przedłużająca się zima sprzyja romansom literackim

Apr 07, 2013 13:12

Kapryśny recenzent wystawia swój pysk spod śniegu, by podsumować kolejne dziesięć książek, których czytanie (w większości) trochę mi się ciągnęło, zajmując przestrzeń w lutym i marcu.



10. John Banville Ancient Light (powieść, Irlandia)
11. Herta Müller Król kłania się i zabija (zbiór esejów, Niemcy/Rumunia)
12. Wiesław Myśliwski Widnokrąg (powieść, Polska)
13. Marguerite Duras Moderato cantabile (powieść/novella, Francja)
14. Louise Erdrich Leki na miłość (zbiór opowiadań/powieść, USA)
15. Paul Trynka David Bowie: Starman (biografia, Wielka Brytania)
16. Ángela Becerra Przedostatnie marzenie (powieść, Kolumbia/Hiszpania)
17. James Salter Dusk and Other Stories (zbiór opowiadań, USA)
18. Lawrence Durrell The Alexandria Quartet #4: Clea (powieść, Wielka Brytania)
19. Téa Obreht Żona tygrysa (powieść, Serbia/Wielka Brytania)



John Banville Ancient Light 3 / 5

Images from the far past crowd in my head and half of the time I cannot tell wherther they are memories or inventions. Not that there is much difference between the two, if indeed there is any difference at all. Some say that without realising we make it all up as we go along, embroidering and embellishing, and I am inclined to credit it, for Madame Memory is a great and subtle dissembler.

Taką deklaracją na początku książki narrator od razu wprowadza nas w stan powątpiewania i (zapewne nieznośny dla niektórych) zawieszenia w świecie, gdzie nie istnieje prawda (a jedynie jej lokalne wersje). Ancient Light to trzecia, po Zaćmieniu i Shroud, opowieść o wspólnym mianowniku w postaci Cass Cleave, podejmująca jej tragiczny wątek z poprzedniej części i wracająca do jej ojca, aktora Alexa Cleave (bohatera Zaćmienia), który otrzymuje propozycję wcielenia się w rolę Axela Vandera (bohatera Shroud) w filmie biograficznym, nie zdając sobie sprawy jak szybko przyjdzie mu się zmierzyć z tajemnicą dotyczącą jego córki. Przy okazji Alex (nasz narrator) ponownie spuszcza ze smyczy swoją pamięć i malowniczo opowiada historię swojego romansu z o 20 lat starszą od siebie panią Grey, romansu, w który uwikłał się w upojonym hormonami wieku lat piętnastu, co pewnie było przyczyną reklamowania powieści tu i ówdzie jako "Lolity na odwrót", bzdura.
Może byłoby to zbyt mocne określenie, ta "bzdura", ale coś o podobnym wydźwięku ("doprawdy?") kołatało mi się w głowie przez całą lekturę, bo Banville nawet nie próbuje ukryć, że wszystko tutaj jest nakreślone kreską nieco oszukańczą czy wręcz nieszczerą: zwodzony jest to czytelnik (przez autora), to sam główny bohater (przez pamięć). Na przykład:
- czy to, że wiele imion i nazwisk z wątku o kręceniu filmu opartych jest na aliteracji lub pobrzmiewa nieco kuriozalnie może poddawać w wątpliwość istnienie całej tej historii? Czy ktoś w ogóle chciałby kręcić film o antypatycznym starcu, który co prawda całe życie podawał się za kogoś innego, ale nie robił niczego bardziej
ekscytującego niż publikacja pseudofilozoficznych artykułów i książek?
- co oznaczają ciągłe potknięcia Alexa w kwestii umiejscowienia w czasie owego romansu sprzed lat? Dlaczego w zdarzeniach z kilku tygodni raz jest początkująca wiosna, innym razem upalne lato, to znów ponury deszczowy listopad?
- jak skończyło się to wszystko, skoro wersja Alexa tak bardzo różni się od tego, co mówi po wielu wielu latach córka pani Grey?
- czy ten romans w ogóle miał miejsce, jeśli zaczyna sie i kończy identyczną sceną w pralni? może reszta jest dziełem wybujałej fantazji nastolatka?
- oprócz kuriozalnych nazwisk wciąż pojawiają się inne wątpliwe nazwy własne, takie jak hotel dla ekipy filmowej, Ostentation Tower, czy wydział uniwersytetu, na którym pracował Vander, Department of Deconstruction. Doprawdy?
I tak dalej. Można chyba pokusić się o podsumowanie, że ta książka jest kpiną Banville'a z pamięci. Kpina barokowo ozdobna i trochę melancholijna. Opowieść snuta tak pięknym językiem oczywiście wciąga, szczególnie bezradnych fanów Irlandczyka, ale na koniec pozostaje uczucie konsternacji, a może nawet oburzenia, że tak nas oszukano. Nawet jeśli celem tego oszustwa było udowodnienie teorii zaproponowanej przez tajemniczego Argentyńczyka we włoskiej restauracji:
Now he was speaking of the ancient light of galaxies that travels for a million - a billion - a trillion! - miles to reach us. "Even here, " he said, "at this table, the light that is the image of my eyes takes time, a tiny time, infinitesimal, yet time, to reach your eyes, and so it is that everywhere we look, everywhere, we are looking into the past.

