Wszyscy jesteśmy spokrewnieni
Ho! Mitakuye Oyasin
(Cherokee) Afrika
roz.1
Gdy słońce gaśnie, świecą gwiazdy - nie ma ciemności na tym świecie
przysłowie chińskie
"John, musimy porozmawiać."
John, gdy tylko słyszał, że jakaś kobieta, a szczególnie psychoterapeutka, wypowiada te słowa, odczuwał niepokój. I tym razem instynkt go nie zawiódł. Thompson uśmiechnęła się profesjonalnie.
"Nasza terapia trwa już trzy miesiące. Nie powiedziałeś mi dotąd o sobie praktycznie nic, poza ogólnikami, które mogę wyczytać w twoich aktach. John. Wróciłeś z Afganistanu, wojna zmienia ludzi. W pewnym sensie niszczy to co było i nie ma drogi powrotnej, trzeba wybudować nową drogę. Ale trzeba chcieć sobie pomóc, John. A ty nie chcesz sobie pomoc."
"Ależ chcę." skłamał John, solidnym, ciężkim wzrokiem odpowiadając na pełne wątpliwości spojrzenie Thompson. Terapeutka uśmiechnęła się wąsko.
"Może popracuj w ramach czynu społecznego. Jeżeli nie lubisz ludzi..."
"Lubię ludzi."
"...to może ze zwierzętami. Znajoma pracuje w Lecznicy. Z chęcią zatrudni wolontariusza z wykształceniem medycznym."
"Nie jestem weterynarzem." fuknął nadspodziewanie agresywnie John i zacukał się, słysząc gniew w swoim głosie.
Thompson spojrzała na niego ze współczuciem. Doktorem też już nie jesteś, mówił jej wzrok. John nienawidził tego, nienawidził tych umoralniających gadek, udawanego zrozumienia, dobrych porad, nie dających się zastosować w życiu. Nienawidził tutaj być. Chciał stąd wyjść. Jak najszybciej.
"Nie jesteś już niczym, co pamiętasz sprzed wojny John." Thompson odłożyła notatnik i długopis, nie spuszczając z Watsona wzroku. "Spróbuj chociaż. Może tam odnajdziesz coś niezwykłego..."
/////
Nazajutrz dostał emalia od Thompson z numerem kontaktowym jej znajomej oraz linkiem do strony Lecznicy, w której owa znajoma pracowała. Lecznica Pod Pazurem była niewielkim kompleksem weterynaryjnym, ale posiadała małe schronisko dla zwierząt, dział adopcyjny, dział medyczny. Niezbyt okazały, niewypłacalny, ledwie wiążący koniec z końcem, ale bardzo dobrze pomyślany mechanizm, działający na rzecz pomocy zwierzętom. Mieli nawet przenośne aparaty RTG. John nie miał pojęcia skąd wzięli na nie pieniądze.
To było dla niego niepojęte. Ludzie umierali, na wojnie i na co dzień, żołnierze i cywile, dorośli i dzieci, a tutaj składano łapki jakimś sierściuchom i prześwietlano je rentgenami. Pewnie, John nie miał nic przeciwko zwierzętom, ale wciąż uważał, że ludzie są ważniejsi.
Nie odpowiedział na maila. Wylogował się, zamknął laptopa i poszedł do pubu, gdzie samotnie sącząc drinki, wspominał, jak to w Afganistanie ludzie mieli znacznie gorzej zorganizowaną pomoc medyczną niż zwierzątka w Londynie.
Następnego dnia obudził się z lekkim kacem i ogromnym poczuciem bezsensu. Nie miał siły podnieść się z łóżka a bezsens przygniatał go jak realny ciężar, który ktoś przypadkiem odłożył mu na piersi. Nikt nie czekał na Johna, John także na nikogo nie czekał, po co było mu zakładać skarpetki i jeść śniadanie? Zapatrzył się apatycznie w sufit. Miał chęć uczestniczyć w czymś, co uczyniłoby różnicę w tej szarej rzeczywistości, ale nie miał pojęcia jak. Nie miał pojęcia, skąd wziąć na to energię. Może jednak Thompson miała rację. John Hamish Watson cierpiał na depresję, tylko zmagał się z nią tyle lat, że teraz nawet jej już nie zauważał, tylko zaciskał zęby i szedł dalej.
Nie miał już siły iść dalej.
Jedząc swoje ostatnie jabłko w koszyku i rozważając ogromną, wyraźnie ponad jego siły wyprawę do Tesco, John otworzył laptopa. Wciąż w piżamie, wciąż bez skarpet i kapci. Sprawdził pocztę, nic nowego, same reklamy. Nigdy nic nowego do niego nie przychodziło, czasami jakiś enigmatyczny mail od kolegi z wojska, czasami wysłany po pijaku żarcik od Harry.
