Roz. 1
U progów Isle of Skye
Nie istnieją kłamstwa, a jedynie kalekie prawdy
Spinoza
Dojechali do Manchesteru w tempie ekspresowym. Bond regularnie przekraczał limit prędkości i przejeżdżał na czerwonym, a mijające go na autostradach tiry parę razy zatrąbiły rozpaczliwie, jak wystraszone zwierzęta, pędzące w mroku. Q nie reagował. Siedział wbity w fotel, przypięty wszystkimi możliwymi pasami bezpieczeństwa i wpatrywał się w ciemność za oknem.
Najciemniej było zawsze przed świtem.
Rany. Jak go bolała głowa.
Musiał się zdrzemnąć, bo gdy otworzył oczy, Bond parkował właśnie na tyłach niepozornego domku jednorodzinnego. Białe, proste ściany, dwa piętra, wykładany kostką podjazd i ogródek tak mały, że ledwo mieszczący rozpadającą się, drewnianą altankę i zdezelowanego grilla. Ponuro wesoła, biedna epifania średniej warstwy klasy średniej. Skąd tutaj jeden z najlepszych szpiegów angielskiej agentury?...
"Jesteśmy na miejscu." powiedział niepotrzebnie Bond i zgasił silnik. Q zaczął się nieporadnie gramolić, z obładowaną sprzętami elektronicznymi torbą, ze zdrętwiałymi od długiego siedzenia odnóżami. Bond nie wyśmiał go ani nie skomentował. Po prosty wysiadł, obszedł samochód i otworzył mu drzwi. Q zachwiał się, gdy tylko rozprostował zesztywniałe ciało i poczuł w całej okazałości jak ogromną, tętniącą obrzydliwie migrenę sobie wyhodował. Bond, nadal bez słowa, objął go ramieniem przez plecy i poprowadził do schodów, wiodących do wejścia domku.
Senna atmosfera przedmieść Manchesteru była niemalże kojąca.
Domek w środku był równie przeciętny i nieciekawy jak na zewnątrz. Q nie wnikał. Pozwolił się zaprowadzić Bondowi do obszernej sypialni na piętrze, niemy, bezwładny, spowolniony. Poruszał stopami siłą woli, oglądając swoje buty na obcym chodniku w obce, kwiatowe wzory. Gdy się zatoczył, Bond złapał go i przez moment stali tak, w zacienionym korytarzy, przy otwartych drzwiach sypialni.
"W porządku?"
"Nie."
Bond w milczeniu sprawdził zawartość torby Q. Netbook, laptop, ładowarki, jakaś plątanina kabli, paczka chusteczek higienicznych, grzebień i jakiś zapomniany długopis. Bond przez chwilę ważył w dłoni zmiażdżoną przez ładowarki paczkę ciastek i przyglądał się jej, jakby były to materiały wybuchowe.
"Zostaniemy tutaj tylko parę godzin. Nie rozgaszczaj się."
"Świetnie, Bond. Genialnie. Od razu mi lepiej. Jesteś przeciwieństwem dobrego gospodarza." Q postawił zrewidowaną torbę na ławie i usiadł na fotelu. Fotel był obszyty obrzydliwym, zielonym flauszem i pachniał proszkiem przeciwmolowym.
"O ile to twój dom, oczywiście."
Bond nie odpowiedział i nie było w tym nic dziwnego. Q rozpoznawał natychmiastową ewakuację zagrożonego osobnika, jeżeli akurat się natrafiła. Sam wiele takich prowadził, chociaż nigdy dalej niż poza obrzeża Londynu. Dalej sytuację przejmowali agenci, samodzielnie podejmując decyzje. Im mniej ludzi wiedziało o przejęciu osobnika i ewakuacji tym lepiej. Q poczuł, jak wzrasta w nim histeryczna chęć roześmiania się na całe gardło.
Zostałem przejęty przez Bonda, wysadzili mi dom i zabrali/zabili kota. Zapnij pasy Dorotko, Kansas znika.
Bond kręcił się po sypialni i łazience, zaglądając we wszystkie możliwe zakamarki. Wyglądał jakby sam miał zaraz zasnąć na stojąco, ale nie może, ponieważ ktoś musi zająć się potencjalnymi podsłuchami. No doprawdy. Q westchnął, wyjął z torby swój ostatni wynalazek i włączył go, mściwie nastawiając na najwyższą częstotliwość. Cztery podsłuchy, dwa przy oknach, jeden w lampce nocnej i jeden pod łóżkiem, wybuchnęły z cichym sykiem, wypuszczając cienkie nitki niemal przezroczystego dymu.
Bond spojrzał na Q płaskim wzrokiem, na co Q jedynie wzruszył ramionami.
"Przepaliłem wszystko, co może nas nagrywać w promieniu pięćdziesięciu metrów. Możemy już iść spać?"
Bond wyjął z kiszeni komórkę, która także właśnie wydawała swoje ostatnie, pachnące przepaloną baterią tchnienie.
"Hm."
"Ofiary wliczone w koszta. Mam dla ciebie nową." Q pogrzebał chwilę w bocznej kieszeni torby na laptopa i wyjął z niej małą, tekturową paczuszkę. "Masz, niech ci dobrze służy."
Bond wziął paczuszkę, ale nie rozpakowywał jej, tylko nada; ciężkim wzrokiem wpatrywał się w Q.
"Jesteś dobrze przygotowany, kwatermistrzu."
"Robię co mogę. Kota już raczej nie odzyskam, więc przynajmniej zabezpieczam się od strony elektronicznej."
Bond nie odpowiedział, ale Q przestał już zwracać na niego uwagę. Był zmęczony, obolały i miał dość wszechświata, podejrzliwych szpiegów, hiszpańskich serwerów i terrorystów, wysadzających ludziom domy. Chciał spać. Zasnąłby tak jak stał, teraz, zaraz, ale oczywiście był zafajdanym człowiekiem rytuałów chigienicznych i po prostu nie mógł zalec na łóżku bez umycia głowy. Czasami się za tą swoją chigieniczność nienawidził.
