autor:
le-mrufandom: AtS/Mroczna Wieża
ilość słów: 1572
ostrzeżenia: wymagana znajomość całości Angela - post-series, założeń cyklu Mroczna wieża - pre-series i chociaż ogólna angelowego verse'u
novin_ha -
if there were water oraz
gdzieś/kiedyś (ciekawe, kto to przeczyta)
A/N: Pozdrowienia dla
novin_ha, w której piaskownicy się pobawiłam i dla prawników Kinga, którzy nie mają mnie ścigać. Nie wiem, co mnie podkusiło, by to napisać, no ale jakoś tak wyszło.
WIATR
Martwe miasto parowało w słońcu południa, a Roland w ukryciu czekał na pościg.
Ukrywał się w cuchnącej zgnilizną kantynie od samego rana, kiedy zielsko i drewniane poręcze pokrywała jeszcze rosa. Najpierw napełnił swoje bukłaki wodą z miejskiej pompy i zjadł dwa kawałki pasztetu, który jako miękki prowiant zepsułby się pierwszy, a potem obszedł cały budynek i wybrał najdogodniejsze miejsce do zasadzki. Ostatecznie sam miał zasadzić się na dziesięciu mężczyzn, a szanse zawsze rosły przy zastosowaniu wybiegu.
Słońce uderzyło w dachy miasteczka koło jedenastej, kiedy wyłoniło się zza grzbietu góry. Od tego momentu Roland stał pomiędzy drzwiami a wschodnim oknem kantyny, skąd roztaczał się widok na cały ryneczek z zardzewiałą pompą sterczącą na jego środku niczym samotny paluch na dłoni kaleki. Roland był niewyspany - całą noc podróżował - ale nie zmęczony. Cechował go instynkt łowcy, nie ofiary. Mógłby w swej zasadzce czekać cały dzień, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Wiedział jednak, że do tego nie dojdzie - pościg znajdował się około pięciu godzin za nim, jeśli dobrze wyliczył prędkość i czas, jaki przeznaczyli na odpoczynek. Ci mężczyźni nie byli zahartowanymi rozbójnikami. Po prostu zagarnął ich zamęt, jaki Roland niósł ze sobą, gdziekolwiek się pojawił; zamęt, który niewiele wspólnego miał z jego czynami, a więcej z tym, co sobą reprezentował: stary świat, który jeszcze nie poszedł naprzód.
W chwili, gdy nasłuchiwał już tętentu kopyt, na rynku coś się stało: powietrze zafalowało jak nad rozgrzanym asfaltem w bardzo gorący dzień i rozszedł się nieprzyjemny, wibrujący dźwięk, od którego bolały zęby i łzawiły oczy. Falowanie przerodziło się w wir, z którego wraz z podmuchem potężnego wiatru wyłoniły się trzy osoby: mężczyzna w zamszowej kurtce, dziewczyna w czerni i kobieta o niebieskich włosach. Ta ostatnia bez wysiłku zamknęła wir, jakby zamykała drzwi, dłonią w jakiejś dziwacznej rękawicy. Jak zauważył Roland, który patrzył wzrokiem rewolwerowca, rękawica ta była połączona z całą resztą ciasno przylegającego do ciała stroju. W tej osobie było coś obcego, co zdawało się wymykać ludzkiej percepcji.
Mężczyzna kopnął w ziemię w geście rezygnacji. Czubek jego buta wzbił niewielki obłok kurzu.
- No tym razem spierdoliłaś, niebieska - odezwała się dziewczyna w czerni, biorąc się pod boki. Jej akcent był tak dziwny, że Roland ledwo ją rozumiał. - Nikt mi nie wmówi, że to Los Angeles.
- To inne kiedyś - powiedziała kobieta o niebieskich włosach w Wyższej Mowie. Roland poczuł nagle ożywienie, ale nie pozwolił sobie stracić koncentracji. Być może to ta trójka reprezentowała rzeczywiste niebezpieczeństwo, którego cień czuł na sobie od trzech dni. Ta kobieta rozdarła i zaszyła tkaninę rzeczywistości tak łatwo, jakby to było płótno.
- Bardzo, bardzo inne - odparła z przekąsem dziewczyna. - Powiedz, Wes, nie przypomina ci to może jednego z tych opuszczonych miasteczek z okresu gorączki złota? Jest tu tak… westernowo.
- Coś w tym jest, przyznaję - powiedział nieco bardziej zrozumiale mężczyzna. Miał krótkie, brązowe włosy i bardzo przenikliwe jasne oczy, a jego ruchy cechowała oszczędność charakterystyczna dla rewolwerowców, ale na jego biodrach nie było widac krzyżujących się ze sobą pasów z wielkimi rewolwerami. - Illyrio, czemu zabrałaś nas właśnie tutaj?