Herta Müller Król kłania się i zabija 4 / 5

Te eseje wytworzyły we mnie zbudowaną z ciepławej mgły masę uczuciową, w której dałoby się zauważyć smugi podziwu, oczarowania i niepewności, czy oby na pewno zrozumiałam z tego wszystkiego cokolwiek. Herta tak głęboko zapuściła się w wyjaśnianie swoich skojarzeń i metafor, że kręciło mi się w głowie od wytężania uwagi i podążania za nimi przez pole kukurydzy, wióry na podłodze zakładu stolarskiego czy gałęzie berlińskich drzew. Nie umiałabym chyba wytłumaczyć, o co jej chodziło z tym królem, ale już rozważania o języku, o wyrażaniu różnych rzeczy w odmiennych dialektach, o tym, jak zmienia się znaczenie słów i przedmiotów w zależności od doświadczenia osoby która je wypowiada lub słyszy były o wiele bardziej celne, uderzająco jasne i zachwycające.
Przepisałam sobie kilka długich fragmentów i chciałabym, żeby coś z tej książki zostało w mojej głowie, choć w przypadku tej autorki okazuje się to frustrująco trudne: cała żyję jej prozą, gdy ją czytam, słowa pulsują we mnie pierwotnym, cielesnym wręcz, intuicyjnym i emocjonalnym rytmem, ale nie mają tendencji, do zahaczania się w pamięci i elokwentnego wypływania na powierzchnię, gdy zachodzi potrzeba cytatu czy odniesienia. Jest to dosyć dziwne uczucie, że pisarstwo tak wymagające intelektualnie przetwarzam na coś, co z intelektem nie ma zbyt wiele wspólnego.
Gdy człowiek wypada z własnej skóry w pustkę odsłania swoje słabe strony. Chciałam być bliżej otoczenia, a ono mnie wyświechtało. Pozwalałam, aby mnie tak pokawałkowało, że już nie mogłam się pozbierać. Dzisiaj pachnie mi to kazirodztwem. . Tęskniłam za "normalnym obcowaniem" i uniemożliwiałam je sobie, ponieważ nie potrafiłam niczego zostawić takim, jakie było. Potrzebowałam pilnie wewnętrznego wyciszenia, nie pojęłam jednak, jak je osiągnąć. Sądzę, że na zewnątrz nie było po mnie nic widać. Nigdy nie przyszło mi na myśl, aby o tym mówić. Należało ukryć amok w głowie. Poza tym, w dialekcie nie było na to słów, oprócz dwóch przymiotników: "leniwy" na cielesną część tego zjawiska i "melancholijny" na jego część psychiczną. Na własny użytek też nie miałam na to określenia. Do dzisiaj nie mam. To nieprawda, że na wszystko istnieją słowa. Nieprawdą jest również, że zawsze myśli się w słowach. Do dziś o wielu rzeczach myślę poza słowami, nie znalazłam odpowiednich ani w języku niemieckim wsi, ani w niemieckim miasta, ani w rumuńskim, ani we wschodnim czy zachodnim niemieckim. I w żadnej książce. Obszary wewnętrzne nie pokrywają się z mową, wloką człowieka tam, gdzie nie mogą przebywać słowa. Często decydujące jest to, o czym nie można nic powiedzieć, a impuls, żeby o tym mówić, przebiega pomyślnie, ponieważ rozmija się właśnie z tym najważniejszym. Wiarę, że mówienie zaradzi zamętowi znam jedynie z Zachodu. Mówienie nie uporządkuje mi życia na polu kukurydzy, ani na asfalcie. Również wiarę, że nie można wytrzymać czegoś, co nie ma sensu, znam jedynie z Zachodu.
Cóż może zdziałać mówienie? Jeśli w życiu wszystko jest nie tak, również słowa spadają w przepaść. Widziałam, jak spadają w przepaść słowa, które miałam. I byłam pewna, że wraz z nimi spadłyby w przepaść również te, których nie miałam, gdybym je tylko miała. Te nie istniejące stałyby się takie, jak te istniejące, które spadły. Nigdy nie wiedziałam, ile potrzeba słów, aby pokryć nimi amok w głowie. Amok, który natychmiast oddala się od znalezionych dla niego słów. Jakie są to słowa i jak szybko musiałyby odnajdować się i wymieniać z innymi, żeby dogonić myśli? I co znaczy: dogonić? Przecież myślenie rozmawia ze sobą całkiem inaczej, niż robią to z nim słowa.