Powłócząc nogami poszedł do łazienki, umył zęby wręczoną mu przez Bonda szczoteczką, po czym wziął krótki, zdecydowanie za gorący prysznic. Dopiero wtedy poczuł się jak człowiek, nieco wstrząśnięty, do cna wyczerpany człowiek, któremu nagle całkiem solidna od dobrych paru lat rzeczywistość zrobiła niespodziankę i wywróciła się z hukiem na lewą stronę. A może po prostu rzeczywistość zawsze była dla niego po lewej stronie i teraz w końcu miał okazję zobaczyć naprawdę, jak się sprawy mają. Domy wybuchają, agenci ewakuują zagrożonych kwatermistrzów, koty giną, naprawdę, na serio, nie tylko na ekranie.
Roześmiał się, a potem się niemal rozpłakał, gdy okazało się, że nie ma ze sobą nawet gatek na zmianę. Nawet jednych, bawełnianych, zwykłych bokserek.
"Coś się stało?" spytał Bond i oczywiście, że, 007 warował za drzwiami łazienki, podsłuchując jak kwatermistrz radzi sobie z rzeczywistością.
"Odpieprz się, James." wychrypiał Q i z zawiścią zaczął przeszukiwać łazienkę.
W oszklonej szafce przy zlewie znalazł zwinięty w ciasny rulon, pachnący proszkiem do prania szlafrok. Zarzucił go na siebie, jeszcze raz umył twarz i wyszedł z łazienki, plaskając bosymi stopami po kafelkach. Dziwnie było latać tak bez gatek, zimno. Q udając, że nie widzi opartego o ścianę przy drzwiach łazienkowych Bonda skierował się prosto do łóżka i wsunął się pośpiesznie pod kołdry i przykrycia. Westchnął. Zamknął oczy i zapadł się w pościele, w oczekiwaniu, aż Schrodinger wskoczy mu na poduszkę. Ale Schrodinger nie wskoczył. Schrodingera już nie było.
Q otworzył oczy, akurat, aby zobaczyć nieczytelną minę przypatrującego mu się Bonda. 007 sztywno odwrócił się i wszedł do łazienki, zamykając za sobą cicho drzwi. Pewnie też nie miał gatek na zmianę. No cóż.
Q umościł sobie kokon z pierzyny, koca i ciężkiej, czerwonej kapy w wyszywane złotą nicią wzory kwiatowe. Sypialnia była urządzona z prostotą, ale posiadała także elementy zbytku, dobrze przemyślanego, precyzyjnie użytego i całkowicie nie w stylu Bonda. To nie mógł być jego domek, to nie mogła być jego kryjówka na wypadek takiego fiaska jak to wczorajsze, a może już dzisiejsze...
Gdy Bond wychynął z łazienki za oknami wschodziło niemrawo jesienne, mgliste słońce a Q zasypiał z otwartymi oczyma.
"Daj te okulary, zniszczysz je. I przesuń się."
Był już tak zmęczony, że jedynie odwrócił się do Bonda plecami i zasnął.
///////////
Miał jeden z tych snów. znowu. Gdy sny odchodziły, traciły na intensywności myślał, że wyzbył się ich na dobre, ale one zawsze wracały, gdy tylko coś się działo, gdy tylko jego ułożone pod linijkę życie zaczynało się zmieniać. Sen był zawsze podobny i zawsze w ten sam sposób podchwytliwy. Śniło mu się, że całe jego obecne życie, stypendium, Oxford, spotkanie starej M, praca w MI6, wszystko to było tylko snem, z którego obudził się i znowu był tylko sponiewieranym, niepotrzebnym dzieciakiem, uciekającym z domu w którym tłukł go ojciec a matka ignorowała, zajęta pudrowaniem swoich własnych siniaków. Żałośnie zwyczajna historia, pozbawiona polotu i iskry...
"Wszystko jest dobrze. Ciiiiiiiii... Jesteś tu ze mną bezpieczny." mówił ktoś z boku, podczas gdy Q usiłował przekonać siebie samego, że nie jest już dzieckiem a w prawdziwym życiu zajmuje jedno z najwyższych stanowisk w Wielkiej Brytanii.
Duże, ciepłe, twarde dłonie przesunęły mu się po policzkach,
"Cicho już. Przecież wiesz, że nie pozwolę, żeby ci się coś stało."
Ktoś poprawił mu poduszkę, upchnął pod kołdrę dyndającą z łóżka, zmarzniętą nogę i pogładził go po czole. Dziwny, nieznany, obcy gest.
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz ktoś głaskał go po głowie.
/////////////
Obudził się wczesnym popołudniem, z drapiącym gardłem i zdrętwiałym ramieniem, z którego obsunęły się bandaże. Rana postrzałowa goiła się całkiem dobrze, ale mimo to bolała. Zanim zdołał się jej konkretniej przyjrzeć kompletnie ubrany i odprasowany na kantach Bond wparował do sypialni i bezpardonowo zmusił go do opuszczenia łóżka. Ciągnąc za rękawy i pasek szlafroka.
"Wstawaj! Za dwie godziny mamy pociąg."
"Nadal nie chcesz mi powiedzieć, gdzie jedziemy?" zapytał ponuro Q, na co Bond podał mu okulary i uśmiechnął się strasznie, samymi zębami.
"Nie."
Nie było sensu dalej dyskutować. Zresztą Q bez pierwszej herbaty i tak był do niczego.
Po śnie, kolejnym prysznicu i szybkim śniadaniu, składającym się z cienkiej herbaty i dwóch zeschniętych croissantów, Q doszedł do wniosku, że jest w stanie stawić czoło światu. I zmiażdżyć go, jeżeli to pomoże w zlokalizowaniu szpiega w szeregach MI6. Utrata domu i kota wciąż była dla niego niewygodnym stanem, ale przestał się czuć jak zagubiony szczeniak. Ta noc była dla niego trochę jak kalibracja baterii, wyczerpał się do cna, aby naładować się ponownie do pełna i dać sobie radę ze wszystkim, co na niego czekało.
A czekało na niego sporo rzeczy.
Napisał smsa do Moneypenny, że nie może pisać smsów, ponieważ jest sekretnie ewakuowany i rozłożył się z laptopem na stole kuchennym. Jego skrzynka meilowa była jak zwykle przepełniona...
