W nowej pracy mam, niestety, dużo mniej czasu na pisanie, niż mi się wydawało, gdy ją zaczynałam.
Książki z kwietnia i maja, ale możliwe, ze zahaczam i o inne miesiące.
CHINA MIEVILLE „MIASTO I MIASTO” 2,5 / 5
China Mieville jest autorem, którego znajduję w księgarni na półce zupełnie mi obcej. W dziale „Fantasy/Science Fiction” czuję się cokolwiek zagubiona, tylko dwa czy trzy nazwiska pobrzmiewają znajomo, więc włącza mi się poczucie winy, co ze mnie za literaturoznawca. Miasto i Miasto wybrał book club i chociaż na samą dyskusję w końcu nie dotarłam, książkę przeczytałam.
Chciałam podejść do niej z otwartością, a nawet podekscytowaniem, wszak tak rzadko czytam ten rodzaj powieści, że musi mi dostarczyć jakichś nowych wrażeń! Zapał jednak szybko opadł w konfrontacji z krótkimi zdaniami i pierwszoosobową narracją w tonie kryminału noir - nie, żebym żywiła jakąś szczególną niechęć do takowych, ale dużo lepiej odbieram to w filmie niż w literaturze. Styl stylem, kwestia gustu, ale i intryga kryminalna okazuje się słaba, a jej rozwiązanie rozczarowujące, więc znowu, myślałam sobie, nici z bliższej znajomości z gatunkiem. Z drugiej strony sam pomysł na świat przedstawiony bardzo mi się podobał: mamy oto dwa miasta współistniejące na jednym obszarze, rzeczywistości koegzystujące jak dwa niezbyt przyjaźnie nastawione do siebie kraje o ściśle nakreślonych granicach i skrupulatnie przestrzeganych zasadach ich przekraczania. Ta idea, że długość jednej ulicy dzieli dwa światy i ci z prawej nie mają prawa nawet dostrzegać tych z chodnika po lewej przywodzi na myśl sytuację w niektórych krajach na Bliskim Wschodzie, ale i też to znajome pewnie niektórym uczucie z własnego podwórka, kiedy na przykład siedząc w śmierdzącym zatłoczonym autobusie, widzi się przez okno wnętrze salonu Porsche, gdzie dama w futrze i pan w lśniącym garniturze przechadzają się pomiędzy najnowszymi modelami samochodów. Rzeczywistość można przecież podzielić dowolnie, na biednych i bogatych, konserwatywnych i liberalnych, muzułmanów i chrześcijan, i zawsze będzie tak, że obie grupy żyją oddzielnie, odgrodzone niechęcią i brakiem zrozumienia.
Ogólnie biorąc, książka podobała mi się „tak sobie”, ale może dać do myślenia. Jeśli to wystarczająca wartość.
JUNOT DIAZ „KRÓTKI I NIEZWYKŁY ŻYWOT OSCARA WAO” 4 / 5
Z kolei Krótki i niezwykły żywot Oscara Wao dostarczył mi sporo rozrywki. Ma to być historia chorobliwie otyłego fana SF i gier komputerowych oraz jego rodziny - siostry, matki i babki - wpisana w egzotyczne tło dyktatury Trujilla w Republice Dominikany oraz emigrantów z tejże w USA. Spisane przez współlokatora Oscara opowieści zaskakująco uparcie krążą najczęściej wokół losów kobiet, a sam tytułowy Oscar jest komiczno-tragicznym pretekstem do zwrócenia uwagi na te barwne i charakterne niewiasty wokół niego. Jest tu sporo krytyki pod adresem seksizmu i przedmiotowego traktowania kobiet, a także dużo smutnej prawdy, jak bardzo seks rządzi światem.
Mimo poważniejszych, czy wręcz tragicznych momentów, ogólnie książka jest lekka i często śmieszna, naszpikowana smaczkami dla „nerdów”, na przykład dyktatura dominikańska bezustannie porównywana do terroru Saurona w Śródziemiu za każdym razem zdołała mnie ubawić. Oprócz tego, można wzruszyć się losem nieszczęsnego Oscara, któremu mało co się udaje i posmakować dominikańskich przesądów. Krótko mówiąc, cztery gwiazdki bez wysiłku.
