Faith-Zolerai is writer who wants that her imagination was not real. But, actually, it is.
Część pierwsza
Głosy
"Ciemność sama i wspomnienia, ciemność sama i westchnienia, w starym domu już mnie nie ma, w starym domu pustka cisza, tylko wiatr szeleści w niszach, jednak szepty po kryjomu, rozbrzmiewają w starym domu"
Faith-Zolerai, 14. 01. 1988
***
- Nie, nie, nie!
Kolejna kartka papieru wylądowała w koszu. I tak jak na poprzednich pięciu widniała na niej próba udowodnienia światu, że bohater, schodząc po nadzwyczaj skrzypiących schodach, usłyszał dziwny odgłos dochodzący zza drzwi. Niby oklepane, ale jakże trudno ubrać to w słowa. Schody mogły być strome albo nie, z poręczą lub bez, a odgłos mógł być piskiem, zgrzytem, sykiem, skrobaniem, szuraniem, a nawet chrapaniem. Ile możliwości do wyboru. A żeby było jeszcze bardziej dramatycznie, sucha gałązka puka w okno, ale nie za mocno, żeby nie stłuc szyby, bo to odwróciłoby uwagę bohatera od szurania, chrapania, syku, albo czegoś innego wydobywającego się zza drzwi. Po dziewięciu latach pisania powieści grozy wiem, że czytelnicy lubią takie banalne dodatki, chociaż na zdrowy rozum biorąc, to gdy sucha wiecheć wali z całej siły w okno, żeby nie stracić cierpliwości (i okna), trzeba mieć szyby z plastiku. A kto przy zdrowych zmysłach napisze w swojej powieści, że gałąź drapała złowrogo w plastikową szybę?
"Jack ścisnął kurczowo poręcz i zaczął powoli schodzić w dół" wystukałam na maszynie, po czym kolejna kartka dołączyła do tych pięciu, które wyrzuciłam wcześniej. Bo niby dlaczego Jack miałby ściskać poręcz, słysząc szuranie w kuchni? Ja także często słyszę takie szuranie i założę się, że razem ze mną robi to tysiąc ludzi w moim mieście i wcale nie obgryza paznokci w panicznym strachu. Nie można wyprzedzać faktów. Przecież biedny Jack nie ma pojęcia, co go czeka.
Niestety, ja również nie miałam tego pojęcia. Napisałam więc po prostu "Jack zszedł na dół, nie wiedząc, co o czeka" i westchnęłam z ulgą. Na razie dobrze. W domu w dalszym ciągu nic się nie dzieje.
Następnie miałam za zadanie napisać o tym, jak główny bohater przemierza z duszą na ramieniu ciemny korytarz. Było to bezpieczne zdanie, przy którym nie zaczynała szaleć burza z piorunami ani żaden pięcioręki potwór nie stawał przed moim domem w wiadomych zamiarach. Żaden wyznawca tajemnego kultu nie chciał mnie złożyć w ofierze, nic nie wybuchało. Ale mimo to poczułam się nieswojo.
Powieść zbliżała się nieuchronnie do miejsca, w którym będę musiała opisać to, co tak szurało. I tu powstawał problem. Bo jeśli chciałam przestraszyć czytelników, musiało to być coś obślizgłego i obrzydliwego, w najlepszym razie z ogromnymi zębami, ale jeśli chciałam to opisać, musiałam to sobie wyobrazić. A ja mam (co mnie ogromnie irytuje), pewien kłopot "wyobraźniowy". Polega on na tym, że nie mam ochoty wymyślać strasznych stworów, bo nie chcę ich spotkać. I to w dosłownym tego słowa znaczeniu.
- Dobra, raz kozie śmierć - mruknęłam i nie czekając aż się rozmyślę napisałam ostatecznie, że jak tylko Jack wszedł do kuchni, ujrzał na stole paskudną myszopodobną poczwarę z czerwonymi oczami, wielkimi pazurami i zmutowanym ciałem. Małą. Nie dużą. Mniejszą ode mnie. Wielokrotnie mniejszą. I żebym mogła ją załatwić kulką z pistoletu.
