Faith-Zolerai is going to the doctor. And then in his cabinet she brings chaos and irony :)
Rozdział pierwszy
Tak, udało mi się przeżyć napisanie tego rozdziału, a później kolejnych i kolejnych. Historia z myszopodobnym stworem zdarzyła się trzy miesiące temu, a wczoraj wieczorem skończyłam pisać powieść. Zabrała mi co prawda rok czasu, bo nie zawsze mogłam tworzyć bez obawy, że coś mi się stanie, ale sprawiła, ze moje życie nigdy nie było nudne. Miałam też pewne szczęście, że moja przyjaciółka, Janine Bennett, była wydawcą, bo nikt inny nie czekałby na powieść półtora roku, nie wiedząc jaki zysk mu przyniesie. A ponieważ nikt tego nie wie zanim nie rozpocznie sprzedaży, moje książki nigdy by nie wyszły na światło dzienne. Pod tym względem Janine była super. Nie wyznaczała i terminów, nie popędzała, czasami tylko w jakiejś luźnej towarzyskiej rozmowie wspominała, że chciałaby przeczytać coś mojego. Była zapaloną miłośniczką zwierząt i trzymała u siebie sforę psów. Poza tym miała kota, którego nazwała chyba po pijanemu - Pączek Bączek.
Ułożyłyśmy nawet o nim żartobliwy wierszyk:
"Prawa noga mu się plącze
Lewa również! Biedny Pączek!
Pląta mu się noga z nogą
Jakby był jakąś stonogą
Wszystkich straszy swoim rykiem
I długachnym swym językiem
Język pręga
Długa wstęga
Macha nim na wszystkie strony
Ach! Ten kotek jest szalony!
Pączek Bączek, język, noga
Tak, że myli mu się droga
Pączek macha wyrostkami
Jak zwykłymi odnóżami" - czyli krótko i bezsensownie, jak powiedziałam Janine na drugi dzień po ułożeniu tego "dzieła".
Tak, Pączek nie był foremnym kotem, ale przyczyna jego problemu wcale nie była zabawna. W maleńkości wpadł pod samochód. Razem z Janine jakoś go odratowałyśmy, ale połamane nogi źle mu się zrosły i mimo że cały kot urósł, nogi pozostały takie jakie były - krzywe i małe. Poza tym miał kłopot związany z ciągle rosnącym językiem. Miał tak długi, że gdyby chciał, mógłby oblizać nim oczy. Całe szczęście nie odkrył jeszcze tego wynalazku, bo by sobie oko wydłubał. Pączek był jednak tak wesołym i pełnym życia kotem, ze Janine śmiała się z tego języka, który "plątał mu się między nogami, powodując wypadki", jak często mówiła. Te wypadki powodował jednak w moim domu, bo Bennett trzymała go nie u siebie tylko u mnie, tak więc był bardziej moim zwierzakiem niż jej. Czekałam tylko na to, aż mi go oficjalnie przekaże. Do tego czasu Pączek egzystował u mnie, ciesząc się życiem, wylegując się i niszcząc moją własność prywatną.
Ten właśnie Pączek obudził mnie dziś rano, skacząc mi na twarz, zupełnie jakby myślał, że tak wolno. Muszę jeszcze dodać, że nazywałam go nie Pączek, lecz Donat, bo dla kota to z pewnością mniejszy łamacz języka. Więc Donat wykonał na mnie taniec deszczu i zupełnie nieświadomie wyrwał mnie z głębokiego snu, w jaki zwykle zapadałam gdy odważyłam się zasnąć po godzinie drugiej w nocy. Ale nie ma się co czarować, mimo że było całkiem jasno, na pewno było bardzo wcześnie. Nigdy nie budziłam się po godzinie siódmej, a i ten poranek nie stanowił wyjątku - na zegarku mechanizm wyświetlał szóstą trzydzieści osiem. Westchnęłam ciężko, odgoniłam łaszącego się kota i opadłam bezwładnie na poduszkę.