Mężczyzna i dziewczyna stali obok siebie, bezwiednie stykając się ramionami. Kobieta o niebieskich włosach nie patrzyła na żadne z nich i Roland, pozornie bezpiecznie ukryty za załomem ściany, poczuł zimną pewność, że ona wie o jego obecności tak samo, jak wie o kornikach drążących w ścianach i szczurach gnieżdżących się pod podłogą.
- Zaistniała potrzeba, abyśmy pojawili się w tym kiedyś - powiedziała krótko. - Przejście otworzyło się samo.
Otworzyło się samo, powtórzył w myśli Roland. Czyżby to był kolejny wyrok losu? Czy ten zimny podmuch ciągnący od wiru był uderzeniem wichru ka? Potrzebował czasu, żeby to przemyśleć, jednak czas mu nie służył - dziewczyna w czerni ruszyła właśnie w kierunku kantyny sprężystym, pełnym pewności siebie krokiem, chociaż niebieska kobieta wcale nie wskazała jej tego budynku. Roland nabrał kolejnego przekonania: ci troje tworzyli ka-tet, niezwykłe i obce, ale z pewnością ka-tet.
Kciuki Rolanda pieszczotliwie przesunęły się po rękojeściach z drzewa sandałowego. Kropla potu powoli spłynęła spod kapelusza w dół jego czoła. Nadszedł czas na ostateczne rozstrzygnięcie.
Rozległ się tętent kopyt.
- Faith! - zawołał mężczyzna. Dziewczyna w czerni, teraz obdarzona imieniem, cofnęła się spod drzwi kantyny. Roland przywarł do swojej ściany.
Ludzie Ramboura wpadli na rynek z pobrzękiwaniem uprzęży. Obce ka-tet ustawiło się rzędem przed pompą, mężczyzna w środku, kobiety po obu jego stronach. Żadne z nich nie miało w ręku broni, więc wyglądali dziwnie bezbronnie w obliczu wieśniaków Ramboura, uzbrojonych w kusze, lance i dziwaczne wariacje na temat kosy.
- Stójcie! - zawołał Rambour, chociaż ka-tet nie wyglądało, jakby się gdziekolwiek wybierało. - Kim jesteście, podróżnicy? Przedstawcie się, bo posądzimy was o bycie zbiegami.
Dziewczyna nazywana Faith popatrzyła ze zdziwieniem na mężczyznę, jakby nic nie rozumiała z tutejszej mowy. Ten, niezmieszany, wystąpił na przód.
- Jesteśmy wędrowcami. Zabłądziliśmy. Nie szukamy zwady.
Ludzie Ramboura zaszwargotali między sobą, wskazując palcami na niebieską kobietę, która patrzyła na nich jak na wielkie, cuchnące stosy łajna. Jeśli Roland był w ich oczach podejrzany, to ta trójka z pewnością nie odejdzie w swoją stronę.
- Skąd przybyliście? - zapytał w końcu Rambour, ale było jasne, że żadna odpowiedź nie będzie oznaczała ułaskawienia. Mężczyzna w zamszowej kurtce wdał się w dyskusję, jednak Rambour uciął ją krótko: gestem prawej dłoni. Obcy przybysze mieli zostać ujęci razem z Rolandem albo przynajmniej zamiast niego.
Mężczyzna po prawicy Ramboura skierował kuszę ku Faith i wystrzelił. Roland otwierał już wtedy barkiem nadgniłe drzwi kantyny i spodziewał się ujrzeć dziewczynę w agonii na ziemi, ale ona - rewolwerowiec otworzył szerzej oczy - ona złapała bełt w powietrzu i właśnie łamała go w ręku.
Całe to wydarzenie zabrało niewiele więcej niż dwie sekundy - krótkie preludium do walki.
Roland zdążył wystrzelić dwa naboje, zanim został nawet zauważony. Dwóch mężczyzn zwaliło się z koni. Zaraz za nim spadł kolejny, a Ramboura poniósł zraniony koń: to mężczyzna w zamszowej kurtce wyjął skądś dwa małe rewolwery i wystrzelił.
Jeśli on i dziewczyna mogli pretendować do miana rewolwerowców, to kobieta o niebieskich włosach z pewnością nie. Złapała wymierzone w siebie drzewca lanc i ułamała je, a potem ściągnęła dwóch przestraszonych mężczyzn z koni. Jednemu z nich trzasnął kręgosłup w zderzeniu z ziemią, a drugiemu jednym ruchem ramienia złamała rękę w łokciu.
Roland przymierzył się i wystrzelił ponownie. Nie spudłował. Kolejne dwa oszalałe konie zostały bez jeźdźców. Mężczyzna w zamszowej kurtce odtoczył się na bok, unikając tratujących kopyt, i strzelił spod pachy, również celnie. Jeden z ludzi Ramboura zamierzył się na niego kosą w desperackim odruchu obrony własnej skóry, więc Roland wybawił obcego z opresji strzałem z prawego rewolweru. Wieśniak spadł na ziemię, a kosa opadła nieszkodliwie obok niego.