Ledwo oderwałam palce od klawiatury, zaczęłam nasłuchiwać. Tak się wsłuchiwałam, że dopiero po paru sekundach zauważyłam, że wbijam sobie paznokcie w dłoń. W pewnym momencie pomyślałam, że mogłam ominąć te wielkie pazury i napisać że były małe, a jeszcze lepiej, że były z gumy. Tyle że nikt kto by raczył to przeczytać, nie wystraszyłby się powykręcanej myszy z gumowymi szponami, a poza tym było już za późno na jakiekolwiek zmiany. I jeszcze to zmutowane ciało...Miałam nadzieję, że będzie na tyle poskręcane, że nie będzie się mogło ruszyć.
Kiedy wreszcie usłyszałam skrobanie za ścianą, nie byłam za bardzo zaskoczona. Zrobiłam wyćwiczony ruch, to znaczy prawą ręką sięgnęłam do szuflady po pistolet, a lewą po nóż, który od razu wsadziłam za pas. Sprawdziłam, czy broń jest naładowana, odbezpieczyłam ją, po czym z duszą na ramieniu (zupełnie jak Jack) poszłam zbierać słodkie owoce mojej pracy.
Ciche szur szur skrob skrob dochodziło, czego nie trudno było się domyślić, z kuchni, na środku której stał mały stół z jasnego sosnowego drewna, wprost idealny do dźwigania powyginanych gryzoni. Sama zastanawiałam się, co się tam wyrabia na tym stole, że słychać skrob skrob, bo stwór zjawił się zanim zdążyłam wymyślić czynność którą wykonywał zanim zaskoczył go Jack. Pomysł, że rozszarpuje blat był trochę absurdalny, chociaż mnie bardziej prawdopodobne wydawało mi się to, że próbuje się odkręcić. Był przecież poskręcany. Ale było to marzenie ściętej głowy. Jasne przecież było to, że czerwonooki gryzoń ostrzy swoje dłuuugachne pazury, którymi go tak hojnie obdarowałam. Dobrze, że nie wspomniałam nic o zębach. Ale nic straconego. Dalej, Faith, wyobraź sobie jakie ma kły, którymi oderwie ci rękę, zanim zdołasz go ukatrupić. Poprzedni potwór którego powołałaś do życia, nie zważając na przeciwności losu i zdrowy rozsądek, miał ich sto pięćdziesiąt. Nie bądź gorsza! Daj mu setkę!
Wszystkie te myśli przewijały się przez mój umysł głównie po to, żeby właśnie nie wyobrazić sobie tych zębów ani niczego gorszego. Na razie miałam do czynienia z niewielkim pazurzastym mutantem, ale założę się, że gdybym myślała o jego wyglądzie obrazowo, na pewno przestałby być niewielki i zanim bym tam jeszcze weszła, miałby wszystkie predyspozycje do tego by mi odgryźć głowę.
W kuchni, podobnie jak w pozostałych pomieszczeniach w których nie pisałam, nie paliło się światło.
Gdy zabierałam się do pisania, gasiłam wszystkie lampy, gdyż wyznawałam zasadę "bezpiecznej ciemności". W skrócie przedstawiało się to tak, że skoro ja nic nie widzę, ONO też nic nie widzi, a ponieważ wiem gdzie TO się znajduje, mam do wygrania element zaskoczenia. Może się to wydawać trochę naciągane, ale żaden z moich wytworów nie miał dobrego wzroku. To trochę trudne dla zwykłego człowieka nie myśleć o tym, o czym akurat nie wolno myśleć, ale ja mam wieloletnią wprawę i jakoś mi się udaje. Jestem chyba jedyną osobą w okolicy, która potrafi opanować własny umysł. Trzeba dodać że umysł ten jest nadzwyczaj skłonny do buntu i rewolucji.