Odtrącony Donat podniósł dumnie głowę i nie raczywszy obrzucić mnie nawet jednym spojrzeniem ruszył do kuchni i po chwili doszedł do mnie dźwięk, jaki wydawały jego pazurki w kontakcie z czymś drewnianym. Przetarłam zaspane oczy i zamrugałam kilka razy. W myślach przerzuciłam sobie plan dnia. Wczoraj skończyłam pisać, więc miałam o wpół do dwunastej wpaść do Janine, która już czekała na moją nową książkę. Przedtem jednak miałam wizytę u psychologa. Wcale nie dlatego, że czułam się chora, ale dlatego, że ostatnio moim najważniejszym celem w życiu stało się udowodnienie mu, że nie zwariowałam i że naprawdę mam "syndrom twórczej wyobraźni", jak to nazywałam. Leon Farrey, bo tak nazywał się ten lekarz, nie za bardzo mi wierzył, czemu nie dziwiłam się zbytnio, bo spotykał się codziennie z rozmaitymi wariatami i dziwakami różnego autoramentu. Opowiadali mu o swoich rzekomych spotkaniach z UFO, zmarłą matką, albo nawet samym Nabuchodonozorem piszącym na cegłach. Więc dlaczego miałby wierzyć nie za bardzo przepracowującej się pisarce, że nie przepracowuje się jedynie z powodu armii złośliwych potworów? Spotkanie miałam za dwie godziny, chociaż proponowałam wcześniejszą porę, żeby mieć to z głowy.
Lekkie skrob skrob kocich pazurków stało się głośniejsze i szybsze, jakby kot czegoś szukał. Pomyślałam o nadchodzącym dniu, o cudownym spotkaniu z Janine i jej kolegami z redakcji i zwlokłam się niechętnie z łóżka. Podłoga była zimna, a ja jak zwykle zapomniałam położyć blisko kapcie. Pobiegłam w podskokach do kuchni, gdzie nie było chłodnych kafelków i gdzie Donat dokonywał swojego dzieła, cokolwiek to było. Włączyłam od razu kasetę Garbage, jedną z tych, które przewijały się pięćdziesiąt razy dziennie przez mój magnetofon, po czym zaczęłam szukać wzrokiem kota. Donat był mały, biały z rudo-czarnymi plamkami, więc był jaskrawy. Poza tym miał mocno fosforyzujące oczy, błyszczące przy najmniejszym ruchu. A teraz ruszał się wyjątkowo energicznie. Piosenka "When I grow up" zagłuszała trochę jego pomiaukiwania i skrobanie, ale na pierwszy rzut oka widać było, że usilnie pracuje, próbując wydostać coś spod szafki. Wynalazł przestrzeń między kuchenką, a tą właśnie szafą i wsuwał w nią łapki aż po same ramionka. Zbliżyłam się, marszcząc z zaintrygowaniem brwi, ale Donat nawet na mnie nie spojrzał. Robił swą pracę.
- Co z tobą? - spytałam, kucając.
Donat robił pracę.
Odsunęłam kota, niezbyt zadowolonego z takiego obrotu sprawy i sama zaczęłam wpychać palce w otwór. Od razu zauważyłam, że powinnam dawno odsunąć piecyk i zrobić tam porządek, ale to odkrycie nie zraziło mnie. Robiłam pracę Donata. W końcu pod opuszkami palców poczułam coś twardego i suchego, co mogło być jedzeniem, które nęciło mojego żernego zwierzaka. Wyciągnęłam to na światło dzienne. COŚ było suche, poskręcane i odrażające, co nie trudno sobie wyobrazić, gdy powiem, że było niczym innym jak - uchem zabitego przed trzema miesiącami myszopodobnego stwora. Skrzywiłam się z obrzydzeniem, ale go nie wyrzuciłam, tylko przyjrzałam mu się uważnie. Nie zgniło, tylko wyschło, oblepione tą białawą galaretą udającą krew. Było paskudne i cuchnące jak stara ptasia kupa i równie dobrze się prezentowało. Poza tym wyglądało jak ucho potwora. I idealnie nadawało się na prezent dla Leona Farreya, psychologa-niedowiarka.
- Co o tym myślisz, odkrywco? - spytałam kota, podsuwając mu pod nos zdeformowaną część ciała.
Donat miauknął.
- Masz rację - skinęłam głową i wstałam. Poszłam do łazienki, umyłam się, potem zrobiłam sobie szybko tosty, wyłączyłam magnetofon, pakując jednocześnie kasetę do walkmana.
- Pokażę mu to.
*
Gdy znalazłam się wraz z uchem mutanta i moją - jak stwierdził Farrey - nadwerężoną psychiką (co było oczywistą bzdurą) w klinice, odkryłam, że poprzednia sekretarka psychologa, Susan, już u niego nie pracuje. Na jej miejscu siedziała gruba bardzo czarna Murzynka i obgryzała paznokcie. Nie chcę wyjść tu na rasistkę, ale z praktyki wiem, że grube Murzynki nie nadają się na lekarskie pielęgniarki. Nie mają ani predyspozycji (co nie byłoby jeszcze tak tragiczne, mnóstwo osób nie ma predyspozycji) ani niestety również taktu. Ta tu obecna nie stanowiła wyjątku. Gdy do niej podeszłam, spojrzała na mnie jak na dziwo, wywiercając mi przy okazji dwie wielkie dziury w oczach tym spojrzeniem.
