Feb 12, 2008 18:55
Who wants to hop off at Canal Street to do some shopping?
OK, just to let you know - you are going to profit from the misery of many poor people working back there for 14 cents per hour, 14 hours a day 7 days a week with the guys who stroll around the filthy hovels they work in and yell at them and beat'em and beat'em and BEAT'EM! so they work faster and faster and faster.
Of course, if you still want to do some shopping here, have a nice day.
Face of the nation numer 1: showman zawodowy.
Przewodnik miał w sobie coś irlandzkiego i to bynajmniej nie były tylko ryże włosy i zarost. Raczej żywiołowość, takiego rodzaju, jak można się spodziewać po Prawdziwym, stereotypowym wręcz Irysie. Gdy wsiadałem do kolejnego odkrytego piętrusa Gray Line, a było to może 10 minut drogi od startu trasy na Times Square, zdążył już wypytać pasażerów, a zwłaszcza pasażerki, o pochodzenie. I dopasował swój przewodniczy wykład do pozyskanych informacji - najbliżej niego siedziały dwie angielki, więc szczególną uwagę poświęcił pierwszemu gubernatorowi w mieście, który stracił posadę przez żonę. Żona była kleptomanką, a miejscowi burżuje nie lubili, gdy po wystawnym przyjęciu okazywało się, że zginęły rodowe srebra.
Oprócz charyzmy przewodnik umiał też błysnąć wiedzą i orientacją, że o świetnych technikach przytrzymywania publiki nie wspomnę.
Jako główne style architektoniczne Nowego Jorku wymienił klasycyzm, eklektyzm, art-deco, modernizm i postmodernizm, romanesque, wreszcie beaux-arts. Przykład ostatniego stylu na trasie autobusu był raptem jeden - ratusz. Za to 5 minut pieszo od hotelu mam bodaj największy a na pewno najsłynniejszy przykład tego stylu. I ten przykład miał u mnie już ze 3 sesje zdjęciowe, z czego jedną usprawiedliwiałem, sam nie wiem po co, koniecznością poćwiczenia obsługi nowego aparatu. Grand Central Terminal. Pod względem ruchu kolejowego to podobno mały pipek w porównaniu z Penn Station, pod względem stylu i rozmachu przygniatający Penn tak, jak optycznie sam jest przygnieciony sterczącymi wszędzie wokół drapaczami, w tym uznawanym za najładniejszy patyk w mieście Chrysler Building'iem (zębate światła wokół zwieńczenia są na tyle efektowne, że prawie co wieczór usiłuję je jakoś ładnie uchwycić). Przez główny hall dworca bez przerwy przelewają się rzesze ludzi (pół miliona dziennie), między innymi dlatego, że zaraz pod nim jest węzłowa stacja metra; 67 torów przy 44 peronach wykorzystywanych jest tylko częściowo, a z co najmniej 20 kas stale otwarte są trzy. Co ciekawe, zbudowany na początku wieku dworzec otarł się o zburzenie, gdy dotowane autostrady i gwałtowny rozwój linii lotniczych mocno podkopały kompanie kolejowe, w związku z czym właściciele chcieli zamiast ładnego dworca postawić kostkę łączącą funkcję dworca i biurowca. Uratowała go pani Jaquelin Kennedy-Onassis, najwyraźniej podzielająca moje opinie na temat wielkich miast zbudowanych wyłącznie ze szklanych i stalowych klocków. Dodatkowo podreperowała go ambicja pana Donalda Trumpa, który podczas negocjacji z władzami miasta (mającymi uczynić go z czasem jednym z główych graczy na rynku nowojorskich nieruchomości) przyrzekł sfinansować generalną renowację budynku; wreszcie kolejowym dworcem postanowił zająć się miejski transport publiczny (nie zaś sama kolej), w