Wiesław Myśliwski Widnokrąg 3 / 5

Podobno jest Wiesław Myśliwski klasykiem, albo przynajmniej osobowością wybitną we współczesnej polskiej powieści, ale jak to bywa z autorytetami, im bardziej ktoś wielkim twórcą był, tym bardziej będziemy się upierać, że nas nie zachwyca, choćbyśmy wyraźnie widzieli, że ma zachwycać. Widać bowiem z pełną jasnością, że proza Myśliwskiego nie jest efektem gorączkowego porodu wynoszonej niecierpliwie niespodziewanej inspiracji, ale robotą rzetelną i profesjonalną - ten pan zwyczajnie wie, co robi i robi to ze spokojem i po swojemu.
Mamy oto kolejnego narratora w ogrodzie pamięci, wśród wybujałych wspomnień z wojennego dzieciństwa i powojennej młodości. Jest przykładowo wiejska wieś, obok której "przechodzi front", a mieszkańcy żyją tak bardzo własnym rytmem, że ledwo da się zauważyć, że coś jest nie tak. Mały Piotruś wypasa krowy, podgląda wujenkę czy bawi się z psem Kruczkiem (który z jakiegoś powodu wszystkim czytającym najbardziej zapada w pamięć), a trochę większy Piotruś chodzi na prywatne lekcje do wiekowego nauczyciela, słucha narzekań matki i smuci się chorobą ojca, odwiedza sąsiadki o wątpliwej reputacji, wstępuje do partii, chodzi na randki do kościoła.
Wyraziste postaci, biedna, ale nostalgicznie malownicza polska wieś i polskie miasteczko (okolice Sandomierza), kilka poruszających (ubój krów) czy symbolicznych (horyzont) scen i motywów, a wszystko to napisane elegancką, płynną polszczyzną, lekką w lekturze. Kolejność wydarzeń, obowiązkowo we współczesnej książce, jest pozbawiona chronologii, co sprawia, że czujemy się trochę tak, jakbyśmy oglądali album ze zdjęciami. Niektóre wątki powracają, wypływają niespodziewanie, każą się zastanowić, czy może nie mamy tu do czynienia z czymś głębszym i może nawet magicznym, wielkim jak zachodzące słońce nad linią horyzontu. Czyta się to łatwo i przyjemnie, ale nie wciąga tak bardzo; a przynajmniej nie wciągało mnie, bo wciąż znajdowałam sobie jakieś bardziej zajmujące rzeczy do zrobienia.