- Nazwisko - powiedziała beznamiętnym, zduszonym tonem, który wyrażał autentyczną niechęć do mnie i w ogóle do całego świata.
- Smith - odparłam takim samym tonem, tylko bez zduszenia, bo w przeciwieństwie do niej nie byłam słoniem.
A ona dalej zabijała mnie wzrokiem. Byłabym przerażona, gdyby to na mnie działało.
- Wie pani - stwierdziła, przybierając minę kaszalota. - Przydałoby się też imię. Muszę panią wyłuskać spośród innych Smithów.
- Faith-Zolerai.
Szczęka jej opadła, a spojrzenie nie wywiercało mi już dziur w oczach, ono dosłownie przewiercało mnie na wylot. Patrzyła na mnie, jakby próbowała pogodzić niezwykłe Faith-Zolerai z takim pospolitym nazwiskiem jak moje. Pewnie by jej się to nie udało, gdybym jej nie pomogła.
- Jestem umówiona z doktorem - podsunęłam.
Pokręciła głową, jakbym zrobiła coś złego, zapisała jakąś kartkę, odłożyła ją i znów machnęła górna częścią szyi.
- Doktor czeka na panią.
To jasne, że doktor czeka, bo jestem jedyną osobą, która umówiła się z nim na wizytę o tej godzinie. Sekretarka chyba także uważała, że nie jestem normalna (no bo co w końcu bym tu robiła), bo wodziła za mną wzrokiem, dopóki nie zniknęłam w innym korytarzu. Zabawne, co może przyciągnąć uwagę takich jak ona.
Na końcu korytarza, w który skręciłam, a były tylko dwa, znajdował się gabinet doktora Farreya. W pewnym sensie był to korytarz prowadzący właśnie do tego gabinetu. Klinika doktora Farreya była jedną z tańszych w okolicy, może dlatego, że doktor Farrey nie przyjmował ciężkich przypadków. Nie słyszałam jeszcze, żeby pomógł jakiemuś seryjnemu mordercy pożegnać się ze światem otwartym i przenieść w na oddział zamknięty, ale to chyba było mało ważne w moim przypadku. W końcu nie byłam "jeszcze" tak szalona, żeby zabijać kogokolwiek. I tak część miasta uważała mnie za nie całkiem normalną, tylko dlatego, że cztery razy byłam u psychologa. I niech im wyjdzie na zdrowie. Być może przestanę do niego chodzić, jeśli tylko uwierzy dzisiaj w to, że pokazana przeze mnie stara skorupa nie jest zeschłym grzybem z oznakami zeschłej pleśni, tylko uchem monstra. Gdy popchnęłam drzwi prowadzące do gabinetu, zastałam Leona siedzącego w obrotowym fotelu i wpatrującego się uporczywie w ścianę. Zapewne spodziewał się, że wejdę, ale nie przypuszczał, że tak szybko, bo jak mnie zobaczył, podskoczył jak oparzony, zupełnie jakby siedział do tej pory na szpilkach i dopiero teraz to zauważył. Weszłam spokojnie do środka i zamknęłam za sobą drzwi.
- Chyba nie wystraszyłam? - spytałam żartobliwie.
- Miło, że jesteś - mruknął obrażony. Widocznie ugodziłam w jego męską dumę. - Masz mi coś do pokazania? Co to? Mam nadzieję, że coś ważnego, bo wizyta o dziesiątej nie jest moim niespełnionym marzeniem.
- Przypominam, że umówiliśmy się tydzień temu, czyli 6 dni i 11 godzin przed moim dzisiejszym telefonem.
- Czy to ważne? Jestem śpiący.
- Śpiące mogą być dzieci, dorośli są zmęczeni albo niewyspani.
- Nie chwytaj mnie za słówka. I tak miałem z tobą porozmawiać - spojrzał na mnie z ukosa. - Zakładam, że nadal masz te zwidy?
- O tak - odparłam. - Na przykład wczoraj widziałam cię w damskich figach staniku. Tańczyłeś przy rurze, zarzucając blond włosami.
- Przed chwilą sekretarka przesłała mi wiadomość o ty, że zachowywałaś się opryskliwie - ciągnął dalej niewzruszenie. - Musisz być taka nieprzyjemna?
- To nie ja tańczę w biustonoszu w nocnym klubie.