wyniku czego Grand Central nie tylko odzyskał dawny blask (wcześniej np. wielkie malowidło na suficie z fragmentem mapy nieba, oglądanego spoza Sfery Gwiazd Stałych kilkaset lat temu, pokryte było w całości grubą warstwą smoły i nikotyny - skrawek tego syfu zostawiono na przestrogę), ale zyskał nowe, wielkie i wspaniałe schody, obecne na pierwotnym planie budynku, ale porzucone przez architektów w trakcie realizacji na rzecz przechowalni bagażu. Żeby nadać renowacji odpowiedni polor i klimat, odnaleziono i otwarto stare wyrobisko w kamieniołomie w Tennessee, ale każda bryła wetknięta w nowe schody i użyta do wymiany elementów uszkodzonych, została oznakowana datą instalacji i wzmianką, że nie pochodzi z oryginalnej budowli. O ile zamienioną na przestrzeń handlową (potem oddział banku) przechowalnię można było łatwo poświęcić, o tyle nienaprawiona pozostała charakterystyczna dziura w dachu. Dziura powstała w połowie XX wieku, gdy w ramach propagandowych wysiłków na rzecz zmniejszenia społecznego niepokoju wywołanego W Idiotlandzie sukcesem Sputnika, w głównej hali dworca ustawiono rakietę Redstone. Ustawiono ją właśnie tam ze względu na potężny przepływ gawiedzi, a wycięcie dziury w dachu okazało się najekonomiczniejszym z wykonalnych sposobów, by ją tam umieścić. Rakieta z czasem poszła tam, gdzie jej miejsce. Dziura, mocą rządowej decyzji, została. Jako świadectwo zimnowojennej histerii.
A ostatnim pieniem na cześć mojego ulubionego budynku w The Mieście, Które The Nigdy Nie The Śpi (kurwa, kto powymyślał takie nazwy?!), niech będzie fakt, że 98% zagubionych tam komputerów i iPodów wraca do właścicieli. O.
Art-deco w "Novum Caput Mundi" (niektórzy naprawdę tak piszą) to oczywiście przede wszystkim Empire State Building (to też nazwa mówiąca; wśród mniej i bardziej pompatycznych nazw NYC jest też "The Empire City") i Chrysler. Jeszcze więcej dziedzictwa widać niżej, na ulicy - na szyldach i neonach firm używających wiek później tych samych czcionek i konwencji kolorystycznych.
Gdy bus mijał Empire State, przewodnik szybciutko poinformował, że o tej porze kolejki na taras widokowy są mniej więcej godzinne, często czeka się dłużej. Zamiast tego można kontynuować objazd miasta i dowiedzieć się paru kolejnych ciekawostek - anybody wants to hop off at the Empire State?.. No? I thought so.
Nie pamiętam, czy przewodnik wśród dominujących stylów wymienił neogotyk i jego pogrobowce, ale wszystkie kościoły, jakie minąłem na swej drodze, były neogotyckie, a sporo budynków wygląda, jakby za chwilę z jednego na drugi miał skakać Batman. Nie bez powodu, w końcu jedną ze zwyczajowych nazw miasta jest "Gotham" - na tyle popularną, że używa jej jeden z miejscowych banków. Nazwa przyczepiła się ze względu na powiastki pt. "Wise Men of Gotham", kreujące wioskę Gotham w Anglii (Nottinghamshire) na tamtejszy Wąchock. Co ciekawe, obłąkańcze zachowanie mieszkańców opisane w "Wise Men", było najprawdopodobniej ich sposobem na uniknięcie poprowadzenia przez wioskę królewskiego gościńca (do którego budowy i napraw zapędzonoby oczywiście miejscowych). Za czasów króla Jana obłęd uważano za wysoce zakaźny, toteż sprytni wieśniacy dopięli swego, a ich sposób na kłopoty zainspirował Washingtona Irvinga do określenia Wielkiego Jabcoka (The Big Apple) mianem Gotham City.