Bond bez słowa zniknął na pół godziny, aby załatwić jakieś tam swoje tajne szpiegowskie sprawy. Gdy wrócił, podszedł do przepakowującego w kuchni sprzęt elektroniczny Q i stanął przed nim. Trzymał w ramionach zmechacony, brązowy koc i miał minę, jakby oczekiwał, że kwatermistrz koc ten rozpozna. Q skrzywił się brzydko.
"Nie, nie zadzwoniłem do Mallory`ego o pozwolenie na urlop. Nie, nie zadzwoniłem do Moneypenny, aby poskarżyć się na tą smętną ewakuację i zdradzić miejsce naszego noclegu. Nie..."
"Oj zamknij się już." warknął zduszonym głosem Bond, po czym wetknął koc w ramiona Q i odsłonił rąbek zmechaconej tkaniny. "Masz."
Schrodinger miauknął żałośnie. Miał na karku plastikowy tunel, odgradzający mu łebek od reszty świata, spalone wąsy, a niemal cały jego prawy bok pokrywała rozległa oparzelina, łysa, różowoczerwona i straszna. Q trzymał w ramionach koc ze swoim kotem i czuł, jak dusząca gula podchodzi mu do gardła.
"Zamknęli go w twoim mieszkaniu. Musiał jakoś uciec w trakcie wybuchu. Znalazła go sąsiadka na tyłach domu. Ma poparzenia drugiego stopnia, jest na lekach przeciwbólowych i podobno robił taki raban w lecznicy, że pomimo pieniędzy chcieli go wyrzucić. Alec go przywiózł. Może lepiej. Nie możemy sobie pozwolić na zostawianie śladów po lecznicach."
"Ok." skinął głową Q, usiłując rozeznać czy na widok ran Schrodingera czuje obciążone poczuciem winy obrzydzenie, czy żal i złość. Podwędzone futro, zniekształcona, stopiona, różowa skóra aa boku i sklejone, zaropiałe nieco ślepia... Jedno ucho było poranione, poparzone i łyse. Drugiego nie było wcale.
Do tej pory cichy i zaspany kot niuchnął dłoń Q, po czym zamiauczał ochryple.
Bond mówił coś jeszcze, o stabilnym stanie kota, o potrzebie smarowania oparzeliny maścią i szybkim dostaniu się na stację kolejową Manchester Picadilly, aby złapać pociąg do Glasgow Central. Q nie słuchał, Q głaskał swojego sponiewieranego kota i układał właśnie plan, metodycznie obmyślając każdy jego podpunkt.
Oby tylko w pociągu było WiFi.
/////////
W pociągu było WiFi, ale tak słabe, że nie można było nawet porządnie podłączyć Adrastei do systemu MI6. Q rozkazał Bondowi zamknąć drzwi przedziału, po czym ułożył Schrodingera w jego koszu przy oknie i zaczął mozolne rozkładanie sprzętu elektronicznego na pociągowych siedzeniach. Baterii powinno starczyć mu na trzygodzinną podróż do Glasgow i chociaż wolał je oszczędzać, za bardzo nie miał wyboru. Starodawne, zalutowane dziwacznie gniazdko, ukryte przy pociągowym koszu na śmieci nie wyglądało solidnie a ostatnią rzeczą, której potrzebował Q było spalenie sobie płyty głównej.
Oby w Glasgow była szansa na podłączenie się do normalnego gniazdka. Inaczej będą uziemnieni. I rozładowani.
Wciągu kilku minut Q podrasował sieć w pociągu i upewnił się, że nie ma w nim podsłuchów, w ciągu półgodziny postawił swój własny serwer, a następnie zażyczył sobie herbaty. Z mlekiem i czekoladowymi ciasteczkami. Bond, oparty o drzwi przedziału z założonymi na piersi rękoma obserwował poczynania kwatermistrza.
"Wiesz, że jak to robisz mówisz na głos?" zapytał z uśmiechem Bond, i po raz pierwszy od dłuższego czasu był to uśmiech, który można było zakwalifikować jako naturalny. Q speszył się, ale nie spuścił wzroku.
"Nie wyśmiewaj się ze mnie. Moje drobne i urocze obyczaje pomagają mi wykonywać robotę. Chyba, że ktoś nas podsłuchuje... analogowo."
"Nawet jeżeli..." Bond otworzył drzwi przedziału i rozejrzał się po korytarzu, po czym zamknął je na powrót. "Nawet jeżeli, nie sądzę, żeby ktoś zrozumiał coś z tego informatycznego bełkotu."
"To tylko dlatego, że świat jest pełen idiotów. Nie można się obrócić, żeby nie wpaść na jakiegoś." uśmiechnął się uprzejmie Q i aktywował Adrasteę, wchodząc przez wszystkie porty do znajdującej się w Londynie w podziemiach MI6 konsoli kwatermistrza.
"Kurza twarz."
Podłączenie Adrastei ujawniło, że przez ostatnie dwie godziny po sieci MI6 porusza się ktoś, zalogowany jako kwatermistrz. Starannie zacierając ślady i zmieniając ścieżki programów ochronnych ów ktoś szukał informacji na temat kwatermistrza, Bonda i ich wyskoku w Tokio.
"Co się dzieje?" Bond przysunął się do Q, ale ten jedynie spojrzał na niego złym zezem i położył mu dłoń na piersi, odpychając go od siebie lekko.
"Przynieś mi dużą, piernikową latte i jakąś kanapkę. Najlepiej z kurczakiem. Muszę wchłonąć więcej kalorii, żeby się z tym draństwem uporać."
O dziwo, Bond zamiast oponować i indagować, wstał, wyprostował garnitur i poszedł szukać wagonu z kafeterią. Q nawet nie zdenerwował się, gdy 007 starannie zamknął drzwi przedziału z zewnątrz. Miał inne problemy do rozwiązania niż nieufny Bond i jego tajemnicza akcja ratownicza. Na przykład jakim cudem ktoś uzyskał hasła dostępu do całego systemu MI6, wyminął system antywłamaniowy i programy ochronne, oraz, co najważniejsze, po co? Adrastea bardzo szybko objawiła swoją przydatność. Najwyraźniej ktokolwiek korzystał z haseł dostępu Q nie miał o niej pojęcia i swobodnie korzystał z nieobecności kwatermistrza, buszując po networku MI6.