STIG DAGERMAN „NIEMIECKA JESIEŃ” 3,5 / 5
Czytam (za) mało reportaży i ocena tego, co mi się w nich podoba bądź nie jest głównie instynktowna: pochłonęły mnie emocjonalne reportaże Aleksiejewicz czy barwne opowieści Hugo-Badera, ale już Stig Dagerman zrobił na mnie mniejsze wrażenie, choć nie do końca potrafię wytłumaczyć dlaczego. Być może jest to kwestia tego dążenia do obiektywizmu, raczej beznamiętnej obserwacji niż oceny tego, jak wyglądają Niemcy tuż po wojnie. A przecież to, co zobrazował w Niemieckiej jesieni, rok 1946, to czarny czas dla przegranych w wojnie. Skrajna bieda, głód, zniszczenia, przesiedlenia, śmiechu warta pomoc aliantów często używana jako element przetargowy w prostytucji… Tworzy to obraz ponury i zapewne bardziej wstrząsający niż ja to odczułam. Opanowany styl Szweda wprawiał mnie raczej w kliniczną obojętność uczuciową, a zaciekawienie faktami wyłącznie intelektualne. Zdawało mi się, że jestem trochę za daleko od emocji, od współodczuwania z tymi Niemcami, którzy nic nie zawinili, a głębiej dotknął mnie tylko jeden fragment:
Jak daleko jest od literatury do cierpienia? Czy odległość zależy od rodzaju cierpienia, jego bliskości czy też jego siły? Czy jest mniejsza pomiędzy utworem literackim a cierpieniem wywołanym odblaskiem ognia niż między utworem a cierpieniem wywołanym samym ogniem? Istniejące w czasie i przestrzeni przykłady pokazują, że zachodzi niemal bezpośredni związek pomiędzy literaturą i odległym, minionym cierpieniem, tak, można nawet zaryzykować tezę, że cierpienie wraz z innymi ludźmi jest formą literacką, odczuwającą przemożną tęsknotę za słowem. Bezpośrednie, dotykalne cierpienie różni się od pośredniego między innymi tym, ze nie pragnie słów, w każdym razie nie wtedy, kiedy trwa. W porównaniu z cierpieniem minionym to bezpośrednie jest nieśmiałe, zamknięte w sobie i milczące.
ELIF ŞAFAK „LUSTRA MIASTA” 3 / 5
Na swoje pierwsze spotkanie z Elif Şafak wybrałam jedną z jej mniej znanych powieści, ale śmiem zaryzykować opinie, że dała mi ona niejakie pojęcie o stylu tej tureckiej autorki. Elif jest dla mnie doskonałym przykładem pisarza nowoczesnego, niestroniącego od zgiełku popkultury, angażującego się w rozmaite publiczne wystąpienia i akcje (auto)promocyjne, bardzo widocznego w mediach społecznościowych (jest ponoć najbardziej aktywna pisarka na Twitterze). Lustra miasta pokazują natomiast, że to kobieta świadoma własnego talentu i nie musi się popisywać ani nikomu niczego udowadniać.
W tym przypadku mamy opowieść z czasów Inkwizycji. Rzecz dzieje się głównie w Madrycie, choć kilka zabłąkanych dusz pod koniec książki ląduje a to we Włoszech, a to w rodzimym kraju autorki. Bohaterowie wywodzą się z wąskiego kręgu rodzinno sąsiedzkiego: dwaj bracia (uczony medyk oraz nieszczęśliwie zakochany bon vivant i nieudacznik), piękna „doktorowa” Isabel, jej mały synek, pewna chorobliwie zawistna sąsiadka oraz sędzia trybunału inkwizycyjnego. Skomplikowane pędy uczuć, tajemnic, donosów, zdrad małżeńskich, kłamstw, oszustw, Inkwizycji dobijającej się nocą do drzwi oraz innych barwnych wydarzeń pną się po tym jakże intrygującym momencie historii, oplatając czytelnika jak każda doskonale snuta opowieść. Şafak jest z tych pisarzy, których największym talentem jest bajanie; nie moralizuje, nie czaruje słowem, ale pięknie, płynnie i pewnym głosem opowiada. Nic dziwnego, że często ociera się o rejony zamieszkiwane przez, dajmy na to, Marqueza, choć w tekstach osadzonych we współczesności może bliżej jej do Zadie Smith? Przyjemna lektura, chociaż, jeśli mam być szczera, mało zaskakująca.
