książki - styczeń 2013

Mar 14, 2013 22:41

Oszukuję, bo zbiór opowiadań Ali Smith zaczęłam czytać ostatniego dnia grudnia, a Tabucchiego w całości przeczytałam już w lutym, ale umówmy się (sama ze sobą zawieram umowę), że skoro nie udaje mi się robić oddzielnego wpisu o każdej książce, będę pisała o nich wtedy, kiedy zdołam.

1. Ali Smith The First Person and Other Stories [Wielka Brytania, zbiór opowiadań]
2. Pascal Mercier Nocny pociąg do Lizobny [Szwajcaria, powieść]
3. Amy Sackville The Still Point [Wielka Brytania, powieść]
4. Giuseppe Tomasi di Lampedusa Lampart [Włochy, powieść]
5. Carmen Laforet Złuda [Hiszpania (Katalonia), powieść]
6. Zadie Smith NW [Wielka Brytania, powieść]
7. Milorad Pavić Drugie ciało [Serbia, powieść]
8. Elizabeth Wein Code Name Verity [Wielka Brytania, powieść]
9. Antonio Tabucchi Plac włoski [Włochy, powieść]





1. Nie jestem wytrawną czytelniczką opowiadań, więc nie potrafię tak od razu znaleźć tej miarki, którą należy przyłożyć, by zbiór opowiadań ocenić rzetelnie i sprawiedliwie. Skłaniam się raczej do zdania, które padło w pierwszej opowieści, gdzie bohaterka zastanawia się, czy opowiadanie można porównać do nimfy. Dobre opowiadanie:
So when is a short story like a nymph? When the echo of it answers back.

Przy zbiorach tego typu można (choć nie trzeba) podświadomie zrobić sobie klasyfikację historii na takie, które rozczarowują, na te umykające pamięci wraz z odwróconą stroną i te uderzająca celnie i na moment zapierające dech. W przypadku Ali Smith jest to o tyle trudne, że wiele tekstów ma dosyć ulotną fabułę lub niewyraźną, płynną kreskę przy kreśleniu bohaterów: pierwszoosobowa narracja wytwarza metafikcyjną atmosferę "pisania o pisaniu", ale także zmusza czytelnika (czyli mnie) do odbierania tego co czytam w sposób bardziej osobisty, do uosabiania się z przedstawianym tokiem rozumowania; zamiast znaleźć się w fikcyjnym świecie wymyślonych ludzi i zdarzeń, skłonna jestem raczej do spoglądania na znaną mi rzeczywistość z innej strony, z sztucznie wytworzonej literackiej płaszczyzny. Nie jest to ani dobre, ani złe. Zamiast obrazu starego Santiago, co to wielką rybę łowił, zostają mi w głowie niejasne wspomnienia o tym, jak klasyczną operę można wymieszać z "Porgy and Bess", jakie to intrygujące, ale czy właściwe, to modyfikowanie i naginanie klasyków do własnych potrzeb, albo jak by to było spotkać siebie młodszą, czy dałoby się ustrzec przed pomyłkami, czy to w ogóle byłabym ja czy obcy człowiek... Styl Ali Smith odpowiada mi od pierwszej styczności z nią ("Przypadkowa"), myślę, że nadal będę po nią sięgać.

2. O Nocnym pociągu do Lizbony Pascala Merciera pisałam tutaj

3. Wyobrażam sobie, że powietrze jest jednakowo nieruchome (stałe) w obezwładniającym angielskim letnim upale i w najciemniejszych miesiącach arktycznego mrozu. Bezczasowość upalnego dnia jest mi znana z doświadczenia, ale ta lekka panika, że tak trudno oddychać przy "minus dwadzieścia parę" jest prawdopodobnie niczym w porównaniu z tym, co przeżywają polarnicy w drodze na biegun.