Marguerite Duras Moderato cantabile 3 /5

Króciutka powieść o tym, jak młoda kobieta z elit, odprowadzając synka na lekcje fortepianu, zawiera znajomość w nadmorskim barze dla robotników pobliskiej fabryki. Początkowo chodzi tylko o rozmowę na temat popełnionej w barze zbrodni, ale nagle ta historia okazuje się maską, kostiumem z chronologii i logiki, który opada na naszych oczach. Oto dama z wyższych sfer wikła się w romans z proletariuszem i wpada w alkoholizm.
Muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem sposobu, w jaki Marguerite Duras zdołała przemycić tak typowe (by nie rzec: sztampowe) dla pewnego okresu w literaturze motywy i wytworzyć przy tym tak tajemniczą, odrealnioną atmosferę artystycznego kina. Tę filmowość zapewnia dosyć poetycki język i drobiazgowa precyzja w opisach gestów czy wyrazów twarzy; obrazy same pojawiają się przed oczami, słychać brzdąkanie fortepianu, szum fal, cierpkie wino z trudem gasi pragnienie, omdlewająco pachnie przywiędła magnolia przypięta do wytwornej sukni. Możliwe, że kiedyś jeszcze rzucę okiem na twórczość tej Francuzki, bo było to dosyć miłe doświadczenie.

Louise Erdrich Leki na miłość 4 / 5

Skąd mamy te ciała? Są taką kruchą podporą dla uczuć. Czasami tak mnie osaczają własne ręce i nogi, że nie mogę się doczekać, kiedy się ich wyzbędę. Jak gdyby smierć miała mi dać swobodę wędrownego obłoku. Zostawię za sobą strzępiaste liście, w które się wpatrywał tamten włóczęga z mojego dzieciństwa. Stanę się cząstką nieskończonego ciała świata, odczuwającego o wiele więcej niż czuje skóra, krew i kości.

Ponieważ na okładce napisano, że Leki na miłość to zbiór opowiadań, a te zwykle czyta mi się szybciej, zostawiłam sobie tę książkę na ostatni dzień przed zwrotem do biblioteki, bo zdawało mi się, że przelecę przez nią i zdążę. Skończyło sie na przedłużeniu terminu wypożyczenia, bo chociaż książka jest podzielona na opowieści różnych bohaterów, głosy tych bohaterów splatają się ze sobą na przestrzeni dziesięcioleci i w rezultacie otrzymujemy coś w rodzaju powieści o losach dwóch rodzin z plemienia Czipewejów z rezerwatu w Dakocie Północnej. Miłość, zazdrość, formalne i nieformalne związki, nieślubne i przygarniane dzieci, udane i zmarnowane kariery, alkoholizm, bieda, degeneracja, ale i iskierka nadziei, chęć życia i siła przetrwania - to wszystko składa się na obraz fascynujący, bo (mi przynajmniej) nieznany, obraz życia w rezerwatach, portrety ludzi wzbudzających podziw, litość, ale i pogardę czy niechęć. Jest tu sporo piękna i ciepła rodzinnego, ale też i śmierć czegoś, nieme oskarżenie wobec odchodzenia od własnej kulturowej tożsamości. To jednak wersja czytelnika. Sama narracja nie wystawia ocen moralnych, a jedynie przedstawia te małe, skomplikowane światy, w których obracają się bohaterowie.
Jest w tej prozie coś nieuchwytnie nęcącego, mi osobiście przypominającego cierpką w smaku magię Toni Morrison. Nie chciałam potraktować tej książki pobieżnie, ale skupić się i uświadomić sobie te wszystkie istnienia, tę nie moją, ale namacalną rzeczywistość. Dobre.