DUBRAVKA UGRESIC „FORSOWANIE POWIEŚCI-RZEKI” 3 / 5
Forsowanie powieści - rzeki w wykonaniu Dubravki Ugresic okazało się mniej ekscytujące niż się spodziewałam. Rzeka nie płynęła zbyt wartko. Gdzieś u źródła pobrzmiewały znajome dźwięki wyznań pisarki na wygnaniu, twórcy zmagającego się z reżimem i dzięki swej sztuce usiłującego odnaleźć wolność gdzieś indziej. Chociaż narratorka przyznawała się do niemocy, w jej głosie dało się wychwycić nadzieję na wolność za pomocą słowa i ta część, choć nie różniąca się od tego, co wcześniej znalazłam w Muzeum bezwarunkowej kapitulacji, trafiała na dobry grunt i płynęła szemrając cicho. Kiedy jednak nastąpiła część właściwa, owa powieść z fikcyjnymi bohaterami, rzeka wytraciła pęd i łatwo było utknąć w mętnym wirze gdzieś przy brzegu zainteresowania.
Fabuła owej powieści osnuta jest wokół jakiejś absurdalnie wielkiej i znaczącej konferencji literackiej, na którą zjeżdżają się obowiązkowo artystyczni, intelektualni i po gogolowsku opisani przedstawiciele literatur wszelakich, z krajów wolnych, zatrutych kapitalizmem i zblazowaniem oraz tych z bloku wschodniego, skrępowanych i podziwianych przez młode studentki filologii, które codziennie marzą o tym, by wskoczyć do łóżka rosyjskiemu pisarzowi lub czeskiemu poecie (co bardziej jest pobożnym życzeniem owych literatów niż ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością). Odbywają się spotkania w hotelowej restauracji, w barach, pije się dużo alkoholu, dyskutuje się o literaturze i rozmyśla o twórczości, kupuje prezenty dla żon, dochodzi do nieszczęśliwego wypadku oraz kradzieży rękopisu, a brzmi to bardziej ekscytująco niż wypada na papierze. Jest to, oczywiście, ironiczna lecz krytyczna dyskusja o stanie tej dziedziny sztuki, a także o roli pisarzy. Jest to wszystko trochę próżne i raczej nieaktualne, choć momentami dosyć zabawne. Książka napisana jest bardzo dobrze, ale muszę przyznać, że jej znaczenie mnie ominęło.
GONCALO M. TAVARES „JERUZALEM” 4 / 5
Jeruzalem narobiło trochę zamętu jakiś czas temu, premiera była dosyć szumna, jak na książkę autora w Polsce mało znanego, reklamowana jako „najgłośniejsza powieść najwybitniejszego pisarza portugalskiego młodszego pokolenia, wyróżniona prestiżową nagrodą im. Saramago.” Superlatywy zawsze wzbudzają powątpiewanie, bo naprawdę niewiele rzeczy zasługuje na to, by określać je „naj”, a poza tym, kto to właściwie ocenia? Polecana w Trójce książka zahaczyła mi się jednak w pamięci i znalazłszy ją w skromnym, zajmującym zaledwie pół bibliotecznej półki dziale z literatura portugalską, pospieszyłam sprawdzić, co to za dzieło.