Podszedł do mnie i spojrzał mi w oczy.
- Naprawdę to widziałaś? - podchwycił.
- A jak myślisz?
- Myślę, ze potrzebujesz pomocy, Zolerai - odparł i usiadł z powrotem w fotelu. Ja zajęłam miejsce dokładnie na przeciwko niego. - Ty naprawdę w to wierzysz i próbujesz w dodatku sprawić, żebym ja też uznał to za prawdę. Ale to niemożliwe. Nigdy nie uwierzę, że w twoim domu roi się od demonów. I ty też powinnaś przestać.
- Nigdy nie twierdziłam, że w moim domu roi się od demonów. Jest ich tylko parę.
- Czy zawsze musisz żartować?
- To poprawia mi samopoczucie.
- Ale mnie nie.
- Trudno. Każdy postrzega życie tak jak chce.
- Czemu byłaś nieprzyjemna w recepcji? - drążył. Zawsze w ten sposób rozmawialiśmy. Dociekliwe pytania zawsze mnie, jeśli nie denerwowały, to prowokowały i lubiłam odpowiadać na nie tak, żeby ten kto je zadawał, też się denerwował.
- Powiedziałam jedynie moje imię i nazwisko.
- Ale opryskliwym tonem.
- Nie sądzę. Proszę spytać oskarżycielkę. Oko za oko, ząb za ząb. Po prostu nie pozostawałam dłużna. Czy możemy mówić o czymś innym?
- Oczywiście - Leon wbił we mnie wzrok, zupełnie jak Murzynka poprzednio. - O czym?
- Może o tym, co trzymasz pod tymi papierzyskami - wskazałam na stertę dokumentów.
Doktor zmarszczył brwi.
- Skąd wiesz, że coś tam trzymam?
- Ósmy zmysł.
- A nie szósty?
- Pozostałe dwa już odkryłam.
Farrey, w dalszym ciągu nie spuszczając ze mnie wzroku, sięgnął po małą kartkę, którą, co zauważyłam przy wejściu, schował jak tylko mnie zobaczył. Wiedziałam, że ta rozmowa go denerwuje. On lubił rozwlekłe pogawędki i rzewne wynurzenia dotyczące matki, a ja niestety nigdy mu tego nie dawałam. Może dlatego, że nie pamiętałam matki. Chociaż Farrey przyczepiłby się i do ojca, gdybym wspomniała o nim choć jednym słowem i gdyby w ten sposób znalazł choćby nikły punkt zaczepienia w rozmowie ze mną.
Papier był śliski i prostokątny. Wydawało mi się, że to jakieś zdjęcie, ale drogą logicznej dedukcji doszłam do wniosku, że chyba nie zamierza mi pokazać swojej cioci uwiecznionej w momencie wyciągania tłustej kiełbasy z grilla. Pomysł więc był niedorzeczny. Okazało się, że przyjmując go za pewnik, popełniłabym niewybaczalny błąd, ponieważ Farrey, przypomniawszy sobie, że jest psychologiem z krwi i kości, teatralnym gestem odwrócił kartkę w moim kierunku, stronę zapełnioną licznymi plamami atramentu bez ładu i składu.
- Co to? - spytałam, udając, ze nie wiem. - Praca na kółko plastyczne?
Leon był jednak niewzruszony, jak na lekarza przystało.
- To test Roechacha. Powinienem był pokazać ci go jak tylko do mnie przyszłaś, cztery tygodnie temu. To jedna z podstaw psychologii. Wiesz na czym polega, prawda?
- Tak, ale ma na celu ustalenie osobowości. Pokazując mi go teraz, ocenisz stronniczo każdą moją wypowiedź i dopasujesz do swojego wyobrażenia.
- Co masz na myśli?
- Bo niezależnie od tego co powiem, zawsze będziesz myślał, że w tej wielkiej czarnej plamie widzę potwory i demony - odparłam. Spojrzałam mu w oczy. - Nie mam racji?
- A co widzisz, Faith?
Zerknęłam na kartkę, po czym wzięłam ją do ręki i uważnie przestudiowałam. Dwa razy przyszło mi coś do głowy, nikłe zarysy, jednak zaraz odgoniłam te myśli i skupiłam się na plamie. W końcu zobaczyłam tylko ją, nic nie powołałam do życia, o czym zgodnie z prawdą powiedziałam.
- Nic.
- Musisz coś widzieć.
- Plamę.
- A oprócz plamy?
