Feb 05, 2008 23:35
To chyba nie jest szczyt trendowności i kreatywności, gdy człowiek przylata z Irlandii do Nujorka i szuka irlandzkich pubów, które znalazłszy, zamawia Guinnessa. Nie mówiąc już o jedzeniu typowo irlandzkiej kolacji na serwetce z portretami Wilde'a, Swifta, Joyce'a, Yeatsa i Shawa (ten motyw miał w sobie coś tak amerykańskiego, że choćby wszyscy wokół mówili z tak wyrazistym wyspiarskim akcentem, jak mój szef, wiedziałbym, gdzie jestem).
Z niejakim zdziwieniem stwierdzam, że przybyłem do NYC w czasie, gdy Tworzy się Historia. Otóż wczorajszego (niedzielnego) wieczora miał miejsce finał rozgrywek Superbowl, w którym NY Giants po bodajże ćwierćwieczu przerwy wywalczyli tytuł mistrzowski. Pomijam fakt, że finałom towarzyszy ciężka histeria, że wszystkie hotele w mieście pękały do wczoraj w szwach głównie ze względu na Superbowla, że w drodze z Times Square do hotelu minęliśmy lokal wyspecjalizowany w pokazywaniu na ogromnych ekranach bezpośrednich relacji z wydarzeń sportowych, przed którym kłębił się tłum fanów usiłujących dopchać się po bilet tak zacięcie, że musiała ich nadzorować policja. To norma, tak tutaj wyglądają finały za każdym razem. Wszakoż z okazji długo wyczekiwanej wygranej w dniu jutrzejszym przez Wall Street i Broadway przetoczy się tryumfalna parada, która swoją świetnością ma oddać całą dumę i radość Neoyorquinos z sukcesu swej drużyny. A jeśli kiedyś ktoś mnie spyta - Where were you when the Giants won the Superbowl? - będę mógł wypiąć pierś i zerkłszy pytającemu prosto w oczy odpowiedzieć - I was in the New York City!
Mam nadzieję, że naprawdę będzie piknie, bo przecież jeśli nie pójdę, to Ivor i Geronimo do końca mojej kariery w Letterkenny będą na mnie patrzeć jak na ufoludka i nerwowo zerkać mi na ręce, czy aby w nich nie trzymam skrwawionej siekiery.
Zdecydowanie większe niż z paradą nadzieje wiążę z innym widowiskiem, w które udało mi się trafić bezbłędnie. Chinese New Year Splendor się ono nazywa i pokazywane jest do 9 lutego co wieczór. Bilety drogie jak cholera, ale powinienem Dać Radę, zwłaszcza jeśli niekoniecznie co wieczór będę jeść kolacje w ładnych, czasem wręcz sławnych, lokalach. Takich, jak na przykład The Pierwsza w The Świecie The Hard Rock Cafe, która dzięki wystawionej w gablocie gitarze Erica Claptona i gorsetowi Madonny jest sławna tak okrutnie, że chcąc zabrać ze sobą jedną odbitkę wykonywanego przez obsługę zdjęcia na tle ściany z wystającymi deskami setek gitar, należy uiścić opłatę $15. Inna rzecz, że to ja najmocniej nastawałem na kolację właśnie tam. Gdy czując się zmarznięty zamówiłem "Irish coffee" (tu parski i śmichy kolegi i szefa), pani kelnerka poprosiła mnie o dowód. Poczułem się tak młody, że na wszelki wypadek zaznaczyłem, jak bardzo bym chciał, żeby moje danie główne pojawiło się na stole PO starterze. Pani kelnerka uśmiała się, uświadomiła mi, że jest w zawodzie od 10 lat, po czym starter i gwóźdź programu przyniosła jednocześnie, dzięki czemu to drugie mogłem docenić w pełni, gdy już wystygło.
Mniej legendarnie, ale za to zabawniej było dziś rano na Ulicy Ściennej, w lokalu jakże kreatywnie nazwanym "Exchange Cafe". Otóż nie tylko można tam było na śniadanie zamówić niemalże cokolwiek (w tym prawdziwe Grzaneczki[tm] łoptoknięte w jajku), ale zrobić to bez akrobacji językowych, bo wśród czterech dziewcząt z obsługi trzy okazały się Polkami (zapewne z Greenpointu, bo to stosunkowo blisko). Poczułem się jak w Dąblinie albo i Kiczkach. Kawa nie tak dobra jak w Starbucksie, ale tam dla odmiany wolałbym nie chodzić, bo jest trochę niesympatycznie. Ze względu, że tak powiem, na styl obsługi:
W ostatnich tygodniach nabrałem przekonania, że Irysi mówiący z ciężkim donegalskim akcentem są Straszni, bo ni grzyba nie mogę ich zrozumieć. Powinienem ich przeprosić. Co niektórzy hamełykanie, a zwłaszcza czarnoskóre hamełykanki, mówią w sposób nie tylko imponująco nieczytelny, ale też brzmiący tak niechlujnie i memląco, że po kilku sekundach słuchania pałam do mówiącej głęboką antypatią, a przy okazji przypomina mi się lotniskowa scena z "Misia". Przyznaję, że to trochę niepokojące: słysząc paskudny bełkot i strzelając okiem w bok, w znakomitej większości przypadków widzę Murzynkę. A żeby było zabwaniej, gdy zwraca moją uwagę człowiek mówiący z akcentem ewidetnie amerykańskim, ale czytelnie i wyraźnie, najczęściej okazuje się być Murzynem pci męskiej. Latynosem nigdy, nordykiem z rzadka. Wot, zagadka.