Gonçalo M. Tavares napisał rzecz mroczną i przygnębiającą. Jest to, cytując jedną z recenzji,” opowieść o Złu, szaleństwie, mechanizmach pamięci i względności poznania drugiego człowieka.” Fabuła obejmuje jedną noc w wielkim mieście, podczas której losy i wspomnienia dziwnych bohaterów krzyżują się i kolidują ze sobą. Schizofreniczka Mylia snująca rozważania o istocie bólu, jej były mąż i lekarz psychiatra usiłujący zrozumieć naturę ludzkości, udręczony weteran Hinnerk i jego ni to przyjaciółka ni partnerka, prostytutka Hanna to tylko niektóre z postacie, a wszystkie są w jakimś stopniu ułomne, niedoskonałe, w sensie psychicznym bądź fizycznym. Jeruzalem to ponury świat zamieszkany przez ludzi, którym współczujemy lub się ich boimy, ale nikomu nie kibicujemy, nikogo nie jesteśmy w stanie polubić - o ile ktoś tego od książki wymaga. Dla mnie często ciekawsze wydaje się chłodne i bezlitosne studium psychiki, ale o ile z zaciekawieniem, to jest jedna z tych książek, które czyta się nieprzyjemnie. Nie wynika to z umiejętności autora, te są bez zarzutu, a jest to bardziej efekt braku ciepła i światła, to taki rodzaj zimnej betonowej nocy w mieście, kiedy pustka i samotność otoczenia szczególnie głęboko wgryza się w skórę. Mimo wszystko, to właśnie atmosfera wyróżnia Jeruzalem na tle innych powieści o marności rodzaju ludzkiego, bo niczego nowego się z niej nie dowiedziałam, niczym właściwie się nie zachwyciłam, a pod wrażeniem byłam bardzo dużym, sama chodziłam jakby struta, w pełnym słońcu na ulicy czując wyłącznie czający się cień.
ANA MARIA MATUTE „BEZLUDNY RAJ” 3 / 5
Lubicie książki o dzieciństwie? Takie, w których wiekowy już autor wyrusza w podwodną podróż po odległej przeszłości i tworzy świat w kolorze sepii, zawsze wypełniony ciężkimi meblami i nieprzystępnymi Dorosłymi pachnącymi ciężkimi perfumami lub dymem z cygara? To zazwyczaj są bardzo dokładnie opisane obrazy, przeniesienie się do ich wnętrza nie wymaga żadnego wysiłku, snują się jak baśń.
Bezludny raj to taka wyprawa w zaczarowane czasy dzieciństwa takiego, jakim zapamiętałą je Ana María Matute. Zamożna mieszczańska rodzina w przedwojennej Barcelonie widziana oczami kilkuletniego dziecka: główna bohaterka jest najmłodsza w rodzinie, obdarzona najbogatszą wyobraźnią i najsilniejszym poczuciem wyobcowania, gdyż w niczym nie przypomina swojej idealnej starszej siostry, małżeństwo rodziców właśnie się rozpada, a ona sama najwięcej czasu spędza wśród domowej służby i u sąsiadów o tak zwanej wątpliwej reputacji. Książka nie jest osnuta na żadnej ekscytującej intrydze, to raczej wycinek z życia dziewczynki: smutki, radości, rodzina, szkoła, przyjaźnie… Niby nie ma tam niczego, co mogłoby przykuć do lektury, ale czyta się to płynnie, od czasu do czasu znajdując potwierdzenie dla tego, co wszyscy od zawsze wiemy: dziewczęta i kobiety, które wybierają niezależność i nieuleganie stereotypowym wymogom społeczeństwa mają w życiu dużo trudniej. Podróż sentymentalna.
SZCZEPAN TWARDOCH „MORFINA” 4,5 / 5
Tak szczerze mówiąc, nie za bardzo wiem, z której strony zabrać się za recenzję Morfiny, bo naczytałam i nasłuchałam się o tej książce tyle, że na pewno nie zdołam wyłowić w tym wszystkim własnych przemyśleń - w cudzych pełnych zachwytu recenzjach jest sporo rzeczy, z którymi po prostu się zgadzam i nie widzę potrzeby parafrazowania i przedstawiania czyjegoś zdania jako swoje. Na przykład
ta recenzja na literackim blogu:
Konstanty Willemann budzi się któregoś dnia z ogromnym kacem i próbuje ustalić kim jest. I nie jest to zwykła próba ustalenia własnej tożsamości, jaką co rano podejmują rzesze pijaków. Konstanty nawet będąc już trzeźwym, nadal nie umie odpowiedzieć sobie na to podstawowe pytanie.