W Lecznicy Pod Pazurem mieli nawet Elektrokardiografię. No no.
Trzeciego dnia John bez rozmyślania i gdybania, zrobił sobie na śniadanie kawę, ubrał się jak do wyjścia, po czym spisał sobie numer znajomej Thompson i zadzwonił. Odebrał mu przyjemny, mocny, kobiecy głos usiłujący przekrzyczeć ogłuszające piski w tle.
"Tak słucham? Przepraszam, ale mamy tutaj małą apokalipsę z fretką. W czym mogę pomóc?"
"Dzień dobry pani Hudson, tu John Watson. Pani Thompson, moja terapeutka dała mi ten telefon. Podobno poszukujecie wolontariuszy."
Hudson zaśmiała się, ale brzmiała na tyle serdecznie i dobrodusznie, że John nie poczuł się skrępowany. Piski w tle nie dawały za wygraną, jeżeli już stały się jeszcze głośniejsze i bardziej rozpaczliwe.
"My zawsze poszukujemy wolontariuszy. Większość pieniędzy idzie na sprzęt, utrzymanie kuracjuszy i znajdków, no i mało zostaje na obsługę. Z przyjemnością skorzystamy z pańskiej pomocy, panie Watson."
"John." z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny John miał pewność, że pani Hudson jest dobrym człowiekiem i wolałaby zwracać się do swoich wolontariuszy po imieniu.
Hudson zaśmiała się znowu, po czym wymruczała miękko coś co brzmiało jak "no dobrze, Sherlock, dobrze, a teraz zastrzyk..."
Rozpaczliwy pisk fretki, zamienił się w pełnowymiarowy wrzask bojowy. Hudson zaklęła do słuchawki.
"Przepraszam. Przepraszam, John. Z miłą chęcią zaproszę cię do naszego domu wariatów i przyjmę twoją pomoc. Wpadnij jutro z rana. Jakakolwiek wiedza medyczna mile widziana."
"Jestem doktorem, właśnie wróciłem z Afganistanu."
Zawsze ilekroć to mówił odczuwał głęboki dyskomfort. Jakby chwalił się cudzym osiągnięciem, jakby udawał kogoś innego, lepszego niż jest w rzeczywistości. Ludzie zwykle reagowali na taką wizytówkę pozytywnie, z podziwem nawet. W Afganistanie nie było niczego, co można by spokojnie i z podziwem obserwować z bezpiecznego, europejskiego kraju pierwszego świata.
Pani Hudson odchrząknęła z uznaniem.
"O, żołnierz. Świetnie. Dobrze, że Thompson podała ci nasze namiary. Przeszkolenie wojskowe na pewno się tutaj przyda, zwłaszcza przy fretkach. Bardzo za niego przepraszam, ale Sherlock musi dostać swoją serię zastrzyków a tylko mnie pozwala się dotknąć, piekielnik. To widzimy się jutro, John?"
Przynajmniej Hudson nie robiła z żołnierskiej przeszłości Johna żadnego mitu i przechodziła nad nią do porządku dziennego. Wydawała się osobą, która nie babra się w przeszłości tylko działa tu i teraz. John potrafił docenić tego typu nastawienie.
"Dobrze, przyjdę jutro. Do widzenia."
Rozłączył się z poczuciem, że właśnie zaczęło się w jego życiu coś nowego i nie wie czy się na tą okazję cieszyć czy smucić. Pani Hudson brzmiała jak kobieta komentowana, zaprawiona w bojach i radząca sobie idealnie w sytuacjach kryzysowych, których, jak widać, w Lecznicy było całkiem sporo.
Resztę dnia spędził na nawigowaniu przez stronę Lecznicy, oglądaniu zdjęć i czytaniu opinii klientów. Niektóre pochlebne, niektóre neutralne, niektóre głupie i niegrzeczne. Najwyraźniej pracownicy Lecznicy nie cackali się z posiadaczami zwierząt, którzy się na posiadaczy czegokolwiek żywego nie nadawali. John z uśmiechem na gębie czytał, jak jedna z klientek obsmarowała panią Hudson za inwektywy, bo przecież ufryzowany, ufarbowany pudel to nic złego i skąd ona mogła wiedzieć, że farba jest toksyczna i pies ją zliże. Damulka nazwała Hudson zapchloną brudaską i hippiską a jej Lecznicę miejscem schadzek nawiedzonych zoofili. Ktoś pod jej wpisem anonimowo skomentował, że pudle to jedne z mniej inteligentnych psów, ale pewni właściciele psów i tak ustępują im pod względem inteligencji.