W drodze w dół miasta każdy, kto miał chęć posłuchać, dowiedział się też conieco o historii Nowego Jorku, falach imigracji, ekspansji miasta i postępującym stłoczeniu Manhattanu, rosnących kosztach szerokości elewacji i wreszcie obłędnym pędzie do góry (jedyny kierunek budowania, jaki pozostał do w miarę swobodnej dyspozycji), tak drapieżnym, że władze miasta nałożyły administracyjny limit wysokości drapaczy jako procent powierzchni zajmowanej posesji, żeby nie dopuścić do ostatecznego i całkowitego zaciemnienia ulic. Oczywiście, podwójny szczyt tego pędu to teraz siedmiopiętrowej głębokości gigantyczna studnia, w której 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, wre praca budowlana - chcąc się propagandowo wpasować w archetyp feniksa, Nowy Jork buduje nowe, lepsze iglice na miejscu zburzonych, w tym przynajmniej trzy budują się jednocześnie, m.in. Freedom Tower, która ma mierzyć 1776 stóp wysokości (taka drobna aluzja do Deklaracji Niepodległości, moim zdaniem jakoś krótko po ukończeniu powinni ją zdemolować kosmici).
W czasie, gdy piętrus zbliżał się, a potem mijał Ground Zero, przewodnik opowiadał o rozmaitych konsekwencjach ataku 09/11 - ekonomicznej czkawce w Financial District po zamrożeniu bezpośredniego sąsiedztwa WTC Site, o niespotykanych zmianach w prawodastwie, wszystko to, o czym tak głośno było i jest tam, gdzie skrót "USA" spotyka się z czymkolwiek więcej niż bezkrytyczny podziw. Mam wrażenie, że pan przewodnik jest demokratą, Dżordżykowi (nie bezpośrednio) sporo się dostało, poszła nawet konkretna lista rzeczy, które nie tylko w krajach cywilizowanych, ale nawet w Stanach były nielegalne od dziesiątek lub więcej lat, a po Fahrenheit'cie stały się konstytucyjne.
Co ciekawe, pan przewodnik rodzinnego miasta nie starał się w żaden sposób idealizować, przykładowo zdecydowane opowiedzenie się przeciw niewolnictwu przypisywał nie tyle idealizmowi, co biznesowemu pragmatyzmowi wpływowych mieszkańców. Nowy Jork nie potrzebował niewolników, bo głównym źródłem jego rozwoju był port. Co więcej, tylko dzięki taniej pracy niewolniczej Południe mogło być równorzędnym partnerem gospodarczym Północy, zatem liberalni Jankesi mniej rozpaczali nad dolą uciśnionych Afro-Amerykanów (koniecznie z takim akcentem jak w "12 groszy"). W czasie wojny secesyjnej Nowy Jork sięgnął szczytów pragmatyzmu, handlując (m.in. bronią) z obiema stronami konfliktu, ale nie należało się chyba spodziewać innego podejścia po mieście, którego ważnym źródłem dochodu w czasie gorących dysput o abolicji było szycie ubrań roboczych dla niewolników.
W sposób doskonale neutralny pan przewodnik opowiedział historię z mijanym "po trasie" Christopher Park, gdzie na pamiątkę wydarzeń ze Stonewall Inn (w pobliżu jest również Gay Street, na której rogu stoi Oscar Wilde Bookstore) ustawiono kopie słynnych w pewnych środowiskach rzeźb Segala.
Niestety, wkrótce z panem Ryżym musiałem się rozstać, bo zapragnąłem (gwałtownie i lubieżnie) zobaczyć Lady Liberty z odległości bezpośredniej. Niestety, zajrzeć jej pod szatę ostatnimi czasy się nie da T___T;
Prom na Liberty Island startuje spod Castle Clinton, głównej bramy imigracyjnej do końca (prawie) XIX wieku. Sam fort wygląda dostojnie i szacownie, jest odpowiednio zniszczony i zmurszały, zaś w środku można zobaczyć odkopany kawałek muru z czasów, gdy Manhattan był kolonią holenderską pod nazwą Nowy Amsterdam, odkupioną od miejscowych Indian za ok. $24 w naturze.
