Piszę ten post mimo prawdopodobieństwa, że spowoduje on uszczerbek na mojej naukowej karierze i utratę resztek szacunku u mojej sensejki (nie żebym go miała zbyt wiele i tak...) jako, że powinnam w tym momencie przygotowywać się na jutrzejsze wystąpienie z serii: "co też zrobiłam nowego/ciekawego w wakacje w kierunku mojej pracy badawczej". Jako, że odpowiedź brzmi "hmm... nic?" spędziłam cały dzień wpatrując się do bólu oczu w notatki z poprzedniego semestru próbując sklecić jakiś tekst, który może nie spowoduje oklasków uznania, ale też kompletnego załamania nerwowego u mojej profesorki. Celem oderwania się od prehistorycznej literatury japońskiej postanowiłam umieścić tu kilka fotografii z ostatnich dni lata, a dokładniej dwóch wydarzeń: Aki Matsuri (matsuri- święto shintoistyczne, tutaj: "święto jesieni") w Kichijoji i pokazu fajerwerków (hanabi) nad rzeką Tama.
Matsuri w Kichijoji nie było jakimś wielkim wydarzeniem, ale jako, że i bez tego wąskie uliczki Kichijoji są zapchane ludźmi, wystarczyło żeby spowodować konkretne tłumy. Moim ulubionym motywem były psiaki ubrane przez swoje właścicielki (trzy roześmiane starsze panie) w typowo "matsurowe" kubraczki i wożone dumnie w wózeczku. Tak naprawdę to chciałabym tutaj umieć wyjaśnić japoński zwyczaj wożenia psów w wózkach, ale niestety nie potrafię. Na pewno jest na to jakieś wyjaśnienie z psychologicznego punktu widzenia. Coś na temat tego, że w Japonii wychowywanie dzieci jest tak drogie i stresujące (trzeba toto wysłać do renomowanego przedszkola, renomowanej szkoły podstawowej, renomowanego gimnazjum, renomowanego liceum, nauczyć angielskiego, baletu/gry w baseball, gry na pianinie zapisać na super-drogi-i-jeszcze-bardziej-renomowany uniwersytet, żeby potem mogło znaleźć dobrą pracę w świetnej firmie i po drodze jeszcze nie zostało perwersem/samotnikiem/wyrzutkiem społecznym/hikikomori i nie postanowiło mieszkać z rodzicami w domu do końca (ich) życia) więc część z nich rezygnuje z potencjalnego, daremnego wysiłku kupując czworonogi i traktując je jak małe dzieciaki. Ale to w końcu Japończycy, kto ich tam wie:)
Przed galerią handlową Marui.
"Trzymaj się, Japonio!!"
Strój tego pieska powoduje u mnie na raz chęć wykrzyknięcia: "aaaaaw" i zrobienia face palmu.
Na fajerwerki nad rzeką Tama zbiegło się za to pół Tokio i Kawasaki. Żeby wyjaśnić sprawę- rzeka Tama wyznacza granicę między Tokio i Kawasaki, której inaczej nie da się za bardzo pojąć. To nie jest tak jak w Polsce, że kończy się Kraków, jedzie się przez 120 kilometrów pustki, albo małych miasteczek żeby w końcu dotrzeć do na przykład Częstochowy, gdzie znów robi się mniej więcej miejsko. Nie, nie. Tutaj po prostu przejeżdża/przechodzi się przez rzekę i nagle jesteśmy w Kawasaki, które nie różni się absolutnie niczym od tego, co widzimy po drugiej stronie rzeki. Ale to już Kawasaki, nie Tokio. A fuj. Ogólnie Japończycy są bardzo drażliwi w tym temacie i osoby mieszkające na obrzeżach miasta (jeśli "obrzeżami" można nazwać 15 minut komunikacją miejską od Shibuyi) zwykle z dumą podkreślają, że są z Tokio, a nie broń boże, Kawasaki, albo sąsiadującej Kanagawy (żenujące...). Pokaz fajerwerków również podzielony jest na dwa, to znaczy ten tokijski i ten w Kawasaki, przy czym de facto są one tym samym pokazem, ale organizatorzy różnią się w zależności od tego, po której stronie rzeki akurat stoimy. W tym roku pokaz tokijski został z powodu trzęsienia ziemi odwołany (solidarność z ofiarami), a ten w Kawasaki został podtrzymany na cześć ofiar trzęsienia ziemi. Nie rozumiem do końca, ale efekt był taki, że strona tokijska była zamknięta, więc cała publiczność zjawiła się po stronie Kawasaki i było wyjątkowo tłoczno. Ale fajerwerki, jak zawsze w Japonii, były przepiękne i mimo całej mojej nienawiści do lata, natchnęły mnie nieco smutną refleksją, że w tym roku skończyło się wyjątkowo szybko.
Widok na nowe wieżowce po tokijskiej stronie rzeki Tama i stację Futakotamagawa.
Kolejny piesek w wózku. Seriously.
Roadkill Brian.
Reklama telefonów komórkowych.
Brian i Ikuta-san, usiłujący wygrać pistolet na kulki.
Z Yutą.