Tak więc myszopodobna poczwara był prawie ślepa, a w najgorszym dla mnie wypadku kiepsko widziała w ciemnościach. Ja, wyposażona w policyjny pistolet i nóż służący do składania ofiar z dziewic (pozostałość po moim ekscentrycznym przyjacielu scenarzyście, który zniknął jak kamfora w dniu premiery filmu "Nieoczekiwane zniknięcie") mimo tej przewagi, którą sama sobie dałam, nie czułam się bynajmniej dobrze. Raczej kiepsko. Mimo "wyćwiczonego" umysłu wizja stwora wciąż powracała z takimi dodatkami jak chorobliwe zielone plamy i róg na czole.
Jak do tej pory udało mi się nie wydłużać mu zębów.
W ręce trzymałam pilota, którym włączałam światło w całym domu. W jednej ręce pilot, w drugiej pistolet, a za pasem nóż. Waleczna Faith-Zolerai Smith idzie wypić piwo, które z takim zapałem i z godnym podziwu literackim zacięciem, uwarzyła.
Tylko żeby podczas zrywania kapsla nie wybuchło jej w twarz, jak wstrząśnięta mineralna.
Przesunęłam się jak najciszej mogłam w stronę drzwi do kuchni. Potwór szurał, siąkał i mlaskał, jakby był chory na grypę lub jakieś inne choróbsko, albo jakby się napychał wodnistą jajecznicą. Mlask mlask, siąp siąp. Pociągnięcie nosem i znowu mlask mlask. Byłam prawie pewna że nie wymyślałam podobnych odgłosów. Już na samo wspomnienie takich dźwięków przychodziła mi na myśl bezzębna wiedźma, albo jak kto woli starsza kobieta, która usiłuje spożyć swoją zimną kaszę mannę pełną obrzydliwych glutów. Chociaż w tej chwili wolałabym dziesięć takich "matek rodu" od mutanta w kuchni. A mutant cały czas siąpił, przerywając to skrobaniem o mój piękny sosnowy blat. Zupełnie jakby miał zamiar odegrać symfonię. Oczami duszy widziałam stół w strzępach, cennik ze sklepu i słyszałam pytania dotyczące tego, co u licha zrobiłam z tym meblem. To ostatnie najmniej mi sie podobało, bo nie zamierzałam nikomu tłumaczyć że poharatał mi go stwór wykonujący na nim taniec deszczu. Więc nowy stół sama musiałabym sobie wystrugać (biorąc pod wagę że w moim mieście wszyscy prawie się znają, trudno byłoby mi ukryć przyczynę kupna nowego stołu).
W kuchni zapaliło się światło. Spojrzałam z niepokojem na pilot, ale niczego nie nacisnęłam. Poza tym zapaliłyby się wszystkie żarówki w domu. Stwór był za mały żeby to zrobić. Doszłam do wniosku, że rozmyślając o uszczupleniu mojego budżetu, który i tak przedstawiał się już dość anemicznie, musiałam pomyśleć o jakimś jasnym pomieszczeniu. Postanowiłam skupić się na sprawie, bo zupełnie przypadkowo mogłabym wydłużyć mu zęby...albo czegoś innego.
Drzwi były otwarte, więc ostrożnie, uważając by być cała zasłonięta ścianą, zerknęłam do środka. I zamurowało mnie. Stwór był ohydny. Cały w plamach. Z długimi szponami. Z czerwonymi oczami wychodzącymi na wierzch. Był dokładnie taki, jakiego sobie wyobraziłam. I (dzięki ci, Boże) nie szatkował mi stołu, tylko obgryzał deskę do krojenia, taką za dwa dolary. Mlaskał przy tym i siąkał, jakby deska była zupą z dużą ilością klusek.