- Tylko plamę - oddałam mu kartkę. - Ten test jest odzwierciedleniem osobowości. Wiesz, mordercy widzą krew, zakochani serca. Ja widzę plamę atramentu, bo to właśnie nią jest i nie zaryzykuję dopatrzenia się czegoś innego niż faktu, bo wszystko co nie jest prawdą, jest wytworem wyobraźni. A ja - przybliżyłam się do niego - nie wyobrażam rzeczy nie będących faktami. A więc jeśli nie jest plamą atramentu, to czym jest? Może ty mi powiesz? Ja nie potrafię.
Był trochę zaskoczony, ale starał się nie dać tego po sobie poznać.
- To nie mój test, tylko twój.
- A więc nie widzisz nic? - wykrzywiłam się i podetknęłam mu test pod nos. - Nawet plamy? Skoro Roechacha jest odzwierciedleniem tego co aktualnie masz w głowie, ty doktorze, masz tam pustkę. To prosta dedukcja.
- Proste jak obręcz - mruknął Farrey i zabrał kartkę. Widać było, że porządnie się zdenerwował. - Pół godziny minęło. Mam następnego pacjenta.
Oczywiście nie miał i nie umawiał się na pół godziny, ale zdało mi się, że chyba go zapędziłam w kozi róg.
- Jedną chwilkę - uspokoiłam go i zaczęłam grzebać w torbie, którą przyniosłam ze sobą. - Mam dla ciebie prywatny test osobowościowy. Chcesz go poznać?
Farrey może był wkurzony, ale ciekawość zawsze u niego brała górę. Skinął nieznacznie głową i usiadł z powrotem na fotelu, z którego wstał, gdy oddałam mu kartkę.
- Masz pięć minut.
- To zajmie trzy. Mój test różni się od twojego, bo jest przestrzenny. Jeśli dopatrzysz się w tym czegoś innego niż ja, uznam że coś jest ze mną nie tak i zacznę się kurować na głowę. Zgoda?
Leon znowu przytaknął.
- A więc zaczynamy. Oto test.
Odsunęłam walkmana i wyciągnęłam z torby mały celofan.
- Wystaw dłoń.
Leon wyciągnął rękę, a ja szybko wyrzuciłam na nią spleśniałe ucho stwora. Doktor w pewnym momencie nie za bardzo wiedział co z nim zrobić, dopóki nie pomyślał że ucho nie jest przyjemną rzeczą do trzymania i nie wyrzucił go na stół.
- Jezu, co to! - zawołał, wycierając z obrzydzeniem ręce o spodnie.
- To pan ma zgadnąć, nie ja - udałam niewinność.
- Stary grzyb, albo ptasia kupa. Cokolwiek to jest, zabieraj się z tym i więcej mi tego tu nie przynoś. Jeśli to miał być żart, to ci się nie udał i...
- To ucho stwora - wtrąciłam.
- ...i nie próbuj mi wmówić, że...Co powiedziałaś?
- To ucho potwora. Odrąbałam mu je trzy miesiące temu i...
Nie dał mi dokończyć, bo nagle zerwał się z fotela, chwycił mnie za rękę i siłą zaciągnął do drzwi.
- Ty potrzebujesz pomocy, Zolerai - mówił, "odprowadzając" mnie do wyjścia. - Ale ja ci tej pomocy nie potrafię udzielić. Na pewno istnieje psychiatra, który to potrafi, ale mnie to niestety przerasta. Wróć za rok, alb za dwa, kiedy już cię wyleczą...
- Tak się zezłościłeś o to ucho? Więcej nie przyniosę.
- Żegnaj, Faith - odparł i zamknął za sobą drzwi, zostawiając mnie na korytarzu samą. No, może nie samą, bo z recepcjonistką, która wlepiła we mnie swój rybi wzrok, jak w najgorsze dziwo. Zapewne rzadko widuje się, jak rozstrojony psychicznie psycholog wyrzuca pacjenta z kliniki, ale nie zamierzałam jej darować tej ciekawości. Wystawiłam więc język, nie zwracając uwagi na to, co o mnie pomyśli, po czym wyszłam z budynku. No cóż, teraz przynajmniej nie będą się za mną oglądać na ulicy, bo chodzę do lekarza od głowy. Będą się za mną oglądać, bo do niego nie chodzę, co już od razu lepiej brzmi. poza tym nigdy nie zwracałam uwagi na to, co ludzie o mnie powiedzą, co okazywałam dość często. Jedynymi prawdziwymi przyjaciółmi byli ludzie z redakcji Janine i teraz właśnie do nich skierowałam swe kroki. Ucho zostawiłam na pamiątkę pamiętnego dnia, w którym przekonałam Leona Farreya, że nie musi mnie leczyć.