Q zgrzytnął zębami i z trzaskiem wyłamał palce.
Możliwości były dwie. Albo pozwolić szpiegowi działać, dając mu czas aby odsłonił swoje plany, albo pokazać mu, że jego obecność jest wykryta i musi uciekać. Mało kto uciekał na tyle przytomnie, aby zacierać po sobie ślady. Nawet najlepszym zdarzało się pozostawiać elektroniczne ścieżki po swoich działaniach, gdy ktoś czerwonym, alarmującym bannerem mrugał im w oczy.
Szpieg wyraźnie szukał jakiejś dyrektywy odnośnie kwatermistrza i Bonda, przeglądał archiwa, kopiował katalogi z ostatnich misji 007, przeklejał daty dni wolnych Q. Co ciekawe, zaglądał także do hiszpańskiej gałęzi MI6, tylko po to, aby zobaczyć, że spalony serwer został zniszczony. Zamiast wyciągać tajne akta szpieg krążył dookoła wygasłych, przedawnionych, nieaktywnych tematów. Nieaktywnych, ponieważ Q dezaktywował je, gdy tylko Bond pojawił się w jego mieszkaniu z hiszpańskim serwerem.
To znaczyło, że infiltracja trwała już jakiś czas a Bond i Q jako jedyni zbliżyli się do szpiega na tyle, aby go odkryć. Poruszyć. I zmusić do niezaplanowanych ruchów.
"Na pewno czujesz się dobrze? Wyglądasz, jakbyś miał zwymiotować."
Bond postawił na rozkładanym, pociągowym stoliku latte w papierowym kubku. Zafoliowaną kanapkę z kurczakiem, na dwa dni przed upływem terminu ważności położył na klawiaturze laptopa Q.
"Co jest?"
Q powiedział Bondowi co jest, nie odrywając wzroku od ekranu i skryptów, ukazujących ruchy szpiega po sieci MI6. 007 nie był zaskoczony, a może po prostu w tym zawodzie należało się spodziewać wszystkiego i niespodzianki były chlebem nie tyle powszednim, co spowszedniałym. Q jednak nie był szpiegiem, Q wziął sobie do serca fakt, że oto ktoś bez problemu buszuje po jego własnym, krwią, potem i łzami łatanym networku. Postanowił działać tak jak zwykle, nie zastanawiając się czy robi dobrze czy nie, po prostu działać, instynktownie. Instynkt, jeżeli chodziło o komputery, kody i systemy, jeszcze nigdy go nie zawiódł.
Wgryzł się mściwie w kanapkę i popił stygnącą, okropną lurą, którą w pociągu podawali za latte. Bond usiadł przy koszu ze Schrodingerem i głaskał delikatnie niepoparzoną, zdrową stronę jego grzbietu, patrząc na Q nieruchomym wzrokiem.
"Nie patrz mi się na ręce, Bond."
"Czemu?"
"Bo mnie to dekoncentruje."
Bond z krzywym uśmiechem odwrócił się do okna, ale Q i tak wiedział, że obserwuje go w odbiciu szyby. No cóż.
/////////////
Następne parę godzin jawiło się jak szarobura, rozmazana plama dźwięków, miejsc i znikającej i pojawiającej się sieci. Przystanki na mokrych od ulewnego deszczu stacjach, wrzeszczące dzieci, konduktor, Bond rozmawiający z kimś szeptem przez telefon, kolejna latte, popiskujący cicho Schrodinger. Wszystko zlewało się ponad głową Q w nieustannie pędzący ciąg obrazów, dźwięków i zapachów, a on nie zwracał na to uwagi, ponieważ sprawdzał Adrasteą każdy kąt, każdy ślepy zaułek networku MI6, w którym szpieg zostawił swoje kwatermistrzowskie! ślady.
Niemożliwy kod w Adrestei ułatwiał pozostanie niewidocznym, rozrastając się niebezpiecznie i wciągając coraz głębiej i głębiej w linijki grzecznie ułożonych algorytmów. Anglia, Japonia, Hiszpania, Boliwia. Teraz łatwo było zauważyć, czemu tak łatwo bawili się z Q w kotka i myszkę. Mieli podgląd w sieć MI6, wiedzieli to, co oficjalnie wiedział Q. Nie wiedzieli o tym, czego Q oficjalnie nie ogłaszał, o projektach, które wykonywał w czasie wolnym, o jego własnych, prywatnych serwerach.
Ktokolwiek infiltrował MI6 nie wiedział o Andrestei a jego działania były co najmniej konfundujące. Zamiast kraść dane, handlować niebezpiecznymi sekretami MI6, szpieg oglądał dane Q, kręcił się po sprawozdaniach z misji Bonda, przyglądał się akcji w Japonii, sprawdzał materiały wideo z hotelu, przerzucał akta z akcji Bonda w Boliwii.
Bond wydawał przez dłuższą chwilę napastliwe dźwięki (pracuję, 007! Daj mi spokój!), po czym zaczął pakować sprzęt Q i wysiadać z pociągu (po co ten pośpiech?Idę, już, idę!). Q, zajęty rozgryzaniem łamigłówki szpiega, nie dał sobie zabrać laptopa i koszyka ze Schrodingerem. Bond pomrukując gniewnie poprowadził go pewną ręką przez tłoczących się na peronie ludzi. Dobrze, ponieważ Q był zbyt skoncentrowany na analizowaniu niezrozumiałych danych, aby omijać skutecznie płynący z pociągu do pociągu tłum.
To się po prostu nie trzymało kupy! Szpieg robił coś całkiem innego, niż wszyscy inni szpiedzy! Nie kradł danych, nie wyłudzał informacji, jedynie obserwował, gromadził nie powiązane ze sobą materiały i... nie robił z nimi nic, co każdy szanujący się szpieg by zrobił.