Julia siedzi na poddaszu swojego starego domu rodzinnego. Drobinki kurzu dryfują w przestrzeniach pomiędzy kartonami, przed nosem wypchanego niedźwiedzia polarnego, nad grzbietami wypchanych lisów, wciskają się pomiędzy strony niedokończonego dziennika z wyprawy polarnej stryjecznego pradziadka Julii. Młoda kobieta wprowadziła się tu niedawno ze swoim mężem Simonem, ma za zadanie skatalogować zbiory zgromadzone przez przodka-podróżnika: sprzęty, dokumenty, spreparowane motyle, wyblakłe listy. Zamiast tego zastyga z zepsutym kompasem w dłoni i płynie myślą do początków XX wieku, kiedy to Emily, żona Edwarda (owego polarnika) wyczekiwała wiernie na jego powrót z krainy wiecznego mrozu. Emily i jej czekanie, choć tak odległe w czasie, lśnią romantycznym blaskiem dorównującym zorzy polarnej, którą Edward miał okazję obserwować, z początku wyprawy z entuzjazmem i zachwytem, potem z coraz większym przerażeniem i rezygnacją, przynajmniej tak to wyobraża sobie Julia, sto lat później. Jest naiwną marzycielką i woli sennie poruszać się w świecie heroin w ciężkich sukniach, niezłomnie wiernych, długimi białymi dłońmi piszących niewysłane listy do swoich mężczyzn, prawdziwych bohaterów walczących z żywiołem, powalających dzikiego zwierza, zaciskających odmrożone wargi przy skuwaniu lodu i zabijaniu psów z własnego zaprzęgu. Julia w czasie teraźniejszym albo nie zauważa albo ignoruje to, że jej własne małżeństwo ma się coraz gorzej, a Simon, co za banał, rozważa romans z kobietą mniej eteryczną niż Julia.

Styl: piękny. Podobny do Virginii Woolf z życiem i zmartwieniami wyższej klasy średniej, bohaterką spędzającą cały dzień w domu i przyjmującą jednego tylko gościa, który burzy fundamenty jej podmiejskiego sielankowego spokoju.
Zmysły: naprawdę imponujące opisy przyrody, szczegóły porywająco dopracowane, zapachy, wrażenia związane z dotykiem (skóra, niedźwiedzie futro, płytki na posadzce), dokładny smak potraw, wszystkie dające się ująć przy pomocy słów aromaty wina.
Muzyka: rytmiczny, rozkołysany język jest może nieco prostszy i bardziej przejrzysty niż proza Woolf, ale w podobny sposób melodyjny. Były momenty, gdy wracałam do jakiegoś fragmentu, by przeczytać go sobie na głos, jak piosenki, wiersze, muzyczne frazy.
Minusy: chwilami jednak zbyt wolno to wszystko płynęło. Zdarzało mi się pobłądzić myślami gdzieś indziej, wolałam zająć się czymś innym albo myślałam, że tu właściwie mogłoby się skończyć, choć do końca jeszcze 50 stron. No, ale brak przygodowych głupot, wiadomo.

Ogólnie, dobra książka. Bardzo mocny debiut Amy Sackville.

4. Giuseppe Tomasi di Lampedusa nie był ponoć pisarzem z prawdziwego zdarzenia, chociaż wydana już po jego śmierci jedyna powieść Lampart była wydarzeniem na tyle prawdziwym, że dzisiaj, jeśli nie wymieniana w czołówce lektur o Włoszech, to przynajmniej kojarzona z rozbuchanym filmem Viscontiego.

Tytułowy lampart (do tego tańczący) jest zwierzęciem herbowym rodziny księcia Salina, potężnie wpływowego arystokraty sycylijskiego. W chwili, gdy poznajemy don Fabrizia, księcia, jest on jeszcze wspaniałym przedstawicielem swojego gatunku, ale w beznamiętnym otoczeniu daje się już dostrzec wyraźne oznaki końca epoki: opuszczone majątki, ruiny pałaców, porośnięte pajęczynami komnaty, rozkładające się zwłoki anonimowego żołnierza w zapomnianym kącie ogrodu. Italia przechodzi transformację, ale to nie na tym skupił się Lampedusa. Najbardziej zależy mu na nostalgicznym obrazie przeszłości, dlatego pełen przepychu język jest zmysłowy tak, jak stereotypowo chcielibyśmy myśleć o Włoszech. Smaki, aromaty, kolory, widoki, pogoda - wszystkie zmysły uczestniczą w tej ostatniej paradzie. Don Fabrizio jest świadom nieuchronności przemian i chociaż nie brak mu potomstwa, wie, że jego dzieci będą żyły innym życiem, żadne nie podejmie tradycji dumnego lamparta wzbudzającego respekt sposobem, w jaki zarządza swoim światem. Jest to zresztą świat wypalonego sycylijskiego krajobrazu skontrastowanego z bezsensownością arystokratycznego życia, wystawnych kolacji, niedorzecznie długich bali i przeprowadzek z rezydencji letnich do zimowych i na odwrót. Książę Salina jest tym rytmem zmęczony coraz bardziej, wolałby się oddać swojemu "dziwacznemu" hobby (matematyka i astronomia), a na ślub siostrzeńca z piękną Angeliką, córką kupca, godzi się bez mrugnięcia powieką, bo widzi, że zaczyna się epoka, w której pieniądze są ważniejsze niż błękitna krew.