Paul Trynka David Bowie: Starman 4 / 5

Jak wytłumaczyć fenomen tego człowieka? Ci, którzy łapią, o co chodzi, nie potrzebują żadnych wyjaśnień. Tych, którzy na magię Bowie'ego pozostają obojętni, pewnie nic nie zdoła przekonać. Sama pamiętam czasy, kiedy ta dziwna postać napawała mnie głównie lękiem, a muzycznie kojarzyłam go tylko z cukierkowych popowych piosenek z lat 80-tych. A potem nagłe olśnienie i długotrwałe szaleństwo, kiedy praktycznie nie byłam w stanie słuchać nikogo innego, obsesja granicząca z prawdziwym uczuciem, zbieranie zdjęć, czytanie wszystkiego, co było dostępne w internecie... Być może dlatego zdawało mi się, że wiem o Davidzie wszystko, co potrzebuję wiedzieć i nie paliło mi się do czytania książek o nim, ale na okoliczność niespodziewanego powrotu z nowym albumem, zabrałam się za poważną lekturę.
Biografia pióra Paula Trynki ekscytowała mnie mniej więcej do tego momentu, do którego fascynowała mnie kariera samego Bowie'ego: od okresu wydania "Let's Dance" muzyka i sceniczna charyzma mojego bohatera straciła na sile, magiczna zasłona opadła, a mnie przestały też interesować mechanizmy showbusinessu z tamtego czasu. Lata 80-te to coś, co w wielu dziedzinach życia chciałoby się skwitować zdegustowanym skrzywieniem ust. Niemniej jednak, biografia to ten rodzaj książki, który czytam na tyle chętnie, na ile interesuje mnie jej bohater - w tym przypadku większa część pokaźnego tomiszcza poświęcona była tłumaczeniu niezwykłego czaru Davida, jakiemu ulegali wszyscy. To właśnie to wyjątkowe "coś" i niewiarygodne samozaparcie sprawiły, że chudy blondynek o fatalnym angielskim zgryzie stał się ikoną na wiele sposobów i dekad. Potwierdziło się to, co wie każdy dobrze osłuchany z jego muzyką: Bowie nie jest rewolucjonistą, ale niesłychanym kameleonem, wciąż poszukującym nowszego, innego, najlepszego dla siebie sposobu ekspresji (zwłaszcza przez pierwsze 15-20 lat kariery), działającym często instynktownie, na ślepo wręcz, komponującym piosenki, które mu się przyśniły, zmieniającym styl życia czy miejsce zamieszkania według kaprysu, a przede wszystkim potrafiącym przekonać do swojej wizji wszystkich dokoła, od kolegów ze szkoły i znajomych muzyków, poprzez wyrwane na imprezach laski czy poznanych przypadkiem artystów, aż po ludzi z wytwórni płytowych i mediów.
Od technicznej strony Paul Trynka pozwala sobie na wiele swobody. Fakty są często ozdobione opiniami i domysłami, autor nie ma oporów przed dzieleniem się własnymi wyobrażeniami o tym, co mogło się dziać w głowie Davida. Może jest przez to ciekawiej, ale mniej wiarygodnie. I nie jest to zarzut, bo osobowość taka jak David Bowie powinna być inspiracją dla emocji, nawet wielkich, a nie dla suchych definicji w encyklopedii.

