fikaton 5, dzień 4

Oct 12, 2008 23:47


autor: magdalith 
tytuł: Chłopacy i dziewczyny.
fandom: Buffy.
spoilery: nie wiem! 3x08?
ostrzeżenia: prompt... gdzieś tu na pewno jest? W sumie jest to tekst niedokończony i rozgrzebany (powinien być pół raza dłuższy), ale nie zdążyłam, przepraszam. Ten co wymyślił fikatony, jeszcze mi za to zapłaci!
ilość słów: 802


Gdy Xander miał siedem lat, pierwszy raz pozwolono mu wyjść samemu z domu w halloweenowy wieczór. Nie samemu. Z Willow. Przebrał się za kowboja i wszyscy się z niego śmiali, bo zamiast prawdziwych kowbojskich butów miał stare kalosze taty - za duże na niego o jakieś dziesięć numerów i sięgające mu do kolan - przez które cały czas się przewracał.
Powietrze było październikowo-listopadowe, rześkie i przejrzyste, z ust wylatywały im obłoczki pary, liście szeleściły i chrupały pod stopami a księżyc był prawie w pełni - wyglądał tak, jakby ktoś odkroił od niego tylko jedną cienką kromkę. Między drzewami przemykały malutkie postacie w strojach szkieletorów, duchów i wampirów, starsze dzieciaki - prawie wszystkie przebrane za wojowników Jedi - przekrzykiwały się najgorszymi przekleństwami, psy ujadały jak oszalałe i co chwilę gdzieś włączał się samochodowy alarm. Było jak w bajce.
Xander ciągle się przewracał. Willow (chyba przez ten kostium gigantycznej marchewki) też nie poruszała się zbyt szybko i byli cały czas w tyle za wszystkimi - gdy dochodzili do jakiegoś domu, okazywało się, że inne dzieci wszystko najlepsze już powybierały i zostawały same nudne rzeczy, jak jabłka w lukrze albo zwykłe lizaki chupa chups o smaku waniliowym (najgorsze ze wszystkich). Xander, który liczył na powrót do domu z torbą pełną bąbelkowych czekoladek i strzelającej gumy do żucia i tych kwaśnych żelków w kształcie robaków, był coraz bardziej zły. Willow pomagała mu wstawać, chichotała i patrzyła w niebo.
- Popatrz - uniosła w górę lukrowane jabłko, które odbijając światło latarni lśniło sztucznie, jakby było z plastiku. - Jabłko jest większe od księżyca!
- Jeeezu, bo księżyc jest daleko - Xander przewrócił oczami. - To takie... złudzenie - przypomniał sobie odpowiednie słowo po czym zachwiał się, potknął o własnego buta i runął w kupkę liści.
Willow posmutniała i pomyślała, że chłopacy nigdy nic nie rozumieją.
***

Gdy Willow pierwszy raz zwróciła uwagę, że nie może swobodnie dotykać dłoni Xandra przy podawaniu mu pióra, ani siedzieć z nim blisko na ławce tak, żeby aż nie szumiało jej w uszach z podekscytowania, ani pić z nim coli z tej samej butelki bez uporczywych i wilgotnych myśli, nie mówiąc nawet o tych długich filmowych wieczorach, gdy obrzucali się popcornem i zasypiali na jej łóżku przykryci jednym pledem, było już właściwie za późno. Na jakikolwiek ratunek. Tamtego popołudnia, gdy postanowiła mu powiedzieć (chociaż nie do końca wiedziała co ani jak), bardzo padało. Szary deszcz zasnuwał szkolne okna i było trochę tak, jakby tą zasłoną zostali odcięci od świata. Na szkolnych korytarzach zrobiło się przytulniej, niż zawsze - za sprawą ciepłych świateł lamp, zazwyczaj nie zapalanych o tej porze. Xander jadł jedną kanapkę a kolejną, jeszcze nie rozpakowaną, trzymał w drugiej dłoni. Willow pomyślała, że to dobrze, bo w niezręcznych chwilach Xander zazwyczaj nie wiedział, co ma zrobić z rękami i zaczynał się wtedy wygłupiać, żeby to zamaskować, a Willow lubiła to, owszem, ale nie w takich momentach.
Stali oparci o szafki, Xander przełknął ostatni kęs a Willow, po odliczeniu w myślach od zera do dziesięciu ("Start!") przysunęła się bliżej, podniosła rękę i dotknęła go leciutko gdzieś koło kącika ust - w same usta by się teraz bała, bo to głupio mdleć na środku szkolnego korytarza.
- Xander... - zaczęła.
- Co, coś mi się przykleiło? - Xander wytarł się rękawem i zaczął rozpakowywać drugą kanapkę. - Chcesz gryza? Z cebulką, mmmm!
- Nie. Dzięki.
Zgarbiła się, odsunęła od niego i zaczęła liczyć od stu do jednego, co ją prawie uspokoiło. Dokładnie w momencie, gdy skończyła, deszcz za oknem ustał.
- Chodź, staruszko! - Xander uderzył ją w plecy. - I coś taka ponura? Już nie pada - zobacz!
Chłopacy.
***

Gdy Willow myśli o tej nocy, kiedy Cordelia omal nie zginęła, a oni dwoje, ona i Xander, zrobili najgłupszą rzecz w życiu (głupią dlatego, bo nie była już wtedy ważna, a zmieniła wszystko), ma tak bardzo mieszane uczucia, że chwilami wydaje jej się, że znów są jej dwie. Dwie Willow - dobra i zła. Kochała Oza. I kochała Xandra, bardziej niż brata. A jednak, gdy wspomina tamtą noc, tym, co nasuwa jej się pierwsze, jest: "Chłopacy. Na coś jednak się przydają". Bo przecież gdyby nie to wszystko (i Willow wie, że okrutne jest tak myśleć), gdyby Xander jej nie pocałował i gdyby Oz jej nie zostawił, teraz nie byłoby oglądania nieba przez kawałek niebieskiego szkiełka ("Można zakryć palcem całe słońce"), nie byłoby tej ciepłej aury, która unosi się nad dłonią Tary sekundę wcześniej, niż ta ma zamiar jej dotknąć (i dzięki temu Willow wie, że to się stanie, całą sekundę wstecz), nie byłoby tego unoszenia się na niewidzialnych obłoczkach i szybowania nimi tysiące mil nad ziemią (ale bez strachu, że się spadnie, bo trzyma się nawzajem  za ręce) i w ogóle nie byłoby nic.
Willow patrzy przez okno i w oddali, na tle szarzejącego już nieba widzi ptaka, który kołuje nad parkiem, a potem staje się coraz mniejszy i mniejszy aż znika za drzewami. I wie - nie musi wcale sprawdzać - że Tara, która stoi obok, też śledzi jego lot. I wie, że Tara wie, że ona wie.
No bo wiecie: dziewczyny!

autor: magdalith, fikaton, fandom: buffy the vampire slayer, fikaton 5: dzień czwarty, fikaton 5

Previous post Next post
Up