Przed wejściem do Castle Clinton stoi w odległości nastu metrów dwóch ludków na postumentach. Obaj (oboje?) w szpanerskich czarnych pinglach, w powłóczystych szatach koloru malachitowego (czy jak tam się nazywa kolor spatynowanej miedzi i brązu), w takichże promienistych diademach na głowach i oczywiście z twarzami pomalowanymi na ten sam kolor. Za drobną opłatą można sobie zafundować zdjęcie z pomniejszoną i cokolwiek zmodernizowaną Lady Liberty. Poczułem prawdziwy smak Ameryki, nie po raz pierwszy i nie ostatni zresztą.
Hello, sir, are you having fun now? I don't think so and I will tell ya, enjoy yourself! Have you come to New York City to see tall buildings? Of course not, there are plenty tall buildings everywhere, you have come here to have a great time!
Have you ever kissed a black man, kind lady? If not, when you go to heaven, you will have to kiss all the black men that will be there and this means reeealy lotsa black men ta kiss. Of course, we are not in heaven now, there is no free lunch for everybody. Yes, when you go to heaven, you get all the lunchie. And when you go to hell, you get all the barbecue. Sir, if you kiss your lady right now, I will sing a love song for you. Yeeeah, there you go.
Face of the Nation numer 2 - showman uliczny
Przed wjazdem na prom, między kolejnymi barierkami, wije się wężykiem spora kolejka, głównie Hamełykanów. W końcu Statua to jeden z symboli narodowych. Przed barierką stoi sympatyczny Murzyn z tęczową peruką na głowie i mini-gitarą w ręku, śpiewając improwizowane pozdrowienia i przerywając śpiew wstawkami w stylu typowych dla kultury anglosaskiej "comedians" (jednoosobowy kabaret? jak to nazwać po polsku? po prostu komik?). Widać wprawę i talent, również po częstotliwości, z jaką przerywa swoje występy szybkim, lecz bardzo uprzejmym "thank you". Trzy metry dalej sterczy Portorykańczyk (czy inny Hispanic, jak to się teraz ładnie w Hamełyce nazywa) z radiomagnetofonem na ręku. Boombox gra podkład, spaniol śpiewa. Śpiewa całkiem ładnie i czysto, z nutką tęsknej melancholii, która w zacisznym patio meksykańskiej restauracji wycisnęłaby gościom łzy z oczu i dolary z kieszeni, jednak tutaj nastrój jest zupełnie inny. Tutaj wzięcie ma entertainment w stylu żywych statui w czarnych pinglach i ewentualnie wesoły Murzyn z gitarą.
Nawet bez showmanów w kolejce raczej bym się nie nudził. Wieje silny wiatr z południa, na wietrze wiszą mewy, często wręcz na wyciągnięcie ręki. Ludzi olewają kompletnie. Kolejka sunie naprzód, szum, gwar, norma. Nagle ktoś najwyraźniej machnął do kogoś niewłaściwą ręką albo puścił bąka, bo do stada mew dołącza kilkanaście gołębi, które zresztą też zawisają tuż nad gawiedzią.
Hispanic stoi przy samym wejściu do namiotu, w którym spędza się około 40 minut (czasem więcej) przed wejściem na pokład promu. Bynajmniej nie po to, żeby spragnieni łyku patriotyzmu Hamełykanie zanadto nie zmarzli. Wymogi bezpieczeństwa dla promów na Liberty Island są ściślejsze niż na lotniskach - nie tylko musiałem pokazać, że laptop w moim plecaku to naprawdę tylko laptop, ale też wyjąć baterię, by pokazać, że wygląda normalnie i włączyć laptop, żeby udowodnić, że to naprawdę tylko bateria tylko.