Może Thompson miała rację. Może Johnowi praca w innym otoczeniu dobrze zrobi. Praca, jakakolwiek, była teraz wskazana, a zwierzęta wydawały się znacznie bardziej bezpieczne i przyjacielskie niż ludzie.
////////
Hudson była niską, drobną kobietą w okolicach sześćdziesiątki. Miała wysokie czoło, gęste, siwiejące włosy, związane na karku w kitkę i wielkie, błękitne oczy, schowane za oprawkami okularów tak delikatnymi, że niemal niewidocznymi. Nosiła kilka dziwacznych, lśniących wisiorków, dyndających jej z szyi oraz co najmniej dziesięć bransolet na nadgarstku. Jakieś paciorki, kryształy, jadeity, rzeźbione w drewnie róże. A więc znajoma Thompson była współczesną londyńską szamanką. Pięknie.
John usiłował być zawiedziony, ale jakoś nie mógł. Z pani Hudson promieniowało buzujące ciepłem, radosne zaaferowanie, ot zadowolona pomimo zmęczenia, towarzyska kobieta z powołaniem. Czuło się do niej zaufanie, jak do każdego szalonego człowieka pracującego w ramach czynu społecznego za głodowe stawki i wciąż posiadającego energię, żeby się uśmiechać. A może Johna po prostu urzekł jej kitel, wyglądający jakby potrzebował na gwałt prania, usmarowany jakąś kleistą papką. Może uwiodło go także to, że Hudson miała kawałki słomy na włosach, w rękach trzymała ogromną ilość kart lekarskich i uśmiechała się do Johna szeroko, chociaż jeszcze nie wiedziała kim jest i po co przyszedł.
John polubił ją od razu.
"Dzień dobry, witamy witamy. John Watson jak mniemam."
John uśmiechnął się i potrząsnął dłonią Hudson. Mocny, pewny uścisk osobnika kompetentnego i odpowiedzialnego. Dobrze. Od razu zaczęli iść wgłąb brzydkiego, wyłożonego ohydnym, brązowoszarym linoleum korytarza. Pani Hudson po prostu zaczęła przyspieszać kroku a John, chcąc nie chcąc, podążył za nią, usiłując nie zostać w tyle.
Pani Hudson nie traciła czasu i nie przestawała mówić.
"Tak. Pamiętam cię John. Świetnie, że wpadłeś. Każda para rąk się przyda."
"Tak." odchrząknął John, nie bardzo wiedząc, co mówi wolontariusz w momencie zatrudniania. "Dzień dobry. Mam nadzieję, że fretka z wczoraj ma się dobrze."
Hudson pokiwała głową w roztargnieniu, nie zwalniając kroku przyjrzała się swoim kartom. John podświadomie zrównał z nią krok i zerknął jej przez ramię w karty. Zdjęcia rentgenowskie łapy niezidentyfikowanego zwierza, fotka śpiącej świnki morskiej i psa o nienaturalnie wyłupiastych oczach. Pani Hudson uśmiechnęła się do zdjęcia z psem.
"Ach tak. Wczorajszy fretek, Sherlock. Z nim w porządku. Na obecną chwilę jest dobrze, ale kto wie, jak się sprawy potoczą. Pozwól do naszej kanciapy, John. Zrobię ci kawę, wypełnię druczki a potem puszczę swobodnie prosto w dzicz."
"Pan żartuje?"
Pani Hudson zatrzymała się po raz pierwszy od kiedy John ją zobaczył i spojrzała na niego znad okularów. Miało to w sobie ogromną siłę wyrazu, jednocześnie niezwykły ładunek komiczny.
"Jaina. Mów mi Jaina doktorze Watsonie." powiedziała pani Hudson ze swadą, a John odpowiedział jej zrównoważonym spojrzeniem weterana wojennego, żyjącego przez ostatnie dwa miesiące na kofeinie, tostach i przeleżanych jabłkach.
"Żartujesz Jaina."
"Nie, moi rodzice mieli słabość do dziwacznych imion. Owszem, w szkole miałam przez to ciekawe życie, ale nigdy nie narzekałam."
"Nie, ja nie o tym... dzicz..."
Jaina Hudson strzeliła w Johna przewrotnym, błękitnym spojrzeniem, po czym uśmiechnęła się szeroko.
"Dzicz jest w każdym z nas, tylko dopiero w konfrontacji z kimś dzikszym się nam to objawia. Chodź, John, pokażesz nam swoją bestię. A żartować to ja żartuję, mój drogi, ale tylko w czwartki."