Odległa już epoka w momencie schyłku, nie pozbawione polotu opisy, które dają szersze tło, lekko żartobliwa w tonie akcja i sposób przedstawiania postaci - to prawie jak comedy of manners. Lampedusa, jak wspomniałam, nie był zawodowym pisarzem i to, że w tekście pojawiają się porównania do lotnictwa czy odkryć psychoanalizy, co nie powinno mieć miejsca w historii z 1860 roku, dodaje do wrażeń z książki ironicznego drgnięcia w kąciku ust. To tylko przyjemna opowieść o dawnych czasach i fikcyjnych bohaterach.

5. Złuda.
Wydawało mi się, że nie warto iść dalej, jeśli zawsze trzeba iść tą samą zamkniętą drogą naszego indywidualnego przeznaczenia. Jedni rodzą się, żeby żyć, inni po to, aby pracować, a jeszcze inni, żeby przyglądać się życiu. Mnie przypadła mała i przyziemna rola obserwatora. Nie sposób wyjść z tego kręgu. Nie sposób się wyzwolić.

Ta książka od początku kojarzyła mi się z czytanym w ubiegłym roku Domem ojca Justo Navarro, przebiegając według właściwie tego samego scenariusza: młody człowiek przyjeżdża na studia do miasta, trafia do upiornego mieszkania swoich przerażających krewnych i samotnie przemierza smutne szare ulice w poszukiwaniu dojrzalszej wersji siebie. Ale Złuda była pierwsza, Carmen Laforet wysłała Andreę do Barcelony w latach 40-tych, a mój wypożyczony z biblioteki pożółkły egzemplarz książki wydały Iskry w 1962 roku.

Jest to zatem historia osieroconej dziewczyny, która przyjeżdża do powojennej Barcelony studiować niepraktyczną literaturę. Jej marzenia szybko roztrzaskują się o ponurą rzeczywistość: rodzina z mieszkania przy Calle Aribau (sprawdzam na mapcrunchu, szeroka, niezbyt urokliwa ulica w centrum miasta, ciężkie gałęzie platanów zasłaniające okna kamienic) już dawno utraciła szacunek i świetność. Babka to wysuszony upiór ignorowany przez wszystkich, wujowie są brutalni i niepoczytalni, złamani więzieniem, zaplątani w niejasne interesy i konflikty ze wszystkimi, ciotka despotyczna i znienawidzona od pierwszego momentu... Biedna, biedna Andrea sama musi zmagać się z nędzą, głodem i brakiem przyjaciół, musi wydostać się spod wpływu tych odpychających, a jednak fascynujących krewnych, przechodząc jednocześnie odwieczny rytuał odnajdywania swojego miejsca w świecie. Obraz miasta różni się od tej kosmopolitycznej metropolii, raju dla turystów, jaką znamy z przewodników turystycznych i romantycznych filmów; Barcelona poszarzała od gorączkowego głodu, nocne ulice długie, przytłoczone czarnymi bryłami sławnych przecież budynków (świetna, złowieszcza scena na stopniach zwalistej katedry), ukryte zaułki półświatka. Atmosfera dzisiaj już pewnie nie do odnalezienia.

Styl nie jest poetycki, choć tak pełen emocji, że momentami wręcz wywołuje podskórne drżenie, szczególnie gdy niespodziewanie wiatr przybiera kolor, a cisza staje się jak uderzenia potężnych kruczych skrzydeł. To właśnie te emocje są pierwszym filtrem dla powieści. Jej wartość intelektualna: egzystencjalizm, obraz kraju po wojnie, przychodzi później.

6. NW
There is a connection between boredom and the desire for chaos. Despite many disguises and bluffs perhaps she had never stopped wanting chaos.

Zaskakująco trudne do przebrnięcia dwie pierwsze części nowej książki Zadie Smith nastroiły mnie pochmurnie i podejrzliwie. Nie tak pamiętałam jej powieści, zawsze były lekkie i szybkie w czytaniu, choć objętościowo ze dwa razy większe. Ale może to moja chwilowa słabość, jakieś problemy z dostrojeniem się, rozpacz styczniowa, paraliż zimowy, echa rozczarowania, że świat się nie skończył? Od trzeciej części powinnam była zacząć, gdybym wiedziała, że można, bo rozdział o Keishy/Natalie był tak cudownie uporządkowany w absurdalne punkty, że nagle wszystkie elementy wskoczyły na swoje miejsca i złapałam rytm, który wcześniej mi umykał.

NW to znowu obraz miasta, miejsca w mieście. Londyn, jakiego nie znam (bo niby skąd?), dzieci i wnuki emigrantów, karaibsko-afrykańska mniejszość. To ludzie i ich małe życia, nieistotne problemy, osiągnięcia i tragedie - każdy ma swoje. Leah, poślubiona pięknemu Michaelowi i zamknięta w swoim światku, do którego nikogo nie dopuszcza.. Felix, na optymistycznym progu nowego życia żegna się z rodziną i kochanką, chce zostawić za sobą bezowocną egzystencję wśród uzależnień i nędzy. Keisha (moja ulubiona część), dziecko z niespotykanie pragmatycznym umysłem, przeistacza się w Natalie, prawniczkę z lepszym, dostatnim życiem i skomplikowanym mechanizmem ucieczki od niego...
Dużo mówiło się przy okazji tej książki specyficznym języku i stylu. Nie odebrałam go jako "zbyt ambitnego", wydawał mi się naturalny, wkradał dyskretnie do mózgu. Jest to opowieść bez szczęśliwych zakończeń, ale i bez wielkich dramatów, już raczej mocno okraszona ironią losu. Dla mnie było to o tyle ciekawe, że to książka o ludziach w moim wieku, ale o odmiennych doświadczeniach, o tym, że życie można wieść na wiele sposobów i żaden z nich nie jest zły. Ani dobry.

7. Milorad Pavić sam napisał sobie blurba na okładkę Drugiego ciała:
Autor tej książki jest zmyślony, pozostałe postacie na ogół istniały. Wspominane na kartach książki Źródło Bogarodzicy znajduje się obok domku Najświętszej Marii Panny w Efezie, to jego wodę sprzedawano podczas opisywanego weneckiego karnawału. Istnieje także pierścień. Widzieliśmy go u naszej przyjaciółki. Zmienia kolor zależnie od stanu ducha tego, kto go nosi. Żyli również dwaj pisarze, o których mówi ta powieść: Gavril Stefanović Venclović (1680-1749) i Zaharija Orfelin (1726-1784). Jeden w Sentandrei na Węgrzech, drugi przez pewien czas w Wenecji. Ich dzieła, które się tu cytuje, można przeczytać także i dziś. Orfelin w roku 1772 ogłosił u weneckiego drukarza i wydawcy Theodosiosa obszerną biografię cara Piotra I, która pozostaje jedną z najpiękniej ilustrowanych ksiąg z tamtych czasów, a czyta się ją i dziś jak ekscytującą powieść. W osiemnastowiecznej Wenecji naprawdę istniały działające w sposób niemal magiczny, wzorowane na bizantyjskich tajne służby specjalne. Ogółem biorąc, w swoim czasie istotnie żyło wiele postaci z tej książki, jak skrzypaczka Zabeta czy osiemnastowieczny wenecki inkwizytor Cristofolo Cristofoli, ale ich losy zagubiły się w mrokach czasu. Tutaj zostały na nowo złożone.
To książka w równej mierze tajemnicza, co ważna. Sam autor określa "Drugie ciało" mianem najistotniejszej i najdojrzalszej książki swego życia, czegoś w rodzaju summy i testamentu twórczego.

I prawdę mówiąc, nie mam tu wiele więcej do dodania, oprócz tego, że już zdążyłam się zorientować, że zwykle proza Pavića to ta z rodzaju rozkosznie intertekstualnych, dowcipnych i intrygujących - wystarczy sam opis na okładce, by zawirowało obrazami przed nosem. Pośród tych wszystkich weneckich drukarzy i muzyków oraz węgierskich mnichów, sam narrator/autor/pisarz ochoczo poszukuje tak zwanego Drugiego Ciała, czyli niczego innego niż duchowego bytu, do którego dąży się po śmierci. Dosteniemy bowiem nowe, zupełnie inne ciało i nikt nas nie rozpozna, jak Jezus był wszystkim obcy po zmartwychwstaniu. Rozpoznają nas może po głosie, a może po charakterystycznym pocałunku w kark.
I chociaż Pavić nie oczarował mnie tak zaskakująco jak przy Siedmiu grzechach, bo człowiek jest bardziej cyniczny i powściągliwy, gdy wie, czego się spodziewać, była to satysfakcjonująca lektura z barwnymi postaciami i wiedzą (np. kabalistyczną czy historyczną), której nigdy mi dość, mimo że nie do końca mam pewność, czy wszystko w tej książce jest prawdą. Jak u Borgesa, zabawa intelektualna, tyle że bardziej europejska. Mocne trzy gwiazdki.

8. Cztery wyraźne gwiazdki przyznałam za to Code Name: Verity Elizabeth Wein, choć nie ukrywam, że podeszłam do niej z ironicznym sceptycyzmem, skoro to niby YA, a ja już jestem adult too old, jak doświadczenia z Igrzyskami Śmierci pokazały. Oczywiście nie ma niczego złego w książkach, w których młodzi i zawsze piękni bohaterowie wystawiani są na wielkie próby i przekonują się, co to znaczy żyć naprawdę. Prawdę mówiąc, trochę im zazdroszczę tej urody i młodości, tych przygód i olśnień, bo mnie z tego wszystkiego przytrafiło się tylko bycie w wieku 18-25, a na dodatek jakoś nie mam czego wspominać z tamtych lat. Szczęśliwie złożyło się, że ta książka nie zawiera przygód tak nieprawdopodobnych jak miłość do wampira, paranormalne zdolności czy walka o przetrwanie w futurystycznej dystopii. Te nieuniknione piękne, młodziutkie bohaterki są skonfrontowane z faktem historycznym, z całkowitym bezsensem wojny (drugiej światowej) i chociaż wyobrażanie sobie siebie w podobnych "dekoracjach" mija się z celem, owe historyczne tło widzę o wiele wyraźniej i bardziej realistyczne niż choćby najbardziej kunsztownie wymyślane krainy. Mamy zatem Maddie, nieustraszoną pilotkę RAFu oraz jej najbliższą przyjaciółkę (przyjaźń w książkach jest zawsze taka piękna i wzniosła!) Queenie, która bierze udział w wojnie w najbardziej romantyczny z możliwych sposobów: jest szpiegiem.

Co podobało mi się najbardziej, to ta niepewność co do tego, co wydarzyło się naprawdę. Jedna z dziewcząt spisuje historię drugiej, nie ukrywając, że często powołuje się na licentia poetica i spisując w gestapowskiej niewoli "wszystko, co wie o brytyjskim lotnictwie", próbuje wyprowadzić wroga na manowce. Druga z dziewcząt ukrywa się we francuskiej stodole i również zaczyna porządkować wspomnienia na papierze, prawdopodobnie z nudów. Te, mówiąc brzydko, sztuczki narracyjne dodały całej opowieści nie tylko emocji, ale i aury nieco poważniejszej literatury. Właściwie nie jestem pewna, czy to rzeczywiście było YA. A tak wysoka ocena? Za śmiech i łzy. Każda książka, która potrafi mnie wzruszyć, zasługuje na jedną gwiazdkę więcej.

9. W Placu Włoskim Antonio Tabucchi "wprowadza czytelnika w mikrokosmos zagubionej wśród bagien toskańskiej wioski, gdzie na placyku zmieniają się z biegiem czasu i historii pomniki panów, ale pozostaje niezmienna nędza, malaria, ucisk. Na przesuwającej się taśmie czasu ukazują się, igrając z chronologią, przedstawiciele trzech pokoleń buntowniczej rodziny, marionetki pociągane za sznurki w okrutnym teatrze historii."

I właśnie tego typu dramatyczne opisy kojarzą mi się z nieznośnie malowniczym krajobrazem Toskanii, więc tę niewielką powieść czytało mi się z silnym poczuciem umiejscowienia, wydarzenia nie były zawieszone w fikcyjnej próżni, ale ogrodzone wiejskim płotem, wmurowane w fundamenty teatru, obmyte włoskim morzem. To debiut Włocha, który potem wolał pisać o Portugalii, debiut z całym arsenałem ujmującej świeżości i uroczych niedoskonałości. Odrobinę baśń ludowa, trochę groteska i żart, samo streszczenie na okładce mogłoby wywołać ironiczny komentarz, że przecież dzisiaj nikt już tak nie pisze. Kojarzyło mi się to nieco z czytaną niedawno Death In Spring, ale o ile tamta katalońska baśń była mroczna i smutna, tak tutaj jest lżej, bardziej ludzko, trochę po marquezowsku z tymi bohaterami o tym samym nazwisku i dziwacznych pomysłach na życie. Przy okazji znów lekkie liźnięcie historii Włoch, narodziny republiki, narodziny faszyzmu, wolność, takie tam. A że Tabucchi ma pióro barokowe i uwodzicielskie, czyta się to z przyjemnością. Choć coś jego autorstwa, co zwaliłoby mnie z nóg, na pewno jeszcze przede mną.

recenzje: książki, książki, 52 książki na rok

Previous post Next post
Up