Oct 16, 2010 23:32
Najpiękniejsze są oczy szaleńca - jak lazur zatopiony wśród koralowej rafy i spienionych odmętów. Było to najgłębsze spojrzenie, z jakim dotąd się spotkałem, promienisty atol wokół wcale nie zmętniałej źrenicy, twardej i trwałej jak skalista wyspa na wzburzonym oceanie, samotna i bezludna. Tęczówki emanowały niewysłowieniem, hipnotycznym wirem niewyszczególnionych emocji, zlepkiem uczuć, zsyntetyzowanych w ową przerażającą jedność, przez którą zatraciły swe pierwotne znaczenia. Czym było to wyjrzenie - duszy z człowieka - uzewnętrznieniem bólu, cierpienia, gniewu czy strachu? Był to obłęd w czystej postaci, zmizerniały, zatrwożony, rozżalony i zbolały, pałający gniewem, a zarazem chłodno obojętny, osamotnione szaleństwo, które postanowiło ostrożnie wychylić się z bezpiecznej kryjówki ludzkiego ciała.
Nie rozmawialiśmy. Dotąd chwaliłem sobie, że potrafię odgadnąć esencję każdego żywego organizmu, istotność zawartą w istocie, cierpliwą obserwacją, szczegółową analizą, zmyślnym eksperymentem potwierdzić wysnutą teorię, jednak wówczas zdałem sobie sprawę z własnej niemocy. Nie potrafiłem zrozumieć, choć byłem oczarowany i byłem tym bardziej zaintrygowany, gdyż nie potrafiłem pojąć - treści, ani ogólnego obrazu przedmiotu moich badań, ani też powodu mojej fascynacji. Potrafiłem natomiast wpatrywać się w skrzywioną twarz neurotyka, w dwie otchłanie szaleństwa, w których rysował się mój zadziwiony portret. Odnaleźć w człowieku chorym psychicznie samego siebie - czy może odłamek własnego jestestwa, ubogiego i niekompletnego wobec wszechmiaru psychotycznego chaosu, zalążka niedoskonałego bytu. Obawiałem się, sloganowego zaraźliwego szaleństwa, nie zdając sobie sprawy z faktu, iż septyczna może być jedynie normalność.
Mój pacjent wyzdrowiał, wśród białych chałatów anielskich i radosnego śmiechu szpitalnych dzwonków, na naszych niewiernie sceptycznych oczach nastał cud medycyny. Wręczając mu w dłoń wypis, nie znajdowałem właściwych słów. Przede mną stał człowiek na wskroś normalny, a ja, racjonalnie myślący lekarz, nie potrafiłem z nim się porozumieć. Dwoje zwyczajnych ludzi, w codziennie niezwykłej sytuacji. Podaliśmy sobie dłonie. Pożegnaliśmy się. Z niemym chłodem, jak przystało na ludzi sobie obcych. Przedstawiono mi bowiem wariata, jego to charakter zgłębiałem i w tym miejscu kończyła się owa znajomość. Czułem lekki żal, jak po stracie oddanego przyjaciela. Odwróciłem się lekko, ruszyłem przed siebie wybielonym korytarzem. Przede mną znajdowali się nieznani mi jeszcze dobrzy znajomi, niezakażeni jeszcze normalnością, ta zaś - za moim udziałem - miała zagnieździć się w ich umysłach jak nowotwór. Najgorszą bowiem chorobą pacjent może zarazić się w szpitalu. Tu także rozpoczyna się życie.
enckelman,
hypnokratos hospital