Bond zostawił Q z jego laptopem, kotem i dzbankiem kawy na dobrą godzinę w kawiarni na Glasgow Central. Gdy wrócił obładowany dwoma torbami, krzykliwie oznakowanymi nazwami popularnych sieciówek ubraniowych, wciąż pisał smsa na swojej nowej komórce. Najwyraźniej cała akcja ewakuacyjna dawała się 007 we znaki.
Q dolał kawy do kubka i podał Bondowi, który zgrzytając zębami wychylił go duszkiem.
"Ach! Cholera. Zbieraj się, Q. Za pół godziny mamy pociąg."
Jak się okazało Bond podczas swojej nieobecności kupił dwie ocieplane budrysówki, czapki, rękawice, a także dwa okropnie gryzące, ale niezwykle ciepłe swetry. 007 nabył też drogą kupna tuzin par ocieplanych gatek. Kelnerka udawała, że nie zauważa, jak Bond metodycznie przepakowuje swoją walizkę, a następnie napiera bezpardonowo na Q, aby zostawił tą swoją cienką, kiepską kurtkę i ubrał się porządnie.
"Nie porządnie, tylko wełniano." wyzłośliwiał się Q, przeciągając gryzący sweter przez ramiona i od razu zaczynając się drapać po szyi. "Mówiłem ci, że nienawidzę swetrów z naturalnej wełny? No więc nienawidzę. Jak dostanę uczulenia będzie to tylko i wyłącznie twoja wina."
Bond potakując z uśmiechem zaczął upychać laptopa i ładowarkę Q do torby, po czym złapał kosz z Schrodingerem.
"Żwawo, kwatermistrzu. Mamy jeszcze kawałek drogi przed sobą."
////////////
Im bardziej zapuszczali się wgłąb Szkocji tym humor Q pogarszał się. Za oknami pociągu pogoda zmieniała się z minuty na minutę, a ciężkie, deszczowe chmury gnały po niebie, czarno białe i straszne. Szpieg wylogował się z networku MI6 i zniknął. Bond naprzemiennie czytał smsy na swojej komórce i patrolował cały pociąg, z ujmującym uśmiechem i ukrytym za pazuchą pistoletem robiąc rundki po wagonach. Schrodinger najpierw miauczał, dopraszając się uwagi i pieszczot, a potem już nawet miauczeć przestał i tylko tulił łebek do swojego zakutanego w budrysówkę pana. Schrodinger nie chciał jeść, napił się tylko trochę wody i spał dalej. Q kota z koszyka, wmusił w niego tabletkę przeciwbólową i zawiniętego w koc trzymał na kolanach, wpatrując się spod przymkniętym powiek za okno.
Zrobił sobie krotką przerwę od komputera, ale nie była to przerwa regenerująca. Gdy tylko przestawał patrzeć w ekran laptopa nagle wszystko zaczynało wydawać się złudzeniem, jakimś dziwacznym pokręconym snem, w którym zamiast siedzieć bezpiecznie w kwaterach, kwatermistrz tłucze się w pociągach, wyziębia nerki i usiłuje pracować tak, aby całkowicie nie rozładować baterii swoich urządzeń mobilnych. Nie nadawał się do akcji w terenie, nie nadawał się do ewakuacji, do braku odpowiednich gatek i pociągowego, przesłodzonego latte. Gdyby prowadził poszukiwanie kogoś takiego jak on, śmiałby się w głos. Wychłodzony pomimo kupionych naprędce swetrów koleś, z coraz bardziej porysowanym netbookiem i chorym kotem usiłuje uciec... Śmieszne i dziwaczne. Ale bardziej śmieszne.
"Co jest?"
Bond wkroczył do przedziału, objuczony foliowa torbą. Pachniał alkoholem, ale nie nachalnie. Może szklaneczka burbonu, może kieliszek szkockiej...
"Chcesz kanapkę?" zapytał 007 i nie czekając na odpowiedź położył zawiniętego w folię sandwicha na pociągowym stoliku obok Q. "Marnie wyglądasz."
"Bo czuję się marnie." Q nie miał ochoty ani siły na złośliwości, ani na zabawy słowne. Był wyczerpany, skołowany przez niezrozumiałe ruchy szpiega i nawet nie miał energii, żeby się o to na siebie zdenerwować.
"To wszystko wygląda znacznie przyjemniej, gdy oglądam twoje podróże jako nawigator. Ja ty to znosisz, te nudne, długie przerwy w akcji? Te podróże? Nieustanny tranzyt, nieustanne poruszanie się do przodu."
"Człowiek przyzwyczai się do wszystkiego. Nawet do siedzenia całe życie przy komputerze." Bond usiadł obok Q i spojrzał na niego z bliska. Jego twarz wyglądała na zmęczoną, jednocześnie było w niej coś pogodnego... pogodzonego. Q przeżywał podróż nie opuszczając nawet wysp brytyjskich, 007 podróżował z większą gracją pomiędzy kontynentami i nigdy, nigdy nie wyglądał na zabiedzonego, zagonionego człowieczka, wyciągniętego siłą z jego bezpiecznego otoczenia. Bond po prostu był mocno osadzonym w sobie specjalistą, nie potrzeba mu było nic poza nim samym i bronią.
Q przełknął głośno i aby odwrócić swoją uwagę złapał za porzuconą kanapkę. Też powinien dojść do takiego stanu, też był, cholera jasna psia krew, specjalistą!
"Zjedz kanapkę i nie myśl o sobie źle." odezwał się Bond, jego spojrzenie dziwnie miękkie i ciepłe, jego dłonie ułożone równo na kolanach. "Ty i ja prowadzimy życie, które wymaga od nas nieustannego wybierania pomiędzy dużym złem a mniejszym złem. Nie ma dobrej drogi dla nas, nigdy. Nie ma dobrego wyboru, tylko te złe i bardziej złe. Dlatego potrzebujemy w naszym życiu kogoś, kto popatrzy na nas, jak znowu schrzanimy i będzie mimo wszystko pamiętał, kim moglibyśmy być, gdyby świat nie był tak popapranym miejscem."
"Kim moglibyśmy być..."
