Jest sobotni wieczór. Z krewetkowymi chrupkami, zieloną herbatą (oraz karkiem wciąż bolącym i sztywnym od intensywnego headbangingu) zasiadam wreszcie do napisania relacji z koncertu.
Poszukiwania naszej sali w wielkim jak lotnisko Tokyo Dome, przygody z nadaktywnymi sprzedawczyniami w sklepie dla otaku i wycieczkę z podstawówki mogę pominąć, prawda? Wspomnę tylko, że samo Tokyo Dome jest piękne, krzyczy sobą "jesteś w centrum Tokio!", i koniecznie muszę kiedyś tam wrócić, by wyszaleć się w wesołym miasteczku.
W każdym razie salę w końcu znalazłyśmy. Weszłyśmy do środka, wypiłyśmy piwo, wypaliłyśmy fajkę. I na tym nasze opanowanie się skończyło.
(poniższe fotki nie są z czwartkowego koncertu, oczywiście, tutaj wszyscy przestrzegają zakazu robienia zdjęć. ale notka bez zdjęć wydawała mi się strasznie łysa, dlatego powrzucałam znalezione na sieci; zresztą, w czwartek było podobnie <3)
Na pierwszy ogień poszedł lynch. Omal nie zeszłam zobaczywszy ich na żywo - cholera, marzyło mi się to od tak dawna, aż nie mogłam uwierzyć, że faktycznie oto są, oto tu sobie stoją, dziadek Reo napieprza na swojej gitarze, a Hazuki drze mordę aż miło. Przez pierwsze dwa kawałki stałam zwyczajnie z otwartą japą i nie ogarniałam, głównie tego, jak Hazu zabawia się z publicznością, jak perwersyjne uśmiechy jej posyła, no i tego, jak genialnie brzmi na żywo. (według Aśki to były cwaniackie miny i zawodzenie, no ale o gustach sie nie dyskutuje ;p).
A, na koniec klepnął Yusuke w tyłek, zboczeniec. Ogółem miałam wrażenie, że lynch wytwarza jakąś taką zboczoną atmosferę; chcę iść na cały koncert.
Wyskakałam się i natrzepałam głową zdrowo, ale potem przekonałam się, że prawdziwy szał dopiero przede mną. Na scenę weszło Merry.
...i cholera, nie wiem jak to opisać. To było coś niesamowitego: z jednej strony elegancja i arystokracja, a z drugiej darcie mordy i ostre zamiatanie włosami podłogi. Gara jest magiczny. I ma ADHD, ale może w tym też tkwi jego magia. Wszystko to, co robi na scenie - począwszy od walenia kaligrafii na wstępie, przez dziki taniec i mocny, piękny śpiew, aż po obowiązkowe stawanie na głowie na koniec - porywa bez reszty. Do tej pory nie byłam jakąś zagorzałą fanką Merry, ale tym koncertem mnie kupili, na amen - mało się nie popłakałam na 'Japanese modernist', a jeśli jestem bliska popłakania się, to to już coś znaczy.
W każdym razie to, że mój kark właśnie wyje z bólu, to ich wina.
A, i jeszcze jedno - Gara, błagam, nie rozbieraj się. Potrafisz być piękny, ale dopóki nie wystawiasz na światło dzienne swojej zapadniętej klaty i ramion chudych jak patyczki; wszystkie kości można było policzyć, co do jednej. Toż to się może złamać w każdej chwili...
No dobrze, Gara się nie złamał, Nero poczęstował nas na koniec pożegnalną przemową (pokochałam człowieka. jest taki sympatyczny, tak wyluzowany, i tak ma gadane! *_*), jako kolejne na scenę wyszło Creature Creature, a ja na ich widok zaczęłam piszczeć i krzyczeć z radości. Nie, nie lubię ich. Ale ich występ oznaczał, że możemy iść na piwo, nawilżyć zdarte gardło i odpocząć nieco po tym, jak Merry nas zniszczyło.