Ángela Becerra Przedostatnie marzenie 1,5 / 5

Z polecenia internetowej znajomej, spragniona jakiejś wciągającej historii z Barceloną w tle (a jakże), wyłuskałam sobie z półki bibliotecznej tę książkę o niepokojącym tytule. Zignorowałam ten niepokój, ale okładka dawała mi jeszcze wyraźniejszy sygnał ostrzegawczy: zdjęcie dwojga pięknych młodych ludzi splecionych w namiętnym uścisku i jakaś taka różowawa czcionka z zawijasami... to oznaczało, że mam w rękach romans. Przeczytałam w swoim życiu pewną ilość pozycji z tego gatunku, gdyż byłam egzaltowanym i skłonnym do rozmarzenia dziewczęciem, coś jak Ania Shirley, ale miałam wtedy ze 13 lat, więc śmiem twierdzić, że wolno mi było. Mam na koncie i harlequiny, i romanse historyczne w pastelowych okładkach, te od wydawnictwa Amber, zdaje mi się, że zaliczyłam też kilka produktów autorstwa Danielle Steele, nie wspominając już o niesławnej Sadze o Ludziach Lodu, ale Odyn mi świadkiem, nic z tego wszystkiego nie pamiętam. Nie pamiętam też, w którym momencie stwierdziłam, że "te bzdury to nie dla mnie" i zaczęłam omijać ten dział w bibliotece łukiem równie szerokim jak rozmach i rozmiar uczucia opisywanego w tych dziełach.
Myślałam sobie dalej: jasne, z zasady nie czytam romansów, horrorów, fantasy o smokach, ale mówię też, że jeśli coś takiego byłoby dobrze napisane, to przeczytam, a jeśli jeszcze Barcelona i (według opisów na okładce) "najlepszy hiszpańskojęzyczny romans któregoś tam roku", to przecież musi być ciekawie i co najmniej poprawnie napisane.
Jedyne, co wyniosłam z Przedostatniego marzenia to przekonanie, że od romansów powinnam trzymać się z daleka.
Absurdalnie przewidywalna historia niespełnionej z powodu różnic klasowych miłości sprzed wojny, którą po pięćdziesięciu latach i dramatycznym samobójstwie staruszków badają piękna, wrażliwa i utalentowana muzycznie lecz biedna córka dawnej kolumbijskiej panny dziedziczki i arogancki, przystojny oraz obrzydliwie bogaty syn byłego kelnera. Ta fatalna fabuła zaludniona jest również innymi rozkosznymi postaciami w rodzaju niczego nierozumiejącego męża - fana wulgarnej piłki nożnej czy niewiernej plastikowej żony oraz wspierających rozsądnych na swój wiek nastoletnich dzieci, które pewnie też się w sobie zakochają, skoro zarumienieni nieruchomieją na swój widok i odbiera im mowę. Barcelona gdzieś tam przemyka w tle, tragiczne wypadki mają miejsce, a ja tak bardzo wywracałam oczami przy czytaniu, że dziwne, że mi nie wypadły. To, że przyznałam tu jakiekolwiek gwiazdki jest zasługą... opisów przyrody, które zostały podane zdumiewająco pięknym, poetyckim językiem, co każe mi dopuścić możliwość, że być może po hiszpańsku brzmi to wszystko lepiej, a tłumaczenie zamordowało fabułę.
Choć z taką zbrodnią nigdy wcześniej się nie spotkałam.

James Salter Dusk and Other Stories 4 / 5

Cieszy mnie ten oszałamiający jak na polskie warunki, sukces Alice Munro, bo być może sprawi to, że opowiadanie jako gatunek literacki nie zniknie zupełnie ze świadomości czytelników i wydawców w naszym kraju. Pewnego dnia może nawet będzie jakiś wybór w tej dziedzinie. Wtedy, moim zdaniem, powinny się tam znaleźć opowiadania popełnione przez Jamesa Saltera, na które trafiłam tylko dlatego, że jakiś muzyk, którego śledzę na twitterze o nich wspomniał (!).
Zdaje się, że Salter nie jest powszechnie znany w żadnym literackim universum, ale wystarczająco, by wyrobić sobie tak zwaną markę, bo porównania, które padają w połączeniu z jego nazwiskiem rzeczywiście wzbudzają szacunek. I nie są bezpodstawne. Krótkie formy Amerykanina charakteryzują się podobną zwięzłością i precyzją, jaka może zachwycić u Hemingwaya. Każde słowo czy zdanie zdaje się być ulokowane w idealnym miejscu, każda historia perfekcyjnie nakreślona, pokazująca dokładnie to, co najcelniej naświetli postacie, jakie te opowiadania zaludniają. To właśnie ludzie i momenty w ich życiu są w centrum zainteresowań autora. Na kilku, kilkunastu stronach potrafi ożywić swoich bohaterów tak skutecznie, jak inni osiągają to na kilkuset stronach.
W poprzednim wpisie napisałam, że wartość opowiadania mierzę tym, jak dobrze pamiętam coś z niego jakiś czas później. W przypadku Saltera pamiętam co najmniej cztery różne "obrazki" ze strasznie fajnym w klimacie (kino francuskie lat 60tych) wypadem na plażę w Barcelonie i kobietą, która spadła z konia i myślała, że umrze na czele.

