym terenie), więc, jak można było przewidzieć, cały plan zawierał się w zdaniu: Jedziemy na jakieś pustkowie, a potem idziemy przed siebie w stronę, która nam się spodoba, wieczorem rozbijamy namiot na jakimś polu, które wyda nam się przyjazne, a potem się zobaczy.

- Powinniśmy kiedyś pojechać na pustynię - mruknął, rozpakowując pierwszą z brzegu kanapkę. - Tak dla odmiany. Chyba znowu przemokły mi buty.
- Wychowałem się niedaleko pustyni - rzucił niedbale Jack. - Uwierz mi, nic specjalnego.

Ianto zrobił obojętną minę i pokiwał głową. Niedaleko pustyni, kolejny strzęp informacji na temat enigmatycznej przeszłości Jacka. Będzie obracał to zdanie w głowie setki razy i prawdopodobnie nawet wyciśnie z niego dobrą garść wniosków (plus dwie tony nadinterpretacji).

- Dobrze mi tu - powiedział po dłuższej chwili ciszy. - Chyba nawet nie mam zasięgu w telefonie. Lubię miejsca, w których nie ma zasięgu.
- Dobrze ci tylko ze względu na brak zasięgu?
- Nie - roześmiał się Ianto. - Nie tylko.

Jack przechylił się i trochę niezdarnie pocałował go w usta. (Problemy z koordynacją - zanotował w myślach Ianto. - Gadatliwość i problemy z koordynacją. Ciekawe, jaki będzie następny etap.)

- To dobrze - wymamrotał Jack. - Bo nie chcę cię martwić, ale ja prawdopodobnie mam zasięg.

Ianto zawahał się przez moment, ale przypomniał sobie, że przecież oficjalnie jest pijany, więc ma licencję na robienie głupich rzeczy.

Sięgnął ręką w stronę spodni Jacka, zignorował pełen aprobaty pomruk kapitana, zręcznie ominął sprzączkę paska i sięgnął do kieszeni. Zanim Jack zdążył zaprotestować, demonstracyjnie wyłączył jego telefon, wrzucił do swojego plecaka i zasunął zamek.

- Obozujemy w dziczy - przypomniał poważnie. - Żadnej technologii.
- Nie pamiętam PINu.
- To było do przewidzenia.

Ianto pamiętał, ale zamierzał się tego przyznać najwcześniej rano.

* Opowiem wam historię o pewnej starej świni, która zmarła bardzo nagłą śmiercią... - fragment kreatywnej piosenki o śmierci świni napisanej przez Johna Owena.
** Ach, jakże jesteśmy nieszczęśliwi! - dalszy fragment tejże.






fikaton 9: dzień drugi, fandom: torchwood, autor: upupa_epops, fikaton 9

Previous post Next post
Up