Strażnicy w namiocie to kolejna face of the nation, tak na dobrą sprawę, i to całkiem przyzwoita. Uprzejmie, z respektem, bez bydła, bez bucostwa - a przy tym w przeciwieństwie do personelu lotniczego nie mają obowiązku zadawania delikwentom rutynowej litanii pytań. Pytania są tak straszliwie głupie, że pani w Belfaście zadawała mi je z tak słodkim uśmiechem i tak niewinnie łagodnym głosem, jakby chciała mi zasugerować, że rozmawiam z osobą nie całkiem rozwiniętą umysłowo, dla której pewne - okrutnie oczywiste dla każdego dorosłego człowieka - rzeczy niekoniecznie są tak oczywiste. "Zdarza się, że nieznajome osoby wręczają pasażerom udającym się na lotnisko prezenty, które okazują się bombami. Czy w ostatnich godzinach zdarzyło się panu przyjąć jakikolwiek prezent od obcej osoby?".
Na wodzie duje jak sto diabłów, można się kłaść na wietrze. Przy okazji upał zelżał, jest jakieś -3, a ja nie mam rękawiczek. Cudownie (jak to kiedyś śpiewał Andrzej Rosiewicz w "Balladzie masochisty"). Uciekam na dół, gdzie za barem stoi człowiek w przebraniu Lady Liberty, wersja light (czyli tylko z wieńcem na głowie).
Prom płynie dość szybko i zwykle trochę nim trzęsie (oprócz kiwania), ale jeśli jest ładna pogoda, można złapać całkiem ładny widok Manhattanu. Oczywiście, większe pole do popisu daje sama Liberty Island z widokiem na Jersey City, port w Newark, drugą bramę imigracji, Manhattan i Brooklyn (poza tym jeszcze Staten Island i wyjście na pełne morze, ale taką panoramę to sobie można było z monumentu strzelić, teraz jest zamknięty) - jako, że się nie kiwa i jest gdzie oprzeć aparat, możnaby zdjęcia robić i w nocy, gdyby nie fakt, że ostatni prom powrotny odpływa wpół do szóstej. Ostatecznie skusiłem się na przetestowanie dołączonego do Canonka programu Stitcher. Wykorzystując płatną lornetkę na statywie jako stabilizację, złapałem 5 zdjęć, na wszelki wypadek mocno zachodzących na siebie. Panorama, czy raczej 1/3 panoramy, wyszła bardzo przyzwoicie, niestety zapomniałem kazać Picasie darować sobie jej skalowanie.
Oprócz wielgaśnej flagi na strzelistym maszcie pani Wolności towarzyszy namiot z kawiarnią i sklepem, gdzie można kupić plastykową statuę w pięciu rozmiarach, kieliszki do wódki ze statuą, kilka rodzajów statuowatych nakryć głowy, plastykowe zielone pochodnie, wreszcie Specjalne Drewniane Breloczki Do Kluczy Z Wyspy Wolności Znajdź Na Nich Swoje Imię. Wśród dostępnych imion moją uwagę zwróciły takie, jak "Dad" czy "Grandma". Własnoręczne wytłoczenie pamiątkowego wzoru na Specjalnej Pamiątkowej Monecie Z Wyspy Wolności - jedyne $3, podczas gdy przerobienie na podobną pamiątkę jednocentówki na Times Square kosztuje $0,5. Masakra.