- Smacznego - mruknęłam do siebie i bezszelestnie wsunęłam się do środka. Poczwara była ode mnie odwrócona tyłem. Przynajmniej mogłam do niej podejść, bo gdyby była zwrócona w kierunku wejścia, nie miałabym wyboru i musiałabym rzucać się na nią z wrzaskiem. Ale i tak mnie to nie ominęło. Wyciągnęłam przed siebie pistolet, a gdy stwór był zaledwie metr ode mnie, nadepnęłam na łyżkę. Była to najgłupsza rzecz, którą zrobiłam tego wieczora, no oczywiście z wyjątkiem wymyślenia mutanta. Element zaskoczenia został zniweczony przez beznadziejne myśli o zapalonym świetle i dźwięk podskakującej łyżeczki. Stwór odwrócił się gwałtownie, plując kawałkami na wpół przeżutego drewna i spojrzał mi w twarz płonącymi ślepiami. A gdy tak spojrzał, wydał z siebie odgłos przypominający syrenę strażacką, a potem przerodziło się to w widelec jeżdżący w tę i z powrotem po świeżo umytym talerzu. Gdy chciałam nacisnąć spust, zwierzę rzuciło się w moją stronę ze straszliwym piskiem i wytrąciło mi broń z ręki. Odruchowo sięgnęłam po nóż i uciekłam na drugą stronę stołu. Stwór nie za bardzo umiał chodzić, więc pełzał po ziemi jak wąż. To znaczy miał nogi, ale widocznie za słabe by go mogły całego unieść. Wpatrywał się we mnie, jakby kalkulował, co lepiej się opłaci: zjeść mnie czy deskę. Nagle oderwał się od ziemi i znów na mnie skoczył, ale ja byłam przygotowana i odskoczyłam w bok, przez co stwór uderzył w ścianę. Ale nie zrobiło to na nim dużego wrażenia. Szybko się pozbierał i ruszył w moim kierunku.
"Dalej, Faith, do dzieła" mówiłam sobie "Nie trać czasu, zabij to to!"
Kolejny skok, błyskawiczne cięcie nożem i zdeformowane ucho upadło na podłogę pod moimi stopami. Potwór wrzasnął jakby go obdzierano ze skóry, a z rany po uchu zaczęło sączyć się coś białego, w przybliżeniu przypominające krew żuka. Zaczął się miotać po kuchni, a ja musiałam się cały czas uchylać, żeby nie przyczepił mi się pazurami do ubrania. Wrzeszczał i syczał, cały w białej wydzielinie. Poszły wszystkie szklanki, prawie wszystkie talerze leżały roztrzaskane na podłodze, kiedy ujrzałam pod szafką mój policyjny pistolet. Niestety stwór też go zauważył i zupełnie niespodziewanie wbił mi pazury w plecy. Dopadłam szybko do pistoletu i rzuciłam się plecami o ścianę, ale wbił mi pazury jeszcze mocniej, aż syknęłam z bólu. Znów się rzuciłam, przytrzymując go tam trochę, ale on był silny. Przycisnęłam go po raz trzeci, tym razem rzucając się z rozbiegu i dopiero wtedy mnie puścił. Ja sama poczułam każdą kość w moim ciele, więc byłabym zaskoczona, gdyby czuł się dobrze. Ale na szczęście czuł się równie kiepsko co ja, a może nawet gorzej. Chwyciłam broń, która znowu mi wypadła i wycelowałam w poskręcane ciało rzucające wokół nienawistne spojrzenia.
- Ty mały gnojku - syknęłam, nie mogąc złapać tchu. Stwór zaskrzeczał. Jego oczy zapłonęły jakby żywym ogniem, po czym obrzucając wszystko swym białym odpowiednikiem krwi, skoczył na mnie. Ja jednak byłam szybsza. Pociągnęłam za spust dokładnie w tym samym momencie, w którym on przelatywał nad stołem, próbując dostać się do mojej twarzy. Gdy dosięgła go kula, odrzuciło go trochę w tył, po czym z przeciągłym piskiem upadł na podłogę, skąd się już nie podniósł. Załatwiłam drania.
Kolejna maszkara zaliczona do panteonu trupów zakopanych w moim ogródku.