Syn niemieckiego arystokraty i niemieckojęzycznej Ślązaczki, która wybrała polskość, jako sposób na życie, zdaje się biernie przyjmować narzucane mu przez najbliższe otoczenie gombrowiczowskie gęby. I tak żyje sobie bardzo wygodnie, życiem typowego bon vivanta w międzywojennej Warszawie. Nie stroni od narkotyków i alkoholu, lubi piękne samochody i rozpustne kobiety. Pieniądze płyną nieprzerwanym strumieniem od matki. A matka przecież powinna być dumna, bo w końcu Konstanty jest też mężem prawdziwej modelowej Polki, czystej niczym łza, posągowej Heleny i ojcem prawdziwego małego Polaka, który od najmłodszych lat uczony jest recytowania "Kto ty jesteś? Polak mały".
Może nawet byłby w stanie żyć, biernie przyjmując te wszystkie formy, które się mu narzuca, ale nagle przychodzi wojna, która wymaga bardziej zdecydowanego określenia swojej tożsamości. Tu już nie ma miejsca na bierność. Tu trzeba walczyć. A im bardziej Konstanty próbuje odpowiedzieć sobie na pytanie kim jest, tym bardziej czuje, że potrzebna jest mu fiolka morfiny.
Jestem Konstanty Willemann i mam w dupie to, czy jestem Niemcem, czy Polakiem, bo są ważniejsze sprawy na tym świecie.
I to by było mniej więcej na tyle, jeśli chodzi o fabułę. W miarę jak akcja nabiera rozpędu, protagoniście objawiają się rozmaite okazje do wykazania się, choć nie można powiedzieć, żeby Konstanty dokonywał bohaterskich czynów z entuzjazmem czy nawet przekonaniem. I tak przez całą książkę miota się, biedaczek, nie wiedząc, co robić i dlaczego to robić, a tę szamotaninę i Konstantego niezdolność do konkretów doskonale oddaje język, to gadulsko-dygresyjny, to poszarpany i gorączkowy. Język tutaj to w ogóle mistrzostwo, kiedy potrzeba poetycko-malowniczy, majacząco-narkotyczny, filozofująco-podniosły, wulgarno-przyziemny, od początku wiedziałam, że czytanie tej książki będzie mi się ogromnie podobało, choć ten anty-bohater i zagęszczenie penisów na stronę działały odpychająco. Z czasem jednak przywykłam do tego „męskiego” świata, tym bardziej, że wszyscy mężczyźni w Morfinie to są jakieś karykatury, śmiechu warte przebierańce, nieudacznicy i typy antypatyczne (za to kobiety silne, wyraziste i wspaniałe!), a i sam Kostek, świnia jedna, jakimś cudem wzbudził we mnie litość i odrobinę sympatii. Szybko zresztą zaczęłam traktować tę powieść jako dzieło ironiczne zarówno literacko (zwroty akcji z pamiętników szpiega), jak i ideologicznie (bo jakże to, tak obdzierać z czci tego walecznego Polaka Prawdziwego Patriotę, tego nienawidzącego Niemców bohatera, który własną krwią zamaże wszystkie swastyki na warszawskich murach?). Chyba zresztą tutaj tkwi klucz do przyznawania tej książce pięciu gwiazdek zamiast oburzonej jednej: nie należy traktować tego wszystkiego aż tak poważnie. A pół gwiazdki odejmuję za długość, bo chyba dało się to zmieścić na 350-400 stronach, ale przypuszczam, że autor, podobnie jak bohater, lubi sobie robić dobrze.
Szczepan Twardoch, skórka zdjęta z Konstantego: