Układ, roz 1

Feb 14, 2014 10:14



Układ

Roz. 1. Dynamika podkoszulki i statyka gniazda

Każdemu zostało powierzone zadanie czuwania nad samotnością drugiego

anonim

Nigdy nie przeszkadzało mu, że był omegą. Zawsze był inny. Od dziecka zajmowały go rzeczy kompletnie rożne od rówieśników, inne żarty go śmieszyły, inaczej spędzał czas wolny. Odkrycie, że znajduje się w specyficznie skategoryzowanej mniejszości było to jedynie logicznym rozwinięciem sytuacji. Owszem, czasami jakiś wybitnie starodawny wykładowca na uniwersytecie był uciążliwy, albo ktoś na ulicy dziwnie się spojrzał. Q nigdy nic sobie z tego nie robił. Wiedział, że zawsze lepiej być w mniejszości i szedł zawsze z uniesioną głową, odpowiadając odważnie na spojrzenia.

Z jego obserwacji wynikało, że osobniki unikalne były cenione, poszukiwane, a cała pospolita, źle opłacana i mało poważana reszta dawała się bardzo szybko zastąpić, wymienić.

Q zawsze dążył do ustawienia się w świecie tak, aby być niezbędnym i praktycznie niemożliwym do zastąpienia. Dlatego właśnie wylądował w MI6.

Oczywiście razem z byciem omegą szły pewne niedogodności, ale przywilejów było więcej. Znacznie więcej. Zwłaszcza, gdy było się samorzutnym geniuszem komputerowym, z fotograficzną pamięcią i talentem matematycznym.

Instynkty dawało się wygłuszyć tabletkami antykoncepcyjnymi. Specyficzne nastawienie do świata, umiejętności, uzdolnienia, częste u omeg, pozostawały. Q jak nikt potrafił katalogować, dokumentować, gromadzić, układać dane w bazach i utrzymywać porządek na wysokim poziomie. Radził sobie z chaosem, jakim były papierowe archiwa MI6, podobnie jak radził sobie z niedookreślonymi sytuacjami, w których trzeba było zaprowadzić dopiero porządek. Większość agentów 00 na przykład, dopóki nie napotkała na swojej drodze kwatermistrza omega, uważała, że może nie składać raportów i gubić regularnie broń.

Potrzeba porządkowania, układania świata, pistoletów, papierów i baz danych, wynikała z potrzeby zakładania gniazda i była elementem ewolucyjnym. Jako taki determinowała często zachowania omeg, nie to jednak było istotne. Ważny był efekt. Q awansował szybko i skutecznie, najpierw ze zwykłego informatyka w pomocy komputerowej na informatyka głównego systemu MI6, potem z pomocnika R na głównego pomocnika Q, aż w końcu na samego Q. Jego geniusz wzbogacony zdolnościami omeg do organizowania, systematyzowania i porządkowania przyspieszył jego awans, chociaż nie przeczył, okoliczności także grały pewną rolę.

Tuż przed wydarzeniami Skyfall stary kwatermistrz miał udar i zaległ w łóżku, z którego już się nie podniósł. Q opiekował się swoim szefem wiernie, dając upust swojej potrzebie układania, sergerowania i opiekowania się kimś. Gdy stary pewnego wieczora zasnął i już się nie obudził, Q płakał. Cały kwadrans, zamknięty w łazience, żeby nikt nie widział jego słabości. MI6 mogło go oglądać jedynie jako idealnie ułożonego, ogarniętego geniusza, a nie czerwonego na gębie, rozemocjonowanego omegę. Poryczał, poryczał i przestał. Nie wziął dnia wolnego. Musiał od razu przejąć wszystkie obowiązki kwatermistrza, zwłaszcza, że Silva zaczął wtedy swoją gr trzeba było działać szybko.

M była silną alfa i nikt nie kwestionował jej decyzji odnośnie nowego Q. Nie obyło się jednak bez drobnych potknięć.

Agenci 00, grupa składająca się niemal z samych osobników alfa i bardzo silnych beta, z początku trochę się podśmiewała. Q zorganizował wtedy paru najbardziej denerwującym agentom swoisty maraton najcięższych misji, jakie miał w zanadrzu. Przeczołgał 004 po Iranie, Iraku i Jordanii w ciągu jednego tygodnia, aby na koniec zesłać go na bezsensowny miesiąc w najgorszym kurorcie tureckim, aby tropił bezsensownie do niczego nie potrzebnego szpiega. 003 dostała pięciomiesięczną, nudną jak flaki z olejem misję w spalonym słońcem Teksasie. Po tym małym pokazie siły ze strony Q 00 nie stanowili już problemu. Nikt nie chciał tajemniczo utknąć na jakimś zadupiu, wykonując niepotrzebną, odmóżdżającą robotę. Nuda była jednym z najniebezpieczniejszych wrogów agentów 00, Q natomiast był cierpliwy.

"Z takim omegą lepiej nie zadzierać." orzekł jowialnie Trevelyan, gdy opuścił gabinet Q i stanął przed czekającym na swoją kolej Bondem. "Jak zaczyna coś planować, normalnie wyczuwam jego fale mózgowe! Takie mrowienie na karku, brrrr!"

"To dlatego, że nie nawykłeś do osobników myślących au general." odparł Bond i ruszył na spotkanie z kwatermistrzem. "Poczekaj na mnie. Skoczymy na drinka."

"Nie dziś. Dziś mam randkę z tą rudą z trzeciego piętra."

"Aha. Powodzenia więc."

Typowe zagranie osobników alfa. Nawet na środkach wygłuszających częściowo ich zwykle niebezpieczne instynkty, wciąż mieli ogromną potrzebę rozsiewania swojego materiału genetycznego na jak największym terenie. Q z zaciśniętymi ustami pochylił się nad raportem Bonda, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem.

"Witaj Q. Widzę, że jesteś dzisiaj nie w sosie. Może, gdybyś jadł te lunche, co podtyka ci Moneypenny, byłoby inaczej." Bond dotknął leżącego na biurku Q talerza sałatką z kurczakiem i pchnął go lekko w kierunku kwatermistrza. "Człowiek najedzony to człowiek zadowolony."

"Jestem zadowolony jedynie, gdy oddajesz mi porządne raporty, a więc stosunkowo rzadko. " Q skrzywił się i wciąż nie podnosząc wzroku pokazał 007 jego raport. Jego bardzo niekompletny, niejasny, pokręcony raport sprzed miesiąca. "Poprawisz mi tą tabelkę z wydatkami z Brazylii, czy mam oddać się na żer księgowości?"

Bond patrzył przez moment n ze stoickim spokojem odpowiedział na jego wzrok. Pogodnie i neutralnie, tak jak kultywował przez wiele lat. Wyplenił z siebie wiele zachowań omega, nie zamierzał spuścić 007 z widelca tylko dlatego, że był alfą.

James poruszył skrzydełkami nosa i przełknął głośno, niebieskie oczy nagle dziwnie intensywne i zaczerwienione na powiekach. Nie wyglądał zbyt dobrze, może powinien iść do oddziału medycznego...

"Bond..."

007 wziął z ręki Q raport, w zamian zostawiając mu na dłoni spory, owinięty w szeleszczące sreberko cukierek. Czekoladowy, z nadzieniem wiśniowym.

"Lubi cię." uśmiechnęła się Moneypenny, gdy jedli razem tego dnia późną kolację w kafeterii.

"Albo coś knuje." Q wgryzł się ponuro w swojego naleśnika z serem. "O co chodzi z tymi zachowaniami alfa względem omega, będącego mężczyzną. To nie fair. Kobiety mają łatwiej."

"Kobiety alfa i mężczyźni omega. Kobiety omega i mężczyźni beta. Wszystkie dzieła pańskie błogosławcie Pana."

"Błogosław Pana, Eve, w swoim czasie wolnym." fuknął Q i przybrał surową minę. "My tutaj pracujemy!"

"Kogo chcesz oszukać, kochany?" Moneypenny żachnęła się i podkradła frytkę z talerza Q. " Wiem dobrze, że po dziewiątej ty i twoi szaleni naukowcy gracie już tylko w Devil May Cry."

"Kalumnie i pomówienia, moja droga. Kalumnie i pomówienia."

/

Ze swoimi zdolnościami hakerskimi Q był w stanie zmienić w rejestrach swój status omegi, ale nie zrobił tego. Trochę na przekór systemowi, a trochę jako straszak. Osobniki omega znane były z zamiłowania do porządku i spokoju, ale także z zachowań nieobliczalnych, uwarunkowanych wahaniami hormonalnymi. Niezwiązany omega na prochach antykoncepcyjnych mógł spokojnie dogryźć szefowi, po czym opanować się, przeprosić i metaforycznie położyć się na plecach i pokazać puchaty brzuszek. Że niby to wszystko w żartach. Q zawsze twierdził, że lepiej trzymać ludzi w niepewności. Byli wtedy bardziej wydajni.

Owszem, większość omeg prowadziła spokojne, domowe życie, ale wynikało to nie tyle z biologii, co z ich uwarunkowań charakterologicznych i wyborów życiowych. Omega, który zdecydował się rozwijać zawodowo, niezależnie od płci, zwykle lądował dość wysoko w hierarchii, na odpowiedzialnym stanowisku, ciężki do zastąpienia, niemożliwy do skopiowania, jedyny w swoim rodzaju. Zdania na temat aktywnych zawodowo omeg były podzielone, jedno jednak było pewne. Szefami wielkich korporacji, gabinetów rządowych, agentur byli zwykle albo osobnicy alfa, albo omega. Zwykle osobnicy samotni, nieustannie wygłuszający instynkty środkami antykoncepcyjnymi i przerażająco efektywni w swojej pracy.

Dyskusja nad tym, czy szefem MI6 powinien być alfa czy omega, wciąż trwała i nie wyglądało na to, aby kiedykolwiek zakończyła się jednoznacznym rozstrzygnięciem.

"Moim zdaniem jesteś najlepszym kwatermistrzem, jakiego mieliśmy." Moneypenny przysiadła bokiem na biurku Q i postawiła przed nim talerz z kanapką. "I chciałabym, żeby tak zostało, więc zjedz coś. Jesteś niebieskawy dookoła ust i wyglądasz, jakbyś się miał zaraz wywrócić."

"Właśnie wyprowadziłem 005 z Bagdadu. Trochę nerwowo było. Nie miałem czasu na lunch." Q z westchnieniem podniósł kanapkę i przyjrzał się jej krytycznie. "Schab?"

"Schab. Suszony. Z pomidorem." Moneypenny przewróciła oczyma i wstała, z uśmiechem strzepując spódniczkę. "Musisz zacząć o siebie dbać, Q. Inaczej padniesz i kto nam załatwi nową maszynę do kawy?"

"Interesowna jak zawsze." Q z uśmiechem wgryzł się w kanapkę, dopiero teraz odkrywając, że jest piekielnie głodny. "Spokojnie, maszynka do kawy będzie tutaj w piątek. Podobnie jak druga mini lodówka."

"Dbasz o swoją trzódkę z ogromnym oddaniem, Q. Dziękujemy." Moneypenny pochyliła się i cmoknęła Q w policzek. "Żebyś jeszcze znalazł kogoś, kto będzie tak samo dbał o ciebie. Abnegat z ciebie w tej materii, kwatermistrzu."

"Mniam, mniam." zamlaskał Q, kończąc efektywnie konwersację. "To naprawdę dobry schab."

/

Inaczej niż większość omeg płci męskiej, Q nie robił sobie przerwy w przyjmowaniu tabletek antykoncepcyjnych i blokerów. Nie miał czasu po prostu. Między projektami nowej broni, ulepszaniem systemów obronnych MI6 a nawigowaniem agentów przez co bardziej niebezpieczne misje, kto znalazłby tydzień wolnego. Zwłaszcza, aby uprawiać zwierzęcy seks z jakimś specjalnie wyselekcjonowanym osobnikiem i jeszcze obawiać się, że przypadkiem się z nim zwiąże... Tabletkami i blokerami można było dużo załatwić, ale więź pomiędzy alfą a omegą nie była już taka łatwa do "anulowania".

Znał wszystkie za i przeciw nieustannego brania chemii, ale większość osobników alfa w MI6 także je brała. Gdyby nie to, agentura angielska składałaby się z wiecznie najeżonych, agresywnych, wybuchowych ludzi, o byle co szarpiących się za fraki, warczących i strzelających bez większego powodu. MI6 eksploatowała z chęcią instynkty osobników alfa, ale w formie raczej uładzonej i przynajmniej trochę cywilizowanej...

"Wybił zęby szefowi bezpieczeństwa w Białym Domu i zmasakrował twarz synalkowi Johansonna." zreferowała gładko R, podając Q wydruki z ostatniej misji Bonda. "Szef jest wściekły a synalkowi się należało."

Po wydziale Q przetoczyła się fala szeptów i stłumionych śmiechów. Kwatermistrz wsparł głowę na dłoni i zapatrzył się ciężkim wzrokiem w raport.

"Dajcie mi tu 007. Na cito."

Miał świadomość, że Bond za nic sobie weźmie jego naganę, ale musiał ją wystosować i tak. Chociażby dla zachowania swojej ciągłości charakterologicznej.

Poziom agresji Bonda wzrósł ostatnimi czasy, ale nikt się tym na serio nie przejął. Nikt, poza Q, który nieoficjalnie prowadził swoje prywatne dokumentacje, jeżeli chodziło o jego podwładnych i agentów 00. Trudno było się zresztą 007 dziwić. Bond po Skyfall w zasadzie nie posiadał nikogo poza kumplem do flaszki, Trevelyanem, i kilkoma duchami zamordowanych kochanek. Nawet domu nie miał. Mieszkał na przemian na kanapie Trevelyana i w londyńskich hotelach, chwile wolne spędzając na strzelnicy albo w siłowni i na basenie MI6. Twierdził, że tak mu wygodniej. Q współczuł Jamesowi po cichu a głośno udzielał nagan. Zwłaszcza, gdy zbyt 007 brutalnie obszedł się z jakimś celem, albo, nie daj boże, wysoko postawioną eskortowaną osobistością. James ignorował nagany, wzruszając ramionami i kierując się ku drzwiom z poirytowanym, zwierzęcym pomrukiem, grzmiącym mu w gardle.

"Rozumiem, że gdy brak ci argumentów zaczynasz eksplorować swoją animalistyczną stronę, 007."

"Moja animalistyczna strona zwykle wykonuje porządnie misję." głos Bonda był niski i pobrzmiewały w nim basowe pomruki, które podniosły Q na sztorc włosy na karku. "Sugerowałbym traktowanie mojej zwierzęcej strony z nieco większym szacunkiem, kwatermistrzu."

"Rozważę to." odparł lekko Q, usiłując utrzymać swoje zwykłe, chłodne decorum. "Gdy tylko zdołamy nastawić nos synowi gubernatora Florydy, rzecz jasna."

Bond popatrzył na Q tymi swoimi niebieskimi ślepiami, po czym już bez słowa wyprosił się z jego gabinetu. Zostawił za sobą pudełko martoran z Sycylii. Bardzo smacznych, bardzo szybko znikających martoran. Q miał problem z zostawieniem Moneypenny chociaż dwóch marcepanowych owocków.

"Co muszę zrobić, żeby taki przystojniak jak Bond przynosił egzotyczne słodycze?" nadęła się uroczo Eve i ja raz włożyła sobie martoranę do ust.

"Musisz zacierać za nim ślady. Maskować złamane szczęki dyplomatów, unieważniać zmasakrowane twarze przemytników."

"O. To spasuję."

"I będzie to dobry wybór."

Fakt, Bond był ostatnio nieco bardziej rozdrażniony i skory do agresji, ale nikt w całym MI6 nie miał tak wysokiego procentu wykonanych pomyślnie misji, co on. Bilans wychodził na zero. Jakoś trzeba było przeżyć niedogodności wynikające z zatrudniania jednego z najsilniejszych osobników alfa w tej strefie czasowej.

/

Q posiadał dość dużą samoświadomość tego, co działo mu się w ciele. Zawsze wyczuwał z wyprzedzeniem nagły atak grypy, przeziębienie czy zapalenie spojówki. Tak samo postępował, gdy raz, dwa razy do roku jego organizm wypadał nieco z rytmu, przypominając, że chemia chemią, ale czasami trzeba pozwolić naturze przejąć stery. Q zawsze wyznawał rządy chłodnego rozumu. Wyzbycie się kontroli, jaką dawały tabletki, wzbudzało w nim niejakie obrzydzenie. Nigdy sobie na to nie pozwalał. Nie, od swojej pierwszej i ostatniej rui bez tabletek, którą skutecznie wyparł z pamięci i wszystkich rejestrów elektronicznych i analogowych. Pewnych rzeczy lepiej było nie pamiętać.

Raz do roku zdarzało się, że blokery nie działały jak powinny... ok, ostatnio może nieco częściej. Ale to wszystko przez dodatkowy stres, związany z szpiegowskimi działaniami Rosjan na terenie Anglii, ukraińską mafią i Schrodingerem, który wylazł jakoś przez okno i szlajał się gdzieś, cały tydzień, aż w końcu wrócił, umorusany, podrapany i cały szczęśliwy. Ostatni rok był dla Q wyjątkowo nerwowy i trudny. Nic dziwnego, że epizody, podczas których tabletki nie działały prawidłowo, były nieco częstsze...

Nie prowadził kalendarza, nie zapisywał tych smętnych wydarzeń. Nie widział sensu w dokumentowaniu czegoś tak żałosnego, jak natura omegi płci męskiej, wystająca nawet spod chemicznych blokerów. Musiał być twardy, musiał utrzymywać decorum i pracować dalej, dalej dokonywać trudnych decyzji...

"Nie masz czasu jej ratować 007." wymruczał w słuchawkę Q, usiłując opanować drżenie głosu. "Jeżeli będzie szybka, ma szanse sama wypłynąć na powierzchnię."

"Nie da rady. Jest ranna..." w tonie Bonda dało się słyszeć niecierpliwe warknięcie zdenerwowanego osobnika alfa.

"Żona gangstera nie jest w tej chwili twoim priorytetem, 007. Helikopter już po ciebie leci. Dobrze by było, żebyśmy zgarnęli cię, zanim wmiesza się w to straż nadbrzeżna."

"Powiem to tylko raz online. Kawał zimnego dupka z ciebie, kwatermistrzu."

Q zacisnął wąsko usta i wyłączył się, przez moment obserwując nieruchomo wygaszony ekran laptopa i oddychając szybko. Gdy Moneypenny położyła mu dłoń na ramieniu, odepchnął ją z niezadowolonym pomrukiem.

"Przecież nie robię tego naumyślnie! Mamy priorytety i trzeba się ich trzymać..."

"Wiem, wiem..." Eve mimo wszystko objęła go jednym ramieniem, drugim podsuwając mu talerz z ciastkami owsianymi. "Nie bierz tego tak do siebie. Lepiej zjedz coś. Nikomu nie pomożesz, jak się z głodu przegibniesz..."

Bond zignorował zalecenie Q i wydobył z tonącego jachtu żonę gangstera, niemal sam tonąc, wydatnie opóźniając akcję ratunkową i powodując kilka niezbyt przyjemnych rozmów między M a ambasadorem angielskim w Portugalii. Mallory nie obwiniał Q za samowolę 007, co nie przeszkodziło Q czuć się jak niekompetentny, słaby idiota. To nie była pierwsza i ostatnia tego typu sytuacja z Bondem.

007 ostatnimi czasy wykazywał dość często właśnie takie nieprofesjonalne zachowania. Jak nie zagubiona w strzelaninie sześcioletnia córka barona narkotykowego, to zdradziecki, ale w gruncie rzeczy żałosny i przypadkowy, ćpun, który znalazł się w złym miejscu o złym czasie. Bond wykazywał coraz większe zapędy do tego, aby uratować wszystkich, włącznie z tymi, których uratować się nie dało. Owszem, wykonywał swoje misje bezbłędnie, jednocześnie nigdy nie było do końca wiadomo, czy nagle nie zachce mu się wyławiać tonącego kotka albo jakiejś innej damy w opałach.

"To bardzo honorowe z twojej strony, 007. Tak. I humanistyczne. I wiem, że alfa mają wpisane w siebie potrzeby takie jak ochranianie innych... ale pewnego razu coś pójdzie nie tak i stracimy i ciebie i misję i rozpęta się jakaś przyjemna wojna nuklearna, bo zapragnąłeś zabawić się w zbawcę!..."

Bond siedział na fotelu na przeciwko Q, rozparty nonszalancko. Jego twarz była uśmiechnięta uprzejmie, ale oczy pozostały płaskie i lodowate.

"Omega mają wpisaną potrzebę łagodzenia konfliktów i empatię. Jak widać na twoim przykładzie, lepiej nie sugerować się stereotypami."

"Właśnie dlatego bierzemy blokery i tabletki, aby nasza natura nie wchodziła nam w drogę, gdy trzeba zrobić to, co trzeba."

"Przestań truć, Q. Nikomu nic się nie stało, misja wykonana. Narzekasz, bo wszystko poszło dobrze, tylko niezgodnie z twoim planem." Bond wstał z fotela i pochylił się nad Q, opierając się na biurku. Pachniał potem i prochem. Pachniał gniewem. "Memo dla ciebie, kwatermistrzu. Czasami rzeczy nie idą zgodnie z planem."

"Jak zginiesz to będzie moja wina!..."

"Nie, nie będzie."

Zanim Q zdołał zaprotestować James już wychodził. Tym razem zostawił za sobą na biurku paczkę daktyli.

To było coś jak zabawa pomiędzy nimi. Gra. Bond znosił Q jadalne podarunki i nigdy o nich nie wspominał, Q zjadał jadalne podarunki i nie donosił M o niesubordynacjach 007 i pomagał mu cichcem. Bond, chociaż upierdliwy i denerwujący, był jedynym z najlepszych agentów w szeregach MI6. Jeżeli miał właśnie słabsze sześć miesięcy, podczas których chciało mu się ratować przypadkowe ofiary i zbawiać świat, trudno. Q nie raz nie dwa stawał się cichym pomocnikiem Bonda. 007 ratował czasami ludzi podczas misji, ale przecież to, co zostawało po misji także wymagało dalszych działań i tutaj wkraczał Q. Program ochrony świadków dla żony gangstera, rehabilitacja przechodnia z przetrąconym grzbietem w Portugalii, odwyk ćpuna z Amsterdamu, przetrzymanie w wydziale osieroconej dziewczynki, do momentu, kiedy nie przyjechała po nią jej dalsza rodzina.

Mało było rzeczy, których Q nie był w stanie wynegocjować i załatwić. Na szczęście dla 007. Niestety, bywały także rzeczy, na które nawet Q nie miał wpływu.

/

Organizm Q i jego natura omegi zdecydowały się odezwać na początku lutego. Był tak głęboko zanurzony w trzech projektach naraz, że z początku nawet tego nie zauważył. Zaczęło się niewinnie. W niedziele zasnął w ubraniu pod kocem, na kanapie w salonie, a w poniedziałek obudził się z palącą potrzebą wprowadzenia porządku, ładu i perfekcji we wszechświecie, zaczął więc segregować. Wszystko. Układał cokolwiek wpadło mu w ręce z nawiedzoną precyzją, kolorami, kształtami, fakturami. Pierwsza tura segregowania miała miejsce w sypialni. Q spokojnie przerył się przez wnętrze pierwszej szafy, potem drugiej, przez skrzynię z butami oraz wypełnione prześcieradłami i poszwami pawlacze. Następnie na ruszt poszła kuchnia i wszystkie możliwe garnki, filiżanki, kubki, czajniczki i sztućce. Gdy Moneypenny zadzwoniła o jedenastej, zapytać, czemu nie ma go w pracy Q wyprostował się znad pudła z częściami elektronicznymi i splątanymi kablami.

"Um... Zaspałem?"

"Q. Wyluzuj. Nikt nie będzie cię winić, gdy weźmiesz sobie parę dni przerwy."

Q odsunął okulary i potarł dłonią oczy. Chyba właśnie rozwijał lekką gorączkę... ale nie było to nic, co powstrzymałoby go od segregacji nowej gałęzi bazy danych, którą ostatnio utworzył. Jego podwładni mogliby zająć się segregacją raportów, które od dwóch tygodni zalegały mu biurko...

"Nie trzeba mi wolnego, dzięki za troskę Eve. Będę za pół godziny."

Był za kwadrans. Nie mógł wytrzymać myśli, że jego kwity dla księgowości nie są porządnie posegregowane.

Tak zaczął się bardzo zwariowany dzień. Zaaferowany segregacją elektronicznych baz danych Q poganiał szorstko swoich podwładnych, wytykał im niedokładność, błędy i pomyłki. Denerwowały go zbyt nachalne zapachy z kafeterii, woda kolońska kręcącego się po korytarzu 007, kolor sukienki Moneypenny (krewetkowy? krabowy?ohydny!)i krzywo ustawiona drukarka. Trząsł się nad źle wpisanymi danymi, awanturował się o opóźnienia internetowe i generalnie był wrzodem na tyłku. Zauważył to, gdy R z zaciśniętymi wrogo ustami położyła mu na biurku gruby, laminowany rejestr księgowości, sięgający czasów trzech Q wstecz.

"Proszę."

"Dziękuję."

R wyszła trzaskając drzwiami gabinetu a Q zapadł się w swoim fotelu, ocierając czoło drżącą ręką. Był spocony, było mu zimno i gorąco naraz i o rany. Zaczynało się. Trzeba będzie jakoś ten newralgiczny moment przeczekać. I zdobyć materiały do tego potrzebne.

Jeszcze tego samego dnia zrobił zakupy online. Nabył z dostawą do domu dwa wędzone kurczaki, całą peklowaną szynkę i dziesięć pudełek czekoladek z marcepanem. Po pewnym namyśle dodał do tego rodzynki w czekoladzie i kilo sernika.

M nie pytał, czemu kwatermistrz znienacka życzy sobie tydzień wolnego. Widać psychotyczne zachowanie kwatermistrza usprawiedliwiało jego nagły urlop chorobowy.

"Wszystko w porządku, Q?" Mallory patrzył na niego prostym, współczującym wzrokiem i Q odkrył, że coś w brzuchu skręca mu się pod tym spojrzeniem. Dobra, był mężczyzną omega, ale cholera, był najlepszy i nikt nie powinien patrzeć się na niego w ten sposób!...

"Tak. W porządku. Muszę tylko wypocząć, bo eksploduję. Tydzień. Za tydzień będziesz mnie miał znowu dwadzieścia cztery godziny na dobę, M, w pełni sprawnego."

"Q..."

"Idę. Dam znać, kiedy będę gotowy do powrotu."

"Q."

"Żegnam."

Doczekał cierpliwie do północy. Odpowiedział na zaległą korespondencję, rozpisał R co ma robić z 007 i 004 jak wrócą z Ameryki, wprowadził ostatnie usprawnienia osłon systemu MI6. Wiedział, że nie będzie go przez następny tydzień, więc przezorności nigdy dość.

Pracując wciąż, wyżłopał hektolitry cale earl greya, a gdy już nie mógł na niego patrzeć przerzucił się na melisę. Zagryzał ją ciastkami, które zostawiła mu Moneypenny, wyrażając swoje współczucie dla pracoholicznych chudzielców, pozbawionych życia prywatnego. Gdy to mówiła cmoknęła go w policzek i przytuliła. Pachniała Piątą Aleją Elisabeth Arden i Q zamknął oczy, opanowując skrzywienie na taki bezpardonowy atak nozdrzy.

Eve pożegnała się z nim, nawet nie próbując namawiać go do powrotu do domu.

"Jesteś naszym żelaznym omegą. Nie chciałabym psuć ci reputacji."

Nie łatwo było Q opanować irracjonalne rozdrażnienie zapachami, nachalnymi dźwiękami i kolorami, zwłaszcza garniturów agentów. Szczęśliwie około pierwszej w nocy budynki MI6 wyludniły się znacznie. O drugiej Q postanowił wykonać swój plan. W sumie dla kogoś z jego kompetencjami nie było to trudne.

Kamery w szatni siłowni MI6 przestały działać dokładnie kwadrans po drugiej, a chwilę później zamki w szafkach otworzyły się. Q upewnił się, że żaden zabłąkany agent nie odbywał właśnie swojego nocnego treningu, po czym przemknął pośpiesznie po pustych korytarzach podziemia założeń treningowych MI6.

Agenci 00 zwykle zostawiali swoje ubrania treningowe w budynkach MI6. Nie awanturowali się, gdy ich koszulka czy bluza znikała na tydzień, aby pojawić się w jakiejś innej szafce.

Q nie zwracał uwagi na to, czyje ubrania bunkruje. Zwykle kierował się jedynie zapachem, im bardziej wyraźny, głęboki, piżmowy, tym lepiej. Pośpiesznie złapał z szatniowej szafki białą, bawełnianą podkoszulkę i wepchnął ją sobie pod sweter. Przez chwilę poczuł się jak bezwstydny złodziei i zboczeniec, ale tylko przez chwilę. Zapach ubrania osobnika alfa skutecznie pozbawił go skrupułów. Wiedział, że działa teraz niemal całkowicie pod wpływem swoich nagich instynktów omega, ale jeżeli pomagały mu one w pracy to gotowy był na poświęcenie. W końcu nikomu nie wyrządzał krzywdy...

Gdy kamery ponownie zaczęły pracować a szafki zamknęły się automatycznie, Q wychodził już z budynków MI6. Tej nocy wyjątkowo zadzwonił po taksówkę. Czuł się rozgorączkowany i lekko roztrzęsiony a torba z laptopem, w której utknął swój zwinięty z siłowni skarb, parzyła mu dłonie.

/

To było trochę jak krótki, kilkudniowy atak nerwicy i schizofrenii w jednym. Natężenia bywały różne. Czasami był to jedynie zły humor, ból głowy i senność, czasami napierające na Q ściany i porażająca, wysysająca siły pustka, przed którą można było jedynie schować się w specjalnie skonstruowanym w sypialni gnieździe. Przez lata funkcjonowania pod wpływem antykoncepcji i blokerów Q wykształcił w sobie sposoby radzenia sobie w takich chwilach.

Zrobił dokładny research na ten temat. Stany takie zdarzały się osobom, stosującym długotrwale środki antykoncepcyjne i nie posiadającym swojego stada. Stado, zwykle rodzina, partner, dzieci, pomagało znosić napięcie, którego blokery nie były w stanie do końca wyeliminować. Q w zasadzie nigdy nie posiadał swojego stada, wykształcił więc sobie sposób, aby ten niefortunny czas jakoś przetrwać, bez ubytków na zdrowiu fizycznym i mentalnym. Badania udowadniały, że epizody tego typu nie rzutują na wydajność osobnika, że są jedynie czymś w rodzaju nerwobólu. Nic nie jest uszkodzone, nic nie krwawi, a jednak boli... Q podchodził do tego bólu w sposób rozumowy. Gdy epizod mijał, sam się sobie dziwił, że w ogóle mógł takie rzeczy odczuwać i takie pierdoły myśleć. W trakcie jednak... w trakcie nie było już tak kolorowo.

Czuł w kościach, że nadchodzący właśnie lutowy epizod, będzie w tej materii cięższy niż zazwyczaj...

Powoli i skrupulatnie przygotował wszystko. Rozpakował zakupy, pochował jedzenie do lodówki i szafek kuchennych, nakarmił kręcącego mu się pod nogami Schrodingera. Wziął długą, gorącą, relaksującą kąpiel w wannie, nałożył byle jak krem na twarz i dłonie, po czym zawinięty w szlafrok poszedł do sypialni, przygotować sobie gniazdo.

Zwykle była to dość prosta, stabilna konstrukcja. Składała się z szeregu ułożonych na łóżku w półksiężyc poduszek, obłożonych kocami, kapami i pierzynami. Q dorzucał do tej fortecy kilka swoich swetrów, podkradniętą podkoszulkę osobnika alfa, a potem zakopywał się w miękkich tkaninach, bezpieczny i szczelnie przykryty, z laptopem w zasięgu ręki i pilotem. Poduszki dawały mu wrażenie, że ktoś leży mu za plecami, a zapach alfa uspokajał. W takich warunkach można było spokojnie pogrążyć się w beznadziei czasu wolnego.

Chyba to właśnie dobijało go najbardziej. Gdy był zajęty pracą i nic go nie rozpraszało, nie przejmował się, że jest sam. W zasadzie, sam praktycznie prawie nigdy nie był. W oddziale Q zawsze się ktoś kręcił, nawet w późnych godzinach nocnych, za dnia natomiast ciężko było znaleźć spokojną chwilę na herbatę, co dopiero na rozważanie o samotności. Inaczej było po opuszczeniu bezpiecznej przystani MI6... gdy Q wracał do domu, gdy nie mógł się skupić na pracy przez swoje buntujące się przeciw tabletkom ciało, gdy hormony wyostrzały mu zmysł zapachu i dotyku... gdy w końcu był poza komputerowymi systemami, wojnami politycznymi, światowymi zagrożeniami nuklearnymi i kolejną, szaloną misją Bonda, z której jakimś cudem wrócił cały, zamiast w plastikowym worku. Wtedy właśnie Q odczuwał dojmująco... że jest sam. Pustka mieszkania, zwykle komfortowa, stawała się nagle przytłaczająca, wypychała powietrze z płuc, grzęzła w gardle i trzeba się było przed nią kryć w gnieździe. Jedzenie samotnie kolacji przygnębiało, czytanie książek nie cieszyło, granie w gry komputerowe i oglądanie filmów nie wciągało... nic nie było już interesujące, nic nie odwracało już uwagi...

Całe życie Q, to co osiągnął, jego sukcesy, wynalazki, kłopoty z których znalazł wyjście, ludzie, którym uratował życie, wszystko to stawało się nieważne, ponieważ wszystko to prowadziło prędzej czy później do pustego mieszkania, w którym nikt poza kotem na niego nie czekał, w którym nie było nikogo, kto zauważyłby, że jest chory, ma problem, że się cieszy, że żyje w ogóle... W takich momentach można było tylko zakopać się pod kocem i przeczekać ten hormonalny, depresyjny czas, doczekać chwili, aż książki staną się ciekawe, kody wciągające, a życie ponownie odzyska sens...

Była czwarta nad ranem. Q uzbrojony w pudełko czekoladek i pilota wkręcił się pod kołdrę na swoim gnieździe i ułożył plecami do fortecy z poduszek. Jeżeli sobie popłakał, oglądając na laptopie Dr Who, nikt tego ani nie widział, ani nie słyszał.

/

Obudził się wczesnym wieczorem, zdrętwiały i sztywny, z lekką gorączką i bólem w podbrzuszu.

Gdyby teraz odstawił blokery jak nic wszedłby z miejsca w okres godowy. Gdyby odstawił tabletki antykoncepcyjne mógłby nawet urodzić, przy odrobinie pecha, dziecko. Czasami, w ramach ćwiczenia mentalnego, wyobrażał sobie taką sytuację, i śmiał się sam z siebie. Nie potrafiłby posłuchać instynktów w sposób potrzebny do odbycia porządnych godów. Nie po tylu latach blokerów i chemii. Ciało zapewne zrobiłoby swoje, a umysł trwałby w przerażeniu, obserwując co się dzieje jak zza lustra weneckiego.

"To nie dla mnie..."

Powlókł się do kuchni i wybił trzy szklanki kranówy pod rząd, po czym odczuł ogromną potrzebę wędzonego kurczaka. Zjadł tak, jak stał. Bez talerza, rękami, opierając się o kuchenny blat i wyciągając mięso prosto z opakowania. Flanelowa piżama urażała mu przeczulone plecy i kark. Nie uczesał się, nie założył okularów. Nie było sensu.

Schrodinger przyszedł przypomnieć się o spóźnione śniadanie, interesownie przytulając się do łydek Q.

"Kurczaka?"

"Mrrrr."

Nałożył kotu do miski skórek i mięsa, nie zastanawiając się, czy koty mogą jeść wędzonkę. Przez moment przyglądał się, jak Schrodinger pomrukując z zadowolenia przypiął się do kurczaka, odwracając się do swojego kochanego pana tyłkiem.

"Będę zasuszonym, pracoholicznym starym kawalerem z kotem, który ma mnie w tyle." oznajmił głośno Q, po czym umył dłonie z tłuszczu i wstawił wodę na herbatę.

Nie dane mu było roztkliwiać się nad sobą zbyt długo. Zaległ w gnieździe z herbatą na następne dwie godziny, obejrzał parę zaległych odcinków Doktora Who, po czym zadzwoniła do niego Moneypenny.

"Lepiej, żeby to była awaria reaktora nuklearnego, Eve. Albo bomba. Chociaż lepiej awaria reaktora."

"Q, bardzo cię przepraszam. Wiem, że masz wolne i nie powinniśmy wymagać od ciebie niczego, zwłaszcza teraz..."

"Zwłaszcza?..."

"Chodzi o Bonda. Właśnie przybył z misji. Coś poszło mocno nie tak. Handel dziećmi w Ameryce Południowej, dużo trupów." Moneypenny zawiesiła głos na moment, po czym odchrząknęła niewygodnie. "M chce cię w swoim biurze za kwadrans."

"Za kwadrans to mogę u was być co najwyżej w piżamie i papciach."

"Wygląda to wszystko tak, że Mallory nawet w kapciach cie przyjmie."

Eve była bardzo silną betą i nigdy nie panikowała z byle powodu. Zaniepokojony Q wydobył się spod koców i poduszek, po raz ostatni tęsknie wwąchując się w podkoszulkę, przesiąkniętą zapachem anonimowego osobnika alfa. A chrzanić to! MI6 go potrzebowało i nie zamierzał MI6 zawieść. Powoli bo powoli, ale zaczął ogarniać się, czesać, ubierać się w wyjściowe spodnie i generalnie przygotować się na spotkanie ze światem. Górę od piżamy zostawił, jako swój prywatny pogląd na wyciąganie z łóżka kwatermistrzów na urlopie.

Nie był jeszcze w pełni sobą, wciąż jeszcze był nadwrażliwy i wyczulony. Wnętrze samochodu wysłanego przez MI6 napierało na niego klaustrofobiczne, pachniało nachalnie mentolami a kierowca patrzył się dziwnie. Gdy Q wysiadł z auta zakręciło mu się w głowie. Zanim zdążył obwieścić, że być może zaraz upadnie i pomocy, Moneypenny podbiegła do niego i złapała go pod ramię.

"Chodź. Jesteś mu potrzebny. Szybko!"

Budynek MI6 był dziwnie wyludniony, nawet jak na tą porę dnia. Odgłosy zaciekłej walki, warczenia i rozbijania mebli i szyb, niosły się przerażająco po pustych korytarzach.

"Jesteś jedynym omegą, którego mamy... może twoja obecność jakoś go ułagodzi.."

"Jestem najgorszym omegą do ułagadzania wariującego Bonda, Eve. Dobrze to wiesz, a więc przestań ściemniać i powiedz o co konkretnie chodzi... "

"Sam zobaczysz."

M stał przy wejściu do korytarza wydziału informatycznego z założonymi na piersi ramionami. Gdy Q i Moneypenny stanęli obok niego, nawet na nich nie spojrzał, tylko skinął głową, wskazując pobojowisko.

"Najpierw chciał się bić z ambasadorem Meksyku, potem ze mną. Na szczęście Alec wziął to na siebie." powiedział w ramach powitania Mallory, jego twarz zmęczona, ciężka i zapadnięta. "Czterdzieści trupów małych dziewczynek w kontenerach, płynących z Meksyku. Jeden zamordowany prezydent, R z załamaniem nerwowym i oszalały Bond. Znokautował dwóch sanitariuszy i trzech ochroniarzy. Świetna końcówka dnia."

Bond i Trevelyan szarpali się i rzucali sobą po ścianach, okładając pięściami gdzie popadło. Ich warczenie narastało od niskich, ostrzegawczych pomruków to wprost agresywnych warkotów i było widoczne, że używanie słów mieli już poza sobą. Zwykle opanowana, przystojna twarz 007 teraz była wykrzywioną strasznie maską bezmyślnej, zwierzęcej wściekłości i bezrozumnego, okrutnego gniewu, i Q odkrył, że nie może na nią patrzeć bez jęku. Cofnął się nieco za Moneypenny, rozejrzał się po korytarzu, byle tylko nie oglądać tego, co w napadzie dzikości wylazło z Bonda.

Dookoła piętrzyły się porozbijane meble, wywrócone biurka i popękane szafki, z wysypującymi się z nich papierami i rozbitymi kubkami, a nad wszystkim unosił się skondensowany zapach bardzo terytorialnych, bardzo pobudzonych alfa.

"Nie powinniśmy ich rozdzielić?" zapytał Q pro forma. Bez broni dużego kalibru albo naprawdę mocnego leku usypiającego nikt przy zdrowych zmysłach nie wchodził pomiędzy dwóch walczących alfa. Mallory spojrzał na kwatermistrza podkrążonymi oczyma osoby, która nie spała parę dni z rzędu.

"Nie. Specjalnie ich odizolowaliśmy, zanim narobiliby większych szkód. To dwóch silnych alfa, bezpieczniej poczekać, aż się zmęczą. 007 wpadł w jakiś dziwny szał. Jest koherentny, ale ma pewnie, hm, problemy z równowagą emocjonalną. Nie możemy go uśpić zastrzykiem, wrócił z misji, na której próbowano go otruć. Nie chciałbym narażać bardziej jego zdrowia." w głosie M zabrzmiało dobrze zamaskowane współczucie. "To... dobry agent."

"Nie taki dobry, skoro ma poluzowane klepki." zauważył Q oschle i poruszył się, pocierając nerwowo przeczulony kark. Nie chciał tutaj być. Nie chciał oglądać warczących alfa, czuć ich feromonów, ich rozdrażnienia, podniecenia. Chciał zakopać się w swoim gnieździe, wtulić twarz w ukradzioną z szatni podkoszulkę i po prostu... zasnąć.

"Po co mnie tutaj wezwałeś, M? Co ja mogę tutaj zdziałać?"

Mallory nie zdążył odpowiedzieć na pytanie Q, ponieważ Trevelyan trzasnął Bondem o ścianę, przyparł go łokciem za gardło i wywarczał coś, co brzmiało jak animalistyczna wersja mieszaniny angielskiego i rosyjskiego. Bond sarknął gniewnie, spojrzał przez ramię Alecowi i znieruchomiał. Na fali odwagi, której wcale nie czuł, Q odpowiedział na spojrzenie 007.

Przez dłuższą chwilę nie słychać było nic poza niskim warczeniem Trevelyana i głośnym, szybkim sapaniem Bonda.

"Q. Gdzie byłeś? Gdybyś to ty prowadził tą akcję mógłbym je uratować!"

Miał tego po prostu kompletnie i całkowicie, serdecznie dość! Dość zabójczych instynktów samców alfa, dość przerwanych urlopów, pustego mieszkania i samotności tak daleko posuniętej, że podkradał podkoszulki z szatni! Gdzieś w tle M i Moneypenny westchnęli głośno a Alec sięgnął po wyrwaną nogę od krzesła. Q nic sobie już z tego nie robił. Był całkowicie rozregulowany, wywrócony na nice i odmawiał obawiania się jednego ze swoich własnych agentów!

Na drżących nogach podszedł szybko do Bonda, złapał go za ramiona i potrząsnął nim.

"Uspokój się, idioto! Nie mogę cały czas pracować! Nikt nie może! Nie damy rady uratować całego świata więc cholera jasna przestań demolować wnętrza i ocknij się! Nie jesteś niczemu winien, nikt nie jest tutaj nic winien, po prostu czasami jesteśmy bezradni wobec pewnych rzeczy! Żyj z tym i ogarnij się! Mam już po dziurki w nosie tego wszystkiego! Chcę tylko iść do domu i odpocząć i nie myśleć! Chcę... chcę... wiśni w czekoladzie!"

Jego głos był jednym tubalnym, niskim, rozpaczliwym rykiem, który na koniec załamał się okropnie. Płakał jednym okiem, nie miał pojęcia czemu akurat lewym. Bond, zamiast zaatakować wchodzącego mu w drogę omegę, stanął nieruchomo, czujny i napięty, z rękoma opuszczonymi po bokach i skrzydełkami nosa, poruszającymi się miarowo. Węszył, zorientował się poniewczasie Q, odsuwając okulary z twarzy i pocierając dłonią płaczące oko. Bond węszył dookoła kwatermistrza. Blisko, coraz bliżej. Gdy nos 007 dotknął lewego, wciąż mokrego oka Q, tableau nagle ożyło i świat został ponownie wprawiony w ruch.

"Odsuń się od kwatermistrza, James." wymruczał cicho Alec, podchodząc powoli do Bonda. "Możemy się dalej naparzać, nie mam z tym problemu, ale omegę zostaw..."

"Dosyć tego, dzwonię po drużynę medyczną." Mallory sięgnął po komórkę."Niech cię w końcu uśpią i poślą na terapię, bo na boga, Bond, bardzo jej potrzebujesz."

007 nie zwracał uwagi na nic, tylko stał tak, trzymając nos o dwa milimetry od brwi i oka kwatermistrza. Jego zapach zmienił się, stał się mocny, ciepły i Q bezwstydnie zaciągnął się nim.

"Jesteś w piżamie, Q."

"Tylko w górze od piżamy."

"Dlaczego tu jesteś? W górze od piżamy?"

"Nie za bardzo się orientuję. Chcieli chyba, żebym cię uspokoił."

"A ty, Q? Czego ty chcesz?"

Twojej podkoszulki, chciał odpowiedzieć Q, ale zamiast tego z jakiś niewyjaśnionych przyczyn odpowiedział.

"Wiśni w czekoladzie."

/

Koniec końców nie zjadł wiśni w czekoladzie, tylko czekoladowe pierniki z nadzieniem pomarańczowym. Moneypenny oddała mu całe swoje słodyczowe zapasy, zachomikowane w ukrytej szufladzie jej biurka.

Bond siedział na przeciwko Q na ławce i patrzył uważnie jak pierniki znikają, jeden po drugim. Q nie patrzył na nic. Z przymkniętymi oczyma utykał sobie w usta słodycze i wdychał głęboko ich przyjemny, korzenny, uspokajający zapach. Gdy pierniki się skończyły Bond podał Q torebkę z rodzynkami w czekoladzie i dalej patrzył.

"Czy tylko ja widzę w tej sytuacji coś bardzo niepokojącego?" zapytał scenicznym szeptem Alec, na co Moneypenny sprzedała mu sójkę w bok i uśmiechnęła się krzywo.

"Cicho być. Grunt, że się nie zabijają."

Po trzech torebkach pierników i dwóch paczkach rodzynków w czekoladzie, Mallory zaprosił Q i Bonda do swojego gabinetu. Było już grubo po północy i księżyc wyskakiwał histerycznie zza chmur, jakby chciał naświetlić coś bardzo ważnego. Q był zbyt senny i zasłodzony, żeby się jakoś bardziej przejąć. Bond szedł za nim, blisko, od czasu do czasu łapiąc go za łokieć i naprowadzając tak, aby nie wszedł w futrynę, czy w kwiatka doniczkowego.

Eve i Alec obserwowali całą scenę z progu drzwi gabinetu w milczeniu. M natomiast zaczął mówić, gdy tylko Q i Bond usiedli przed nim na kanapie.

"Jestem dość liberalnie nastawiony do pracowników, jak wiecie. Nie przeszkadza mi, że omega jest kwatermistrzem a alfa od czasu do czasu przetrąci gnaty jakiemuś nadętemu politykowi. Ale to zaczyna przybierać niepokojące rozmiary. Zwłaszcza u was. To normalne, że dłuższe użycie blokerów i środków antykoncepcyjnych nie jest bez wpływu na zdrowie. Badania jednak pokazują, że czasami bywają jednostki, które przechodzą nieustannie używanie chemii ciężko. Ciężej niż inni..."

"Mallory, mogę coś powiedzieć?" zaczął Q, ale M przerwał mu z kwaśnym grymasem, który miał chyba uchodzić za uśmiech.

"Teraz ja mówię, kwatermistrzu. Wiem wszystko. Wiem o twoich tygodniowych urlopach i gnieździe, w którym je spędzasz." Mallory powiódł zmęczonym wzrokiem od Q do Bonda. "Wiem też, kiedy ktoś ratuje przypadkowych przechodniów, naraża misję na szwank, oraz jest aż nadto agresywny. Nawet w zawodzie szpiega, a to samo w sobie już jest czymś."

Bond, który także chyba zamierzał coś wtrącić, zamknął z kłapnięciem usta. Q dotknął mu kolanem uda i uśmiechnął się blado. Miał wrażenie, jakby razem z Bondem byli uczniakami i otrzymywali właśnie naganę od pryncypała. Obsesyjnie segregujący rzeczywistość, kontrolujący omega z manią porządkowania, i nadopiekuńczy, agresywny, nieobliczalny alfa, wyposażony w licencję za zabijanie.

Nie ma co, dobrana para. Psychologowie MI6 będą mieli co analizować przez następne parę lat.

Mallory odchrząkał znacząco, przerywając Q jego rozmyślania.

"Nasi medycy przeprowadzili mały wywiad środowiskowy. Wasze specyficzne... zachowania nabrały intensywności w przeciągu ostatniego roku. Jesteście diabelnie wyjątkowi. Czasowe problemy z działaniem blokerów i tabletek zdarzają się niezwykle rzadko i tylko niektórym osobnikom. Nie chcemy stracić tak dobrych pracowników jak wy, znaleźliśmy wiec sposób na zaradzenie sytuacji. Pewnie, to jedynie doraźna akcja. Może nie wypalić, ale spróbować nie zaszkodzi."

"Co to za akcja?" zapytał słabo Q, nie przestając przeżuwać rodzynek. "Kategorycznie odmawiam przechodzenia przez okres godowy! Nie chcę się wiązać, nie chce się rozmnażać, chcę po prostu... po prostu... pracować."

"I będziesz pracował, Q. Jesteście obaj niezwykle wydajni, a wasze zawahania dadzą się wyrównać. Musicie tylko mieć stado..."

"Stado?" wydusił zza zaciśniętych zębów Bond. Mallory założył ramiona na piersi i bez wahania skonfrontował się ze wzrokiem 007.

"Tak. Nasi medycy to potwierdzili. Gdy blokery mają mniejsze działanie stado jest w stanie zapewnić osobnikowi równowagę psychiczną. Nie możemy oczywiście was do niczego zmusić, ale jeżeli się nie zgodzicie, będziemy musieli ograniczyć wam kompetencje. Nie może tak być, że agent rozwala mi pół piętra i rzuca się jak oszalałe zwierzę, a kwatermistrz ma fazę segregowania i urywa głowy ludziom, bo ustawili krzywo czajnik elektryczny."

Eve zakryła usta ręką, Alec wprost zarechotał, nawet się nie kryjąc a Bond uniósł lekko brwi. Q poczuł, jak robi się czerwony na twarzy, szyi i kto wie, czy nie na palcach u stóp.

"Nie urwałem nikomu głowy..."

"Jesteście cennymi pracownikami, jak powiedziałem." podjął Mallory, nie zważając na zacukanie kwatermistrza. "Nie chcemy was stracić. Tak więc, jeżeli oczywiście się zgodzicie, chcemy pójść na kompromis i spróbować."

"Co spróbować?"zapytał powoli Bond.

"Czy możecie razem stworzyć coś na kształt stada. Nie, nie, bez stosunków seksualnych oczywiście, no chyba, że zechcecie... " Mallory uśmiechnął się przebiegle, ale widząc ponure spojrzenia Q i bonda, przestał. "Ale ogólnie plan jest taki, abyście po prostu zamieszkali ze sobą. Przyzwyczaili się do drugiej osoby na terytorium. Dalej będziecie brać tabletki, więc nie musicie obawiać się nieoczekiwanych zachowań. Z badań wynika, że posiadanie przynajmniej małego, w tym wypadku jednoosobowego, stada może pomóc wam znosić stres i chwilowe błędy w działaniu blokerów. I tak nie macie partnerów. Co wam szkodzi spróbować?"

Q osobiście zgodziłby się na wszystko, byle tylko nikt nie odsunął go od pracy. Gdy zerknął niepewnie na Bonda ten odpowiedział mu solidnym, mocnym spojrzeniem. Jego oczy zdawały się świecić w poszarzałej twarzy, i nawet jego włosy zamiast zwykłych blasków złota wyglądały jakoś tak... szaro. Q zmarszczył brwi. Jak on mógł tego wcześniej nie zauważyć? Przecież nawigował Bonda przez misje, oglądał materiały audiowizualne z nim w roli głównej. Jakim cudem umknęło mu to, że 007 tracił kolory, że tak się jakoś zeschnął, stwardniał, zszarzał! Q był koszmarnym kwatermistrzem, skoncentrowany na sobie nie zauważyć, jak kolega obok się rozpada.

Zgodzili się na propozycję M, po czym razem, synchronicznie opuścili w milczeniu biuro Mallory`ego i budynki MI6. Bond zadzwonił po taksówkę. Gdy stali na chodniku, czekając na taryfę Q zasugerował neutralnie, że ma zapasowy pokój. James popatrzył na niego uważnie, błękitne oczy zdawały się świecić w półmroku srebrnobłękitnym światem.

"Nie jestem zwierzęciem domowym." powiedział alfa powoli, na co omega odparł.

"Dobrze, bo ja jestem kiepskim panem. Zapytaj mojego kota."

/

Był zbyt zmęczony, aby odczuć dziwność sytuacji. A może jego instynkty omega po prostu wymagały, aby ktoś, kto znalazł się w jego domu, został obdarowany piżamą, napojony kakaem i wysłany z kocem i poduszką na kanapę. Spać.

"Jutro przygotuję ci zapasowy pokój. Teraz jest tam moja komputerowa graciarnia. Dużo masz rzeczy? Wydaje mi się, że powinieneś się zmieść..."

Bond nie odpowiedział, tylko usiadł z kocem i kakaem na kanapie.

"Dziękuję."

"Nie ma za co, Bond. Robię to także dla siebie."

Gdy Q obudził się o trzeciej nad ranem, zawinięty w pościel i swetry, Bond siedział w fotelu na przeciwko jego gniazda. W mroku lutowego poranka nie można było jednoznacznie stwierdzić, czy 007 śpi, czy czuwa, ciemność skrywała mu twarz. Q wpatrywał się w nią dłuższą chwilę, spokojny i senny, aż w końcu zasnął ponownie.

End

by homoviator 02/2014

Dajcie znać, jak znajdujecie mój eksperyment w Omega Verse :) I dokarmcie wena, bo kolejne rozdziały już się gotują i wenowi na przednówku nowe siły się przydadzą :D
Nigdy się nie bawiłem alfami i omegami, więc dość luźno podchodzę do tematu, po prostu płynę na fali tego wesołego pomysłu.

Nowy rozdział Drobnostek wrzucę jutro, jak się już wywalentynkuję :)

Układ, eve moneypenny, slash, omega verse, alec trevelyan, q, james bond (daniel craig), fanfiction, skyfall

Previous post Next post
Up