Z okna biura widać Statuę Wolności, z okna w hotelu las potężnych biurowców. Czasami czuję się jak prosty chłopak z Sokolnika w centrum Warszawy, tylko bardziej. Na szczęscie zwykle zaraz po takiej refleksji trafiam na jakąś głęboko amerykańską reklamę lub punkt rekrutacyjny U.S. Army (jeden bardzo imponujący jest na środku Times Square) i od razu jakoś mi raźniej.
2.
Wtorkowy poranek. W metrze tłum. Linie ekspresowe i lokalne po równi, jeśli tylko jadą na Wall Street, zatłoczone są po brzegi. Bydło pcha się do drzwi tak ostro, że New York Transit Authority wystawiło na perony ludzi krzyczących "please stand back and let get off the train first". Krzyczą tak od 6:30, choć właściwa gorączka dopiero się zacznie. Wall Street z obu stron ogrodzona barierkami, za nimi stoją już setki, jeśli nie tysiące ludzi w białych i niebieskich koszulkach, w baseballówkach z napisem "XLII SuperBowl Champions". Nagle podnosi się wrzask. Bydło szaleje. Po chwili okazuje się, że ten wrzask wita pustą ciężarówkę i pusty autobus. Gdy ulicą przejeżdża naście motocykli z policjantami, tłum skacze do góry. Jest 8:45, a już zebrały się co najmniej setki gapiów, zaś USAToday opublikowało listę pięciu najlepszych wymówek, żeby zerwać się z pracy i dołączyć do tego tłumu.
Nowy Jork przygotowuje się do zwycięskiej parady na cześć Gigantów.
Ja też. Pożyczyłem od Geronimo zapasowe akumulatory (oczywiście nie zabrałem z Irlandii ładowarki), wsparłem duchowo Ivora przy przesuwaniu spotkania z Kadi na inną godzinę. Ona sama zresztą też chce wykorzystać nadarzającą się "lifetime opportunity". Za minut kilka dołączamy do bydła na Wall Street; co ciekawe, nie musieliśmy szukać wymówek.
3.
Grupa specjalna QA idzie patrzeć na gawiedź:
Geronimo: Do you think it's going to start right there?
Ivor: Let's just follow the crowd...
Majkiel: ...follow the herd.
Ja&Ivor, z idealną synchronizacją: Bee-e-e!
Timing mieliśmy cokolwiek niedoskonały. Pchający się od strony Staten Island Ferry tłum został zablokowany przez policję co najmniej 150 metrów od Wall Street, w związku z czym na elementy parady napatrzyłem się więcej idąc do pracy, niż w czasie właściwej imprezy. Gawiedź włażąca na budki z gazetami została zdjęta tak szybko, że porzuciłem myśl o dołączeniu do cwaniaków.
Tłum wszelkiego koloru i akcesoriów, tu Hindus w zawoju, tam siwobrody pop (ten ostatni nie wyglądał co prawda na gapia).
Chodnik wypełniony gawiedzią, wyjście z metra wypełnione gawiedzią, okna przylegających do Wall Street budynków wypełnione gawiedzią +1, obrzucającą gawiedź na chodniku tonami pociapanego papieru i innego xyfu mającego Robić Klimat. Jeśli to były hotele (przylegające budynki, I mean), zaiste ciekaw jestem, ile kosztowało wynajęcie pokoju na godzinkę czy dwie w czasie parady. Albo ile kosztował bilet na przejazd jednym z piętrusów "New York City Sightseeing", które wzięły udział w paradzie.
Podobnie, jak 3 godziny wcześniej, każdy przejeżdżający pojazd wzbijał w powietrze tumany wrzasku. Instynkt stadny działał tu tak silnie, że tam, gdzie przyszło mi stać, daleko z tyłu i z boku, gawiedź darła się nie wtedy, gdy było widać coś ciekawego, bo mało kto widział cokolwiek, ale wtedy, gdy słychać było darcie się tych, którzy stali wzdłuż trasy parady. Oczywiście, każdy wóz policji przejeżdżający boczną alejką też dostawał swoją porcję wiwatów - ludzie w tłumie darli się, piszczeli i charczeli, po czym rechotali sami z siebie. Lifetime, kruca, experience.
Ostatecznie, gdy wrzaski zaczęły cichnąć, a wiszący nad skrzyżowaniem śmigłowiec poleciał sobie gdzieś indziej, poczułem lekkie ukłucie zawodu. Chcąc się jakoś pocieszyć, poszliśmy na meksykański lącz w miejscowym fastfoodzie z latynoską obsługą, na "carnitas fajita burrito". Chcąc się pocieszyć dokładniej, Ivor z Geronimo koniecznie chcą w czwartek iść na kolację do Hootersa, słynącego z faktu, że jedzenie jest znośne, a obsługujące gości dziewczęta co prawda są kiepskimi kelnerkami, ale za to mają świetne biusty, a obowiązujący strój służbowy nie zawiera elementów, które w podziwianiu owych atrybutów mogłyby jakoś przeszkadzać. Nie do końca ich rozumiem, jeden ma dziewczynę (ładną), drugi żonę, że o ząbkującym synku nie wspomnę. Ale widocznie to jakoś osobno potrafi działać.
new york city,
superbowl,
giants,
sokolnik