Ajryś #9 - Času málo je, už jdou

Jan 24, 2008 18:52

Czuję się już nawet nie zbrukany, tylko spaczony.

Po kilkuletniej przerwie dotarłem znowu do twórczości Zuych czeskich gotów z formacji Třinacte Stoleti. I wymawiając się oszczędzaniem wysłużonych akumulatorków do połamanego Zoltrixa, zapoznaję się z wolna z większością (jak sądzę) dyskografii. Znowu z leciutkim menelskim mlaskaniem smakuję potworną, hindusko-rosyjską wymowę angielskawą wokalisty, jak przystało na prawdziwego metala (za moich czasów gotów jeszcze właściwie nie było), delektującego się za winklem szkoły podstawowej butlą jabola za 300 starych złotych, odkrywającego, pod cokolwiek nieprofesjonalnym bukietem i mocno nietransparentną suknią, całkiem ciekawy aromat, np. nutkę jabłuszka Szara Reneta przeplecioną delikatnie Golden Delicjuszem. Doceniając harmonizowanie mętnej cieczy wewnątrz z naklejoną gumą arabską etykietą na zewnątrz.

"Mutter! O Gott, Mutter! Blut! Blut!"

Nie jestem całkiem pewien, czy akurat wino jest najlepszym porównaniem, bo gdy niedawno, w całkiem przyzwoitym sklepie, nadziałem się na mętną siarę udającą chilijskiego caberneta, to po kilku pełnych niedowierzania siorbnięciach wylałem xyf do kibla, płonąc ze wstydu, że czymś takim własną mamusię poczęstowałem. A XIII. słucham z niejaką przyjemnością, mimo ostentacyjnie syntetycznych bębnów (coś a'la The Prickly Rose, rzekłbym wręcz) i bardzo, ale to bardzo niewyszukanych (przynajmniej na pierwszych albumach) brzmień parapetu. Szczęśliwie wokalista zwykle trzyma się własnego języka ojczystego, zaś brzmienie i melodyka písňi w jakiś tajemniczy sposób z czeskimi słowami harmonizują. A że wąpierze są z Karpat (nieważne, że bardziej południowych), teksty typu "strastna krev" mają w sobie wewnętrzną spoistość absolutnie nieosiągalną dla dowolnych utworów anglojęzycznych. Ba, nawet w sławnym, offowym i okrutnie wysublimowanym artystycznie filmie "Brzytwa π" wyraźnie słyszałem, że krwiopijcy z rodowej arystokracji gadają jakimś językiem południowosłowiańskim (był naszpikowany spółgłoskami w sposób przywodzący na myśl Jeżyka, który Dzisiaj Śpi Z Nami; poza tym niekiedy dawało się nawet rozpoznać jakieś słowo, zapewne przypadkiem).

"Spasitel z Nazaretha, zlomil nad Tebou svůj kříž…"

Zasię najskuteczniej z butów mnie wyrwał teledysk do utworu "Transylvanian Werewolf". Zamiast go opisywać czy streszczać, czyli puszczać spoilery lżejsze i cięższe, powiem tylko tyle: kto żyw, niech go znajdzie na youTube, póki jest i nie zaginął bez wieści. Całkiem poważnie rozważam zanabycie produkta wideo, zawierającego kilka teledysków zespołu i - co najsmakowitsze - materiał prezentujący krew, pot i łzy towarzyszące nakręceniu "Werwolfa". Tak, dokładnie w taki sposób Petr Stepan artykułuje słowo "werewolf", przy czym konsekwentne trzymanie się ładnie i naturalnie brzmiącej wersji "vlkodlak" byłoby IMNERHO zdecydowanym przeprofesjonalizowaniem sprawy, zresztą przecież "vaervaulf" tyż je śliczne? :P

"Milosrdný anděl, křídly zamává…"

Bo miłosierni dzięgle są po prostu nadmiernie wymagający a daktylówka kole je w ząbki*. Jako straszeczny tekściarz mógłbym oczywiście zżymać się na warstwę stricte werbalną, "prostą jako drzewce dzidy" i sugerującą erudycję autora poprzez cisnięcie od czasu do czasu w słuchacza jakimś znanym nazwiskiem, od Tomka Torquemady przez Artura Schopenhauera po Belę Lugosiego. I gdzieś w okolicy Beli znajduje się chyba klucz do głębszej warstwy, podtrzymującej chropawe teksty, prostą melodykę, okrutne brzmienia i straszeczny wokal. Całość, na którą się to składa, zdaje się być wyrazem jakiejś targającej nostalgii za horrorem czasów kina niemego, najlepiej z Klausem Kinskym wśród pająków Fritza Langa. Dodatkowo przemawia za tym znaleziona na RockMetalu recenzja kasety z teledyskami, gdzie ilustracją do jednego z utworów jest kolaż scen ze starych, klasycznych horrorów, przy czym autorka recenzji była w stanie rozpoznać wyłącznie stosunkowo świeży "Psycho".

* * *

Za oknem chmurzyska i wiatr, organizacyjnie kolejny okres, gdy nic się nie da popchnąć ani przytrzymać. Jeśli tempo działania polskiej biurokracji utnie mi jeden z dwóch lutowych tygodni, które mam spędzić w Idiotlandzie lub całkiem mi ten wyjazd uniemożliwi, będę Zuy. Doszedłem bowiem z czasem do wniosku, że naprawdę chcę zobaczyć, jak Juesej wyglądają naprawdę, a zwłaszcza zobaczyć na własne oczy legendarnych mieszkańców tego przedziwnego kraju. Przekonać się na własnej rzyci, czy jet-lag jest taki straszny, jak go malują, a decydenci w firmie nadrzędnej są naprawdę tak okrutnie bezmózdzy, jak to sugerują płodzone przez nich wymagania biznesowe dla nowych produktów i produkcików przewidzianych do wewnętrznego użytku korporacji. Podejrzewam zresztą, że moja chęć Zobaczenia wzrosła na zasadzie sprzężenia zwrotnego, w miarę dokładania przeze mnie (i mój bezpośredni nadzór) kolejnych działań i wysiłków na rzecz zorganizowania "wycieczki". Jak już człowiek swoje wylata, wyjeździ, wychodzi, wystoi i wyprosi, to nawet średnio motywująca sprawa zaiste nabiera nowego wyrazu - z początku mój entuzjazm dla projektu w całości streszczał i mieścił się w zdaniu "this could be interesting", brzmiącego zapewne nieco dziwnie w uszach teamleadera podkreślającego, jakie to będzie "wonderful experience". Gdzieś z tyłu czaszki zalęgło mi się niejasne przeczucie, że to jakiś punkt krytyczny i zarazem omen na przyszłość. W sumie łatwo chyba o coś takiego, gdy w dość odpowiedzialną misję jest się wysyłanym tak szybko i tak gorączkowo, a przy tym...

A przy tym... jakże wygodnie mieć dodatkowy i przekonujący pracodawcę pretekst do zjawiania się raz po raz w kraju... jak zadziwiająco się splata jedna z istotnych przyczyn moich częstych powrotów ze sprawą wyjazdu za Wielką Wodę... i wreszcie jakie to ciekawe, gdy przypadek stawia ci na środku drogi człowieka i robi to w sposób dokładnie dopasowany do twoich mniej lub bardziej dramatycznych zapotrzebowań, po czym nie całkiem logiczne i nie takie znowu łatwe do wyjaśnienia ponaglenia intuicji(?) nie pozwalają ci człowieka ominąć. Zupełnie jakby samo podstawienie pod paszczę wielkiej firmy w malutkim miasteczku w przepięknej okolicy nie wyczerpywało przewidzianego dla normalnych ludzi limitu farta na 10 lat. Cóż, powiadają ludzie, że głupiemu zawsze szczęście sprzyja. Czasem wręcz na zasadzie "wash & go" jeśli nie lepiej.

*) patrz: S.Tymieniecki, "Na imię było jej Lily"

przypadek, goth, mrok, zuo, angst

Previous post Next post
Up