"Ty na przykład mógłbyś być profesorem na jakiejś renomowanej uczelni. Miałbyś pod dostatkiem komputerów i studentów, których mógłbyś dręczyć. Mógłbyś też mieć w domu kota, albo dwa." Bond mówił płynnie, ledwie co poruszając ustami. Schrodinger podniósł łebek a 007 pogłaskał go po nim, omijając okaleczone uszy. "I nie bałbyś się, że ktoś kiedyś ci twoje zwierzaki naumyślnie uszkodzi."
"A ty?" zapytał Q, czując, jak coś ściska go za gardło. Takie rozmowy Bond prowadził z nim tylko przez telefon, albo tylko przez interkom. Twarzą w twarz sytuacja była o wiele trudniejsza do opanowania.
"Co ja?"
"A ty kim mógłbyś być, gdyby nie to, co robisz?"
"Długo robiłem co było trzeba. Za długo. Teraz nie starcza mi już wyobraźni aby wyobrazić sobie coś innego."
Q siedział bez ruchu jak zaklęty, słuchając słów Bonda i bał się głębiej odetchnąć. Odczucie, że znowu mu się coś śni było niezwykle mocne, jednocześnie 007 siedział tuż obok, tu, w swojej budrysówce, z miną, jakby jechał na kolejną misję. Ani ważniejszą, ani ciekawszą, po prostu kolejną. Było to w jakiś sposób uspokajające.
Q nie czekając na ciąg dalszy wynurzeń 007 wgryzł się w kanapkę i dopiero wtedy poczuł, jaki był głodny. Nawet zeschnięty ser, zdezelowana sałata i coś, co przypominało kurczaka, a było zapewne jedynie zatęchłą mielonką konserwową, smakowało mu.
Bond patrzył na niego, nadal z tą swoją pogodną miną.
"Jeżeli posiadasz kogoś, kto widzi cię poza twoimi wyborami, masz farta. Jeżeli stracisz tą osobę jesteś ugotowany."
"Jesteś ugotowany, Bond?" zapytał Q, usiłując rozluźnić nieco atmosferę. 007 uśmiechnął się lekko, przymykając oczy i odchylając się do tyłu na siedzeniu.
"Już dawno. Nie powinno cię to dziwić."
Vesper. Organizacja Quantum. Stara M. Nie, Q nie był zdziwiony, że Bond robi swoje, spokojnie czekając końca. Co dziwiło jednak to fakt, że tak łatwo o tym mówił.
Chyba Q wyglądał bardziej żałośnie, niż zakładał, skoro nawet 007 ulitował się nad nim. Albo jego sytuacja była daleko bardziej poważna, niż przypuszczał.
//////////////////
Im dalej zapuszczali się na północ tym robiło się zimniej i ciemniej. Wczesny zmierzch zapadał szybko a listopadowa szaruga, uciążliwa ale w sumie znośna w Londynie, w Szkocji jawiła się jako przygnębiająca, zionąca lodem, niedojrzała ale już wyczuwalna zima. Bond miał rację z budrysówkami. Może nie wyglądały zbyt wyjściowo, ale grzały porządnie. Q poprawił sobie zarzuconą na ramiona kurtkę i naciągnął kaptur na głowę. Miał chęć narzekać, gderać i uprzykrzać życie Bondowi, ale wiedział, że jego marudzenie zostanie skwitowane milczeniem. Jasna strona, skup się na jasnej stronie... dobrze, że nie podróżujemy samolotem. Q skulił się tak, aby móc położyć twarz na kocu przy zwiniętym w kłebek Schrodingerze.
"Mrrrr?"
"Też chciałbym już być w domu, ale obecnie jest to niemożliwe." wymamrotał Q i pogłaskał Schrodingera po zdrowym boku. "Zgłupiałem. Nie wiem, czego chce ten pieprzony szpieg i wiozą mnie bóg wie gdzie, nawet nic nie powiedzą."
"Nie mogę zdradzić, gdzie jedziemy." odezwał się cicho Bond. "Nikt w MI6 nie wie i się nie dowie, póki rzecz nie zostanie wyjaśniona."
Q nie podnosząc twarzy z kociego koca wydał z siebie cierpiętnicze westchnienie. Usłyszał, jak Bond wstaje, otwiera drzwi przedziału, rozgląda się, po czym ponownie siada obok niego, poprawiając kaburę pistoletu i podciągając nogawki garniturowych spodni, aby się nie pogniotły.
"Wiem, że nie nawykłeś do udziału w akcjach i wolisz siedzieć bezpiecznie w kwaterach, ale to sytuacja wyjątkowa. Przetrwaj to jakoś."
Q drgnął cały, gdy mocna, twarda i nadspodziewanie ciepła dłoń opadła mu na plecy i zaczęła zataczać tam uspokajające okręgi.
"Co robisz?"
"Cicho. Usiłuję być pomocny i przyjacielski."
Q prychnął słabo, usiłując znaleźć jakąś stosowną i ciętą ripostę, ale nie znajdując żadnej. Dotyk na plecach, ramionach i lędźwiach był... bardzo nietypowym, kojącym, wyciszającym novum...
Gdzieś pomiędzy jednym małym, szkockim miasteczkiem a drugim, małym, szkockim miasteczkiem Q zasnął, złożony w pół, z twarzą wpartą w koci koc, ukołysany stukotem pociągu i powolnymi dotykami ciepłej dłoni.
Zasnął i śniło mu się, że siedzi przy swoim własnym biurku w kwaterach, a dookoła rozciąga się dzika, pocięta bambusowymi drzewami dżungla. Po dżungli owej snuły się różne drapieżne zwierzęta, tygrysy, lwy, pantery, przemykając koło Q, ukryte, a jednocześnie znakomicie wyczuwalne. Drapieżniki krążyły dookoła biurka kwatermistrza, pomrukując do siebie, konspirując, czekając na odpowiedni moment do ataku...
Obudził się z westchnieniem, zrzucając sobie z ramion budrysówkę i niemal upuszczając Schrodingera i jego koc. Za oknami pociągu panowała całkowita ciemność. 007 nie było w przedziale.
Q przetarł oczy, ułożył kota w koszyku i raz dwa otworzył ponownie laptopa, usiłując uchwycić wątłe nitki przeczucia, które pozostały mu po śnie.
Materiały tak skrupulatnie przeglądane i kopiowane przez szpiega łączyła tylko jedna, jedyna, tak oczywista, że niemal widoczna osoba.
Kwatermistrz.
"Jestem głupcem, cha cha! Jestem tak głupi, że gdybym nie był wściekły, zapewne czułbym teraz wyrzuty sumienia z tego powodu."
Bond wsunął się do przedziału i od razu usiadł obok Q. Miał pognieciony garnitur, rozchełstaną koszulę a jego buty wyglądały, jakby przeszedł w nich przez błotniste bagno.
"Musimy wysiąść na następnym przystanku." wycedził przez zaciśnięte zęby, wciąż z profesjonalnym, uprzejmym uśmiechem. "Ubierz się. Weź tylko laptopa, resztę zostaw."
"Mam zostawić netbooka, czytniki, ładowarki i moje dyski zewnętrzne? Nie ma takiej opcji...!" zaczął Q, ale Bond przysunął mu się do twarzy tak blisko, że jego oddech poruszył kwatermistrzowi grzywkę.
"Właśnie zlikwidowałem czterech najemników. Jest ich więcej, wiedzą, że jesteśmy w tym pociągu."
Q poczuł, jak żołądek opada mu w dół zimną, lodowatą bryłą. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ślepia Bonda, nieco przekrwione, zdecydowane i przerażająco płaskie. Drapieżniki ze snu nagle wydały się bardzo bliskim i realnym wspomnieniem.
"Wezmę laptopa i kota."
"Kota zostaw."
"W życiu!..."
Przez moment Q miał wrażenie, że Bond uderzy go, ogłuszy, przerzuci sobie przez ramię i zrobi to co zawsze, niemożliwa ucieczka z oblężonego najemnikami pociągu. I miał tego dość, dość tajemniczej ewakuacji, pociągów, bielizny kupionej naprędce i gryzącego swetra. Bond drgnął, gdy Q zbliżył mu się do twarzy tak, że niemal dotykał nosem jego nosa.
"Teraz to ty posłuchaj mnie, 007. Wiem o co chodzi tym, którzy infiltrują MI6. Wiem czego chcą, jaki mają plan, jak ich namierzyć, złapać i usadzić tak, że cały świat zobaczy, że nie warto zadzierać z angielską agenturą. Wystarczy mi teraz zaciszna kafejka z internetem. Sam wszystko załatwię. Ty biegaj z pistoletem, strzelaj i uganiaj się za zbójami, a ja z moim kotem i laptopem dokończę całą rzecz."
"Świetny scenariusz. Niemniej jednak męczy mnie jedno, małe pytanie. Kto namierzy wroga, jeżeli cię zabiją?"
Q skrzywił się, zmarszczył brwi, ale wzroku nie spuścił. Niebieskie oczy Bonda niemal lśniły w półmroku przedziału, twarde i nieporuszone. Ten właśnie moment Schrodinger wybrał na serię jękliwych miauknięć i słabe, ale uparte drapanie w ściany koszyka. Elektryzujące napięcie, trzeszczące pomiędzy Q i Bondem zniknęło tak nagle jak się pojawiło.
Bond odchrząknął, przesunął dłonią po potarganych włosach po czym uśmiechnął się do Q półgębkiem.
"Jesteś cholernie uparty, kwatermistrzu."
"Jestem uparty i jestem geniuszem." potwierdził Q, wstając z fotela i pośpiesznie zawijając się w szalik. "I dlatego ten cały teatr, Japonia i Boliwia i inne były zainscenizowane tak, abym wyglądał na szpiega. Podejrzaną, chwiejną jednostkę, z dostępem do wszystkich informacji. To ja jestem ich celem, Bond. Ja! Czy raczej moja wiarygodność. Bardzo mi przykro, 007, powinienem zauważyć to wcześniej."
Twarz Bonda przez kilka chwil wyglądała jak maska wykutego w kamieniu sfinksa i Q przejąłby się tym, gdyby nie fakt, że pociąg właśnie zatrzymywał się na stacji.
Sprawnie zapakował laptopa, ładowarkę i wszystkie inne sprzęty elektroniczne, na koniec utykając ostrożnie Schrodingera głębiej w jego koszyku. Bond nie skomentował, zrobił ostatnią rundkę po wagonie, po czym wrócił do przedziału i tworząc sztuczny tłok zaczął eskortować Q do drzwi wyjściowych.
To było śmieszne. Nikogo tutaj nie było. Nawet M nie wiedział, gdzie się udają...
Koniec końców Q wysiadł z pociągu na stacji w Kyle of Lochalsh, z całym swoim elektronicznym sprzętem a także z kotem. Postawił kołnierz budrysówki na sztorc, zasłonił twarz kapturem i wmieszał się w tłum tak szybko, jak pozwalał mu na to koszyk Schrodingera. Gdy przepychał się do obleganego postoju taksówek usłyszał kilka strzałów, krzyki, ale wszystko wessane zostało przez tłum ludzi, wrzeszczących, panikujących i usiłujących jak najszybciej znaleźć się z dala od strzelaniny..
Q nie czekał na dalszy ciąg tego, cokolwiek Bond robił z napastnikami na platformach stacji kolejowej. Siłą wypchnął z taksówki wysiadającego do niej właśnie starszego pana, po czym zanurkował do wnętrza samochodu, zatrzaskując za sobą drzwi.
"Do najlepszej kawiarni w mieście, dobry człowieku." zakomenderował władczo, czując, jak trzęsą mu się nogi. "Niech się pan pospieszy, a objawię swoją hojność w napiwku."
Taksówkarz popatrzył na Q, na jego potargane włosy i kosz z miauczącym rozgłośnie Schrodingerem, i pokiwał głową.
"Się robi."
Kolejna seria strzałów rozległa się po stacji w Kyle of Lochalsh. Snajper, albo dwóch. Blisko, coraz bliżej. Q odetchnął głośno, gdy taksówkarz ruszył z piskiem opon, paląc gumy na chodniku.