Canonek niestety zrobił mnie w durnia, bo widząc na nim godzinę prawie 7-ą, zacząłem się spieszyć (komórka została w hotelu, oczywiście). W efekcie w miejscu, któremu na pewno warto było poświęcić choć pół godzinki, byłem 10 minut. Inna rzecz, że dla mnie najważniejsze było samo postawienie stopy na tym skrawku lądu, który rzesze imigrantów przyjmował w wieku XX-ym. Niestety, ciągnęło mnie tam nie ze względu na bogatą historię wszelkich możliwych nacji i światopoglądów, które się przez to miejsce przewaliły, ale najzwyczajniej w świecie ze względu na jego nazwę. Ellis Island. Niestety, o ile Liberty Island dość licznie okupują mewy, kaczki i (bodajże) gęsi, o tyle żadnych charakterystycznych zwierząt, zwłaszcza królików, w okolicy Muzeum Imigracji nie uświadczyłem. Trzy zdjęcia (słabe), naprzód marsz. Przynajmniej byłem na Wyspie Ellis (nagle przypomniała mi się opowieść Adasia o komisyjnym jedzeniu siei na którymś YachtConie).
On your left, you can see the famous Brooklyn. [...] As you can see, the Manhattan Bridge has two levels. There is an upper level and a lower level. The upper level is used by private cars and trucks and buses up to 8 tons metric, so our Brooklyn Loop goes this way. The lower level is used by subway trains going to Brooklyn (niemożebne, myślelim, że jadzie na Bronx).
Face of the nation numer 3 - showman straszny
Powrót do centrum był fatalny. Pogoda popsuła się do końca, zaczęło nawet padać. Niefortunni turyści przyczepili się do niedużej ceglanej szopki, będącej, a kuku, wejściem do metra Bowling Green. Pierwszy autobus okazał się wypełniony po brzegi ludźmi, którzy dobrze widzieli, co się dzieje na zewnątrz i nie mieli najmniejszego zamiaru wysiadać. Drugi okazał się być na swój sposób gorszy i to znacznie. Tłumu nie było. Był za to Dziadek Alfonso i Przybita Kwoka. Dziadek Alfonso był kierowcą o zmysłach tak już zaćmionych podeszłym wiekiem, że piętrusa prowadził w tempie lekkiego, popołudniowego joggingu w sanatorium dla krańcowo otyłych. Przybita Kwoka była bodajże Chinką, a przy tym niestety przewodniczką. Jej akcentu krytykować nie będę, bo sam mam nielepszy. Znacznie gorszy był poziom jej przewodniczego performancu.
Rozwlekle, z powtórzeniami, wreszcie co jakieś 5 minut Przybita Kwoka polecała naszej pamięci nieocenionego Alfonso, wspaniałego kierowcę, "very safe, careful and considering"). Nawet fakt, że w mijanym właśnie z prawej strony lokalu cała obsługa kelnerska złożona jest z drag queens, nie wzbudził w chyba nikim większej ekscytacji, że o takich pierdołach, jak siedziba Narodów Zjednoczonych, nie wspomnę.
Na koniec Przybita Kwoka przypomniała wszystkim pasażerom, że zarówno ona, jak i nieoceniony Alfonso są pracownikami sektora usługowego, w związku z czym są mocno uzależnieni od napiwków. Przy kabinie kierowcy piętrusa znajduje się specjalna czerwona skrzyneczka na napiwki, które stanowią jawną część wynagrodzenia kierowców i przewodników. Słuchając po raz trzeci tej samej informacji kląłem w duchu sam siebie, że nie zostawiłem paru moniaków w autobusie obsługiwanym przez pana Ryżego, uważając, że jesli mam trzy razy dawać odpowiednio pomniejszony napiwek, to lepiej zrobić to raz a porządnie, w ostatnim piętrusie, którym będę jechać. Ostatecznie z pracowników firmy Gray Line tipsa ode mnie nie dostał nikt, bo miałem konkretne, poważne opory przed zostawieniem czegokolwiek w autobusie Alfonsa.
Nie miałem za to szczególnych oporów przed zostawieniem pełnego, 20%-owego "service charge" w Macaullies Pub, gdzie nie tylko obsługa była bardzo miła, ale też porcje na granicy mojej pojemności, a Guinness podany Jak Trzeba. O.