Faith trzymała Ramboura za kołnierz na wysokości swoich wyciągniętych ramion. Jego nogi bezradnie przebierały w powietrzu, nie dosięgając ziemi. Dziewczyna wypuściła z siebie ciąg przekleństw, którego Roland częściowo nie zrozumiał i uderzyła Ramboura tak, że przeleciał kilka metrów i zarył łopatkami w ziemię.
Roland schował rewolwery do kabur. Mężczyzna w zamszowej kurtce uczynił podobnie, z tym, że jego kabury były umieszczone pod pachami i stąd niewidoczne.
- Ratunek z ręki nieznajomego - powiedział, podchodząc bliżej do Rolanda. - Coś niesamowitego.
- No nie wiem, bez niego też byśmy sobie poradzili - stwierdziła dziarsko dziewczyna, otrzepując dłonie. Teraz Roland zauważył, że ona również była ubrana dość nietypowo: miała na sobie dżinsy, fakt, ale o bardzo obniżonej talii i koszulkę z jakiegoś miękkiego, elastycznego materiału. Jej kurtka była z błyszczącej, doskonale wyprawionej skóry. - Ale byłoby znacznie bardziej nieprzyjemnie.
- Nie był to tyle ratunek, co samoobrona - przyznał się Roland. - Ale dobrze, że mogłem służyć pomocą.
- Kim jesteś, jeśli można wiedzieć? - zapytał mężczyzna, świdrując go wzrokiem.
- Głupie pytanie - prychnęła Faith. - Spójrz na niego, Wes. To jest prawdziwy rewolwerowiec. Spójrz na te rakiety, które tam nosi. W życiu takich nie widziałam.
Roland spojrzał na nią bystro. Mógł to być tylko przypadek, ale w jego życiu niewiele było przypadków.
- Dlatego pytam - powiedział ze zniecierpliwieniem mężczyzna.
- Jestem rewolwerowcem - odparł Roland, wykonując ceremonialny gest powitania, mimo że wątpił, że tych troje może go znać. - Nie wyjawiam swojego imienia, dopóki nie wiem, z kim mam do czynienia.
- Widzę, że nie wygramy tej licytacji. Nazywam się Wesley Wyndham-Pryce. Trafiliśmy tu przypadkiem i, jak widać, omal nie zginęliśmy.
- Co za niegościnny wymiar - dodała Faith i bez pardonu wyciągnęła do rewolwerowca rękę. Jej uścisk był bardzo silny, a chłodne spojrzenie kontrastowało z rozbawionym tonem głosu. Taki mógłby być Cuthbert, gdyby dożył dwudziestu kilku lat. - Faith Lehane. Tamta wesoła osóbka to Illyria, ale ona nie jest specjalnie rozmowna.
Roland przeniósł spojrzenie na kobietę o niebieskich włosach, która stała nad jednym ze zranionych koni i przyglądała mu się, jakby nigdy nie widziała cierpiącego zwierzęcia. Jak na umówiony znak uniosła nagle wzrok i jej oczy - nienaturalnie niebieskie, łącznie ze źrenicą - napotkały oczy Rolanda. Demon - zrozumiał nagle.
Wesley zauważył jego reakcję.
- Nie obawiaj się. Illyria jest po naszej stronie.
Kobieta o niebieskich włosach, która umiała przekraczać wymiary, porzuciła przyglądanie się wierzchowcowi i podeszła do Rolanda. Rewolwerowiec stał nieruchomo jak posąg.
- Ty masz misję, rewolwerowcze - powiedziała tak, jakby każde słowo było obce w jej ustach. - Ale zgubiłeś swoją drogę, pozwoliłeś się omotać pajęczyną drobiazgów. To ja mam ci pokazać dobry kierunek - ścieżkę Promienia.
Zawiał wiatr. Roland poczuł się podniesiony na duchu.
- Nazywam się Roland, syn Stevena. Dobrze, że poznałem was na szlaku.
Dziewczyna uśmiechnęła się do niego szeroko.
- Nasz Clint Eastwood wygląda, jakby miał całą kupę szkieletów w szafie.
- Kto? - zapytał zdziwiony Roland.
- Faith, nie mąć mu w głowie - zwrócił jej uwagę mężczyzna w zamszowej kurtce, a tymczasem kobieta o niebieskich włosach bez ostrzeżenia ruszyła przed siebie. Wesley i Faith spojrzeli na siebie porozumiewawczo i poszli w jej ślady. Roland zrównał się z nimi krokiem.
- Wiesz co - powiedziała do niego Faith. - My też mamy misję. Tak jakby.
* ka - w Mrocznej wieży pojęcie mniej więcej równoznaczne z przeznaczeniem.
** ka-tet - wspólnota ludzi związana celem wyższym, coś w rodzaju drużyny