Podeszłam do niego powoli, mając nadzieję, że nie udaje i że naprawdę nie żyje. Żeby pisać dobre horrory, musiałam oglądać całe masy filmów tego typu i przekopywać całe tony papieru, jeśli tylko widniał na nich tytuł i treść (choć czasem nie dało się niektórych czytać, cóż, nie każdy jest tak wspaniałym pisarzem jak ja). Zazwyczaj za dnia uwielbiałam czytać, ale nigdy powieści grozy. Czytałam więc powieści science-fiction, a horrory oglądałam na video, gdyż co było do wymyślenia, zostało już wymyślone przez twórców filmu. W tych właśnie filmach najgorszy wydawał się moment, w którym okazuje się, że zabity przed chwilą wróg tak naprawdę nie żyje i zamierza ci to udowodnić. Czułam się więc trochę nieswojo, gdy podchodziłam do zwłok, które...rzeczywiście były zwłokami. Kopnęłam je raz i drugi, po czym westchnęłam z ulgą. Potwór nie żył.
- Faith-Zolerai: pogromca ciemności - stwierdziłam z rozbawieniem i pokręciłam głową. Zapewne moje życie różniło się od życia innych ludzi, ale "gromienie" potworów tak mi weszło w krew, że prawie nie czułam strachu przed nimi. Jasne, czułam niepokój, bo pewien niewyraźny element niebezpieczeństwa zawsze istniał, ale z każdym nowym trupem element ten stawał się coraz mniej wyraźny. Wprawiałam się. Walka z myszopodobnym mutantem trwała jedynie trochę ponad pięć minut.
Nie namyślając się długo zrobiłam następny wyćwiczony rytuał, a mianowicie jednym szybkim ruchem otworzyłam kuchenny schowek i wyjęłam z niego łopatę. Może się to wydawać dziwne, że trzymam łopatę w kuchni, ale zawsze może się przydać, jeśli nie do samego zakopywania, to do zdzielenia nią kogoś po głowie. Większość ludzi naprawdę nie zdaje sobie sprawy, jaką korzyścią jest trzymanie łopaty w schowku.
Otworzyłam okno i wyrzuciłam przez nie motykę. Następnie dźwignęłam stwora, muszę przyznać nie bez pewnego obrzydzenia, po czym wysiudałam i jego. Nie zamierzałam go nieść całą drogę na dół. Gdy dopełniłam formalności, udałam się krokiem zwycięzcy do wyjścia, po czym nucąc pod nosem "Brand new day" Stinga, zabrałam się do przekopywania ziemi. Gdyby ktoś wiedział, jakie skarby kryje mój ogródek, przeżegnałby się i uciekł gdzie przysłowiowy pieprz rośnie. Ilekroć zabiłam poczwarę, zakopywałam ją za domem. Jeśli ten, kto tu po mnie nastanie, zabierze się do prac paleontologicznych, mocno się zdziwi. Takich szkieletów świat nie widział jeszcze na oczy.
Dół, który zamierzałam dziś wykopać nie miał być duży, bo i stwór nie był wielki. Był długości mojej ręki, a jego pazury mierzyły połowę tego co on sam. W świetle księżyca wyglądał groteskowo, ale i ja musiałam nietęgo wyglądać. Dla przypadkowego obserwatora nie byłabym bohaterską Faith-zabójczynią wysłanników Złego, tylko Faith-wariatką, postrzeloną pisarką, zakopującą w ogródku bezkształtne ciało. Może nawet Faith-morderczynią, próbującą ukryć dowody. Wszystko jest możliwe. Na szczęście dla mnie najmniej możliwy był przypadkowy obserwator, gdyż mój dom znajdował się na prywatnym terenie tuż na obrzeżach miasta.
Gdy zdecydowałam się wreszcie zakończyć kopanie, wzięłam stwora w ręce, krzywiąc się z obrzydzenia, bo był śliski i mokry. Nie miał na sobie żadnych włosów, które ułatwiłyby bezpośredni kontakt. Cisnęłam więc go szybko do dołu, wytarłam ręce o spodnie i rozpoczęłam pogrzeb.
Księżyc świecił nade mną, oświetlając trochę nierzeczywisty w tych okolicznościach świat nocy, a ja byłam szczęśliwa. Udało mi się napisać kolejny rozdział. I przeżyć to.