Lawrence Durrell Kwartet Aleksandryjski: Clea 4 / 5

Like all young men I set out to be a genius, but mercifully laughter intervened.

Pamiętam, że Kwartet Aleksandryjski zachwalała moja profesorka od wstępu do literaturoznawstwa. To było jakoś na początku studiów, kiedy chodziłam upojona niespodziewanym odkryciem, że poezja po angielsku jest najpiękniejszą rzeczą na świecie, że literatura angielska i amerykańska są niewyczerpanym źródłem skarbów, a jeśli pani doktor twierdziła, że Durrella powinien znać każdy szanujący się literaturoznawca, nawet jeśli nie występuje on na liście lektur obowiązkowych, to taka potulna, zahukana studentka jak ja mogła tylko potruchtać do biblioteki i wypożyczyć Justynę.
Seria ta, jak sama nazwa wskazuje, składa się z czterech książek, w których wydarzenia dotyczące pewnej grupy znajomych/przyjaciół, w większości Anglików przebywających w Aleksandrii, opowiedziane są z perspektywy czterech osób: uwodzicielsko tajemniczej i fascynującej Justyny, lekarza Balthazara, dyplomaty Mountolive'a i malarki Clei. Trzy pierwsze tomy dało się zdobyć w bibliotece, więc przeczytałam je jeden po drugim i rzeczywiście wpadłam w zachwyt (choć Mountolive jest dosyć nudny), natomiast Clea była nieosiągalna i w najciemniejszym zakamarku świadomości lekko dźgała mnie od czasu do czasu koniuszkiem pędzla, że mam w swoim literackim życiu jakiś niedomknięty rozdział. Kiedy magdalith dała sobie wreszcie pożyczyć Justynę i przypomniała mi tym o nieszczęsnym Kwartecie, załadowałam sobie (jednak osiągalny!) czwarty tom po angielsku na czytnik i o, mamo! w oryginalnym języku okazało się to jeszcze piękniejsze. Co prawda nigdy wcześniej nie dziękowałam tak wylewnie panu Guttenbergowi E. Kindle za to, że zainstalował w swoim urządzeniu słownik, co przygnało niepokojące myśli, że mój angielski jest kiepski, ale z drugiej strony, te wszystkie wyszukiwane hasła były oznakowane jako archaizmy, regionalizmy, wyłącznie rzadko używane "klasycznie literackie" izmy, więc nie mogłam ich znać, a jeśli znałam, to pamiętać.
Lektura okazała się frustrująca również dlatego, że przeczytane milion lat temu poprzednie tomy pozostawiły sobie wrażenia, ale żadnych konkretnych wspomnień, więc nawiązujący do wcześniejszych wydarzeń narrator co i rusz mógł zobaczyć moją zmarszczoną brew, bo nie wiedziałam, o czym mówi. Niemniej jednak Clea była czarująca prawie tak bardzo, jak sama Clea. Opisując wydarzenia "kilka lat później" rzuciła na naszych bohaterów nowe światło, ale też stworzyła to ekscytujące, choć trochę straszne uczucie, gdy odkrywamy, że ktoś, kogo kiedyś znaliśmy bardzo się zmienił. Większość wątków została tu skrupulatnie pozamykana, dość nietypowa operacja mentalna, jeśli nie pamiętało się, że jakaś historia była w toku. Pomijając jednak te zmagania z "Madame Memory", lektura tej książki swoim doskonałym stylem dostarczyła mi dużo radości, a także trochę irytacji, bo to, że Durrell był z lekka mizoginistyczny też się w stosunku do innych części nie zmieniło (co było bardzo wyraźne w pismach Pursewardena do Brata Osła o naturze literatury, istnienia i sztuki). W każdym razie, cieszę się, że nareszcie mogę powiedzieć, że przeczytałam cały Kwartet.
Life is more complicated than we think, yet far simpler than anyone dares to imagine.