(z ciekawości chciałam zostać na jednej piosence, ale wytrzymałam tylko pół. jednak halloweenowe wycie pana w czarnej sukni to już nie moje klimaty)
Po tej przerwie gotowe byłyśmy na ostatnią atrakcję wieczoru - Plastic Tree.
Mogę podsumować ich jednym słowem: magia.
Serio, plastiki to magia.
Każdy z występujących tego wieczora zespołów był inny, ale w przypadku Plastic Tree to już nie inność, to odległość, bardzo duża. Zupełnie inny klimat, zupełnie inny styl, inny nastrój. Przypomniał mi się ich koncert sprzed czterech lat w Poznaniu, i, cholera, znów mało się nie popłakałam ze wzruszenia (...notujemy sobie, od dziś nie płaczemy na koncertach!). Zagrali dobre, znane mi kawałki; przy jednych się wyszalałam i wyskakałam, przy innych znów wyciszyłam i trochę w duchu powzruszałam. Ryuutarou jest niesamowity, chociaż tak jak zawsze zaspany (naćpany) i chwilami aż rozbrajająco głupi w tych swoich durnych wypowiedziach - ale za to go kocham. Choć też chwilami się obawiam, czy się nie zabije, bo o mało co sie nie wywalił na scenie. Boże, miej ich wszystkich w opiece, co?
Umarłam tamtego wieczora trzy razy, i od tego czasu umieram sobie po trochu każdego dnia, słuchając koncertowych kawałków. Bilet na kolejne Merry - tym razem samodzielny koncert, 30 listopada - już mam w kieszeni. Jeśli uda odkupić się od koników na Shibuyi, to wkręcę się także na lyncha., w planach mam jeszcze Sel'm i być może wielki sylwestrowy festiwal, na którym wystąpi chyba cała jrockowa historia mojego życia. Nie potrzebuję jedzenia, nie? Mogę wszystko wydać na koncerty~!
Zwłascza, że chodzenie na koncerty w Japonii to czysta przyjemność. Przykro mi to mówić, ale my (my w sensie Polska) musimy się jeszcze wiele nauczyć, a nie wygląda nawet, żebyśmy chcieli. Tutaj panuje pełna kultura, poszanowanie reguł i drugiej osoby. Na koncercie rockowym ludzie stoją w rzędach; to, co nam się wydaje abstrakcją i "sztywną" atmosferą tu jest normą. Nikt na ciebie nie włazi i ty nie włazisz na nikogo, ludzie szanują siebie nawzajem i cudzą przestrzeń, jeśli masz swoje miejsce, to po prostu w nim stoisz i przed nikogo się nie wpychasz, bo i nikt nie wpycha się na ciebie. Po tym, czego doświadczyłam na koncertach u nas, nie mogłam wyjść z podziwu. I nie mogłam przestać się wstydzić. Czy naprawdę kulturalne zachowanie i poszanowanie dla drugiej osoby są tak bardzo trudne? Dlaczego my nie jesteśmy w stanie się tak zachowywać, skoro Japończycy potrafią? Wyzbycie się chamstwa aż tak nas przerasta?
To już nie jest tak, że tylko podziwiam tych ludzi, wśród których teraz żyję. Coraz częściej odczuwam, że ich postawa nie jest wyjątkowa, tylko że tak właśnie powinno być. I dlatego tak bardzo mi wstyd, że u nas to nawet nie do pomyślenia.
Ha, udało mi się od płytkiego fangirlowania przejść do głębokiego zakończenia. Zapętlę sobie teraz w winampie kawałki z koncertu, zrobię kawę, usiądę nad tekstem na poniedziałkowe zajęcia (a pod nim będę trzymać dopiero co kupione za bezcen piękne książki), i potrwam sobie w stanie "nie mogę się doczekać następnego koncertu shdgshgsfstfsghsag".
Już nie przeszkadza mi, że dzisiaj Tokio tonie w deszczu. I tak - jest pięknie.