Mimo, że sytuację, w której każdy pracownik sektora usługowego oczekuje napiwku niezależnie od poziomu usługi, uważam za chorą. Tak samo jak zwyczaj umieszczania na półkach ceny tylko conieco mającej wspólnego z faktyczną kwotą, którą za dany towar przyjdzie jeleniowi zapłacić. Jedynym sklepem, w którym wiedziałem z góry, jaki mnie czeka paragon, był jednodolarowiec (coś jak nasze sklepy czterozłotowe, czy irlandzka - i chyba nie tylko - sieć '€2 Everything", sprzedająca m.in. świetne batoniki karmelowo-kokosowe, 5 sztuk za €2). Pomijanie podatku to norma, zwykle tłumaczone jest to faktem, że sprzedawca nie zna kwoty podatku przed zarejestowaniem sprzedaży (jakoś nie bardzo w to wierzę), jeszcze ciekawsza niespodzianka czeka klienta w niektórych sklepach AGD/RTV, gdzie za jakąkolwiek gwarancję na towar trzeba zapłacić osobno. Dwuletnia miedzynarodowa gwarancja na laptoka kosztowałaby mnie ponad $100, w ramach poprawiania mi humoru cwaniak za ladą chciał mi wcisnąc jakiegoś mrocznego firewalla i antywirusa firmy, której nazwę pierwszy raz w życiu widziałem na oczy, za jakieś $80 razem licząc. Poprosiłem o samego laptopa bez gwarancji, po czym powiedziałem wprost - a skoro zaoszczędziłem jakąś stówkę na promocjach i specjalnych ofertach, to poproszę ten ładny, szwajcarski klaptoczny plecaczek.
To takie face of the nation numer 4, jeden stopień poniżej hobos, którzy próbując wyrwać frajerowi kilka "nickels", nie udają, że są kimś innym, tylko mówią wprost, że jest zimno, a w nowojorskim McDonaldzie nawet jeśli coś jesz, to masz limit 20 minut. To też, jak sądzę, taka face of the nation. O tym, że nieporównywalnie łatwiej jest złapać darmowy hotspot w Warszawie niż na Manhattanie, nie warto chyba nawet wspominać. Ani o tym, że w pewnych wyjątkowo zacofanych krajach jedyny rodzaj kart płatniczych, jakiego istnienie przyjmuje się do wiadomości w sklepach, są kredytówki. Żeby było zabawniej jedynym miejscem, gdzie za swoje zakupy zapłaciłem debetowym "Laserem", był BestBuy, ten sam pieprznik, w którym się osobno płaci za gwarancję. Gdyby nie problemy z zaopatrzeniem, zarobiliby na mnie Żydzi z B&H, słynącego z wyboru aparatów, obiektywów, lornetek i teleskopów. Tak, Żydzi. Cała obsługa jest z miejscowej diaspory (zarząd, jak sądzę, też), w większości ojarmułkowana a po części pejsata i wierzcie mi, dobrzy ludzie, mało co wygląda tak komicznie, jak ortodoksyjny Żyd z pejsami prosto z XIX-wiecznego Kałuszyna, pokazujący mi możliwości najnowszego Digital Rebela XT. Oczywiście w B&H jest najtaniej, gwarancja wliczona w cenę, tylko ten nieszczęsny podatek chyba nie. Zasadniczo takie same lub wyższe ceny można znaleźć w znajdujących się na każdym rogu mini-sklepikach z wszelkiego rodzaju elektroniką, prowadzonych właściwie wyłącznie przez portorykańców. A za to Polacy zdominowali np. sektor gastronomiczny na zachodniej ścianie Broadwayu w Dzielnicy Finansowej.
errrr... robi się mocno chaotycznie i mocno przydługo, więc ciąg dalszy nastąpi (w tym objaśnienie powtarzającego się raz po raz w tekście tytułu) '^_____^;
face of the nation,
new york city,
hobos