Téa Obreht Żona tygrysa 4 / 5

No, może 3,5, gdyby nie to, że w tej książce jest mnóstwo zwierząt, a czegoś takiego nie widziałam od czasów Doktora Dolittle.
Debiut pochodzącej z Serbii blondyneczki narobił sporo szumu, zdobywając nagrodę Orange, choć akurat to trofeum raczej nie jest gwarancją jakości. Na szczęście ta głęboko zakorzeniona na Bałkanach historia to dobra lektura.
Natalia jest młodą lekarką, która w towarzystwie niepokornej koleżanki Zory wyrusza na prowincję, by charytatywnie objąć opieką medyczną pewien sierociniec. Podczas podróży przez uszkodzony przez wojnę kraj natyka się odmienne od znanych jej lokalne społeczności wciąż żyjące przesądami i egzotycznymi rytuałami oraz ma okazję dokonać rozrachunku z niedawną śmiercią własnego dziadka, również lekarza. Fabuła biegnie tu kilkoma torami: Natalia zdaje relację z "teraźniejszości", wspomina swoje dzieciństwo i młodość, ale też historie opowiedziane jej przez dziadka, z czasów jego dzieciństwa w odciętej zimą od świata wiosce, w pobliżu której ukrywał się zbiegły z zoo tygrys. W tym miejscu właściwie można śmiało powiedzieć, że Żona tygrysa to realizm magiczny: oprócz tajemniczej więzi pomiędzy tygrysem a żoną rzeźnika, mamy też legendę o nieśmiertelniku, czyli człowieku, który za karę nie mógł umrzeć, opowieść o mora (to się pewnie jakoś odmienia), czyli zjawie, która zabiera dusze umarłych z rozstaju dróg oraz podmienianie muzułmańskich narzeczonych, poszukiwanie zwłok w celu zdjęcia rodzinnej klątwy i naprawdę poruszające opisy reakcji zwierząt w zoo na bombardowanie miasta.
Bałkański folklor jest tu przedstawiony w sposób stonowany, więc "zachodni" umysł nie przeżyje szoku kulturowego, o ile marquezowskie sztuczki z zawieszonymi na granicy snu, jawy i ludowych podań motywami nie są mu obce czy wstrętne. Jest to książka ciepła, podkreślająca więzi uczuciowe w rodzinie, ale też i smutna, w opisach tych okropności, jakie dzieją się podczas wojen. Myślę, że warto przeczytać, choć odkrycie literackie na miarę dekady to raczej nie jest.
- Człowiek dorosły umiera w lęku - powiedział. - Bierze od ciebie wszystko, czego potrzebuje, a ty jako lekarz musisz mu to wszystko zapewnić, bo na tym polega twoja praca, musisz dodawać mu otuchy, trzymać za rękę. Ale dzieci umierają tak, jak żyły - pełne nadziei. Nie wiedzą, co się dzieje, niczego się nie spodziewają, nie proszą cię, byś je trzymała za rękę i ostatecznie to ty potrzebujesz, by wzięły za rękę ciebie. Z dziećmi zdana jesteś tylko na siebie.

książki, 52 książki na rok

Previous post Next post
Up