Kyle of Lochalsh było małym, wyjątkowo ładnie usytuowanym miasteczkiem, składającym się z szeregów domków jednorodzinnych, dwóch rond, kościoła i głównej ulicy, będącej raczej szerszym deptakiem niż centrum. Wybrzeże zapełnione łodziami i niewielkimi statkami wychodziło na wspaniale oświetloną zachodnią stronę Inverness, gdzie jezioro Ness wąskim gardłem łączyło się z morzem. Kyle of Lochalsh połączone było z kolejnym miastem, Isle of Skye, za pomocą potężnego mostu Skye Bridge, i to tylko potwierdziło przypuszczenia Q. Bond ewakuował go do swojego starego domu, Skyfall Lodge. Stąd ta cała wyprawa do Szkocji, stąd pociągi, pośpiech i zero kontaktu z M.
Bond chciał mieć Q z dala od Londynu, sieci i całej rozgrywki, ale czemu?...
Coś go tknęło, jakiś podskórny głos kazał mu właśnie teraz użyć jeszcze raz Adrastei i sprawdzić... coś. Nie wiedział co, ale był wystarczająco wprawiony w bojach, aby wiedzieć, że w świecie informatycznym nie ignoruje się podskórnych głosów. Zwłaszcza tych, które przemawiają za pomocą aż zbyt wyraźnych kodów.
...nie może być!
Szpieg zalogowany był znowu w MI6, i aktywnie łączył się z kimś, przesyłając powoli, ale sukcesywnie protokoły danych.
Q rozpoznał połączenie internetowe, maskę sieciową i specjalny, zastrzeżony numer komórki, tak mocno obłożony zabezpieczeniami, że nie sposób było obejść. Ale Q potrafił je obejść, ponieważ to on sam zabezpieczenia tak ustawił. Na jej wyraźną prośbę o jakiś bardziej wysmakowany, bajerancki telefon.
Q wyciągnął komórkę w takim pośpiechu, że dwa razy ją upuścił i niemal wywrócił koszyk z kotem.
"Wszystko w porządku?" zapytał taksówkarz, ale Q już go nie słuchał. Drżącymi dłońmi wybrał numer 007.
"Halo? 007? Mamy sytuację awaryjną."
"A kiedy mamy jakąś inną sytuację? zapytał retorycznie Bond, po czym wykonał cztery zdecydowane strzały. Ktoś w oddali krzyknął. Sądząc z odgłosów 007 dalej brał udział w strzelaninie na stacji kolejowej i robił to ze zwykłą swadą i beztroską o dobra publiczne.
"007. Słuchaj. Ktokolwiek buszuje sobie po naszej sieci wykonał swój ruch. Właśnie przesyła dane do telefonu Moneypenny."
"Cholera... Q, możesz namierzyć telefon Moneypenny?"
"Już to robię ale nie jest to takie łatwe... Eve jest..." Q westchnął, nie mogąc oderwać wzroku od ekranu laptopa.
"Q?"
Telefon Moneypenny znajdował się w kafejce Costa, przed którą właśnie parkował taksówkarz.
"Nie jestem szpiegiem, James. Proszę, pamiętaj. Nie jestem szpiegiem i dlatego robię błędy..."
"Cholera Q! Co się tam wyrabia? Zaczynam się niepokoić o ciebie, a nie jest mi z niepokojem do twarzy..."
"Za późno na tłumaczenia. Jestem w jedynej w Kyle of Lochalsh Coście, James. Znajdź mnie."
Q rozłączył się i włożył telefon do kieszeni. Nie wyłączył laptopa, pozwalając Adrastei dalej wykonywać zaleconą pracę.
Costa w Kyle of Lochalsh mieściła się przy głównej ulicy miasteczka, która wyglądała raczej na spokojny, zaciszny deptak. Pustawo i spokojnie. Wystawy znanych sieciówek świeciły kolekcjami i reklamami, kafejki, puby, znajome, ale jakby mniejsze. Q odniósł wrażenie, że wszystko tutaj jest miniaturą, jest pomniejszone, spokojniejsze i bardziej przyjazne.
Zostawił suty napiwek taksówkarzowi i wyładował się z samochodu.
Niebo miało kolor czystego, ciemnego, intensywnego granatu. Powietrze było rześkie i ostre, robiło się coraz zimniej. Zanosiło się na śnieg.
Stanął przed Costą z niewytłumaczalnym spokojem i pustką w głowie. Ostatnia pułapka i wszystko się wyjaśni. Oby Andrestea sprawiła się tak dobrze, jak jej twórca.
Oszklone odrzwia ustąpiły przed Q łatwo, pomimo wywieszonej kartki, ogłaszającej, że "zamknięte".
Costa wyglądała na nie czynną, jedynie nikłe światło przy stolikach w głębi lokalu świadczyło o czyjejś obecności.
Q wszedł nieśpiesznie do przestronnego, wyludnionego lokalu i podążył na tyły kafejki. W środku pachniało obłędnie kawą i sernikiem, chociaż w zasięgu wzroku nie było nikogo. Postawił torby na długiej kanapie przy stoliku i usiadł, ustawiając troskliwie koszyk z Schrodingerem obok siebie i zakrywając śpiącego kota rąbkiem koca.
Zanim ją zobaczył najpierw usłyszał jej obcasy, stukające dźwięcznie po gumowym linoleum.
"Witaj, Q. Dzięki za smsa."
Moneypenny zmrużyła oczy i uśmiechnęła się łagodnie. Była ubrana w krwistoczerwony płaszcz, czarny szalik i wesołą, włóczkową, wyciągniętą fantazyjnie czapkę. W rękach trzymała tacę z dwoma kawami i dużym talerzem sernika.
Najgorsze było to, że wyglądała tak samo jak przedtem, gdy przychodziła do Q oglądać głupawe komedie romantyczne, jeść zbyt tłustą chińszczyznę na wynos, pilnować kota. Jak przedtem, wtedy, gdy była przyjaciółką.
End
by Homoviator 11/13
Jeszcze dwa rozdziały, wrzucę w następny czwartek. Nie ma sensu ostatniego cliffhangera przewlekać. Chce dokończyć tego ff, aby zacząć inny projekt - I nie mogę się już go doczekać:) k
Komentarze jak zwykle karmią wena, chociaż zrozumiem, jeżeli nikt juz na tego bond fika nie czeka :)