John wszedł za Hudson do pokoju dla weterynarzy, otwierając przed dyrektorką drzwi i uświadamiając sobie, że jest piątek.
Kanciapa była dużym, kwadratowym pokojem z wysokimi, wąskimi oknami, wychodzącymi na mały, ale ładnie utrzymany park. Przy ścianach dąsały się zagracone biurka obstawione kubkami po kawie i talerzykami z niedojedzonymi kanapkami. Dwie ogromne szafy, zapewne z dokumentacją medyczną, panoszyły się przy drzwiach, żelazne i potężne. Na ścianach wisiały trzy duże korkowe tablice z powpinanymi kartkami, listami, pismami z różnych urzędów, zabawnymi fotografiami i żartami, nabazgranymi na samoprzylepnych karteluszkach. Pomiędzy tymi wszystkimi papierami wisiały też rysunki. Dziecięce, sądząc z chwiejnych, wykonanych świecową kredką i mazakami zawijasów. Pieski, kotki, kulfoniaste chomiki i zzieleniałe rybki wskazywały wyraźnie na wiek artystów.
Hudson zakręciła się po kanciapie sprawnie. Odsuwając z jednego biurka papierzyska, złożyła kilka brudnych talerzyków na chwiejną kupkę i włączyła czajnik elektryczny, który zachrypiał, zakrztusił się i zaczął powoli grzać wodę.
"Cath dzwoniła. Opowiedziała mi o tobie. Jakiejś bzdury o traumach, wojnach, stresach i innych indolencjach." mówiła swobodnie Jaina, widocznie nie przyzwyczajona do owijania w bawełnę. "Człowiek najlepiej dochodzi do siebie jak pomaga innym."
"Wolałbym pomagać ludziom." zauważył John a pani Hudson przyszpiliła go wszystkowiedzącym wzrokiem osoby żyjącej na świecie dłużej niż sześć dekad i doświadczonej przez wiele porażek.
"Kiedy ostatni raz pomagałeś ludziom, John?"
Cisza. John po raz ostatni aktywnie pomagał ludziom na froncie, w polowym szpitalu opatrując poparzonego koszmarnie kolegę. Kolega nie miał prawie skóry na twarzy i górnej części piersi, i obecnie był już tylko wspomnieniem, regularnie spychanym na krawędzi świadomości.
"Człowiek powinien zajmować się żyjącymi." powiedział miękko Jaina, na chwilę kładąc dłoń na ramieniu Johna i potrząsając lekko. "Ocknij się John. Świat czeka. Ludzie to trudne stworzenia, dlatego dobrze jest zacząć od stworzeń mniejszych..."
John nie odpowiedział, ale Jaina już zalewała mu herbatę w czerwonym , fantazyjnie powyginanym kubku z rączką w kształcie ogona wiewiórki, już popychała w stronę wąskiej, ale wygodnej kozetki, stojącej pod oknami. John usiadł z herbatą w dłoni, patrząc na tą dziwaczną, dopiero co poznaną, energiczną kobietę, która już wessała go w swoje otoczenie, już się z nim zaprzyjaźniła i zanalizowała.
"Przepraszam. Tyle pracuję ze zwierzętami, że zdarza mi się traktować tak i ludzi." pani Hudson zasiadła za biurkiem, wyciągając formularze dla woluntariatu. "Nie miej mi tego za złe. Bardzo dobrze traktuję zwierzęta, nawet te złośliwe, zasklepione w sobie, takie co chcą już tylko położyć się i zemrzeć."
"To przytyk do mnie?" zapytał wrogo John, nastraszając się bojowo, ale Hudson tylko wzruszyła ramionami i pochyliła się nad papierami.
"Nie wiem. A odczuwasz to jako przytyk?"
John nie miał czasu na odpowiedź, ponieważ nagle zdarzyło się kilka rzeczy na raz. Hudson westchnęła i wstała od biurka, a potem Watson został poczęstowany biszkoptami, kawałkiem sernika, dostał dolewkę herbaty i małą, ale mocną jak siekiera kawkę. Otrzymał także fartuch weterynarski, długopisy do kieszeni i przypinkę z uśmiechniętym rysunkowym jeżykiem i napisem "Nigdy nie gryzę bez przyczyny". Jaina Hudson zatarła z zadowoleniem ręce i na powrót zasiadła do biurka. Wypełniła druczki szybko i profesjonalnie, zagadując niezobowiązująco, jednocześnie obserwując Johna uważnie.
"Nie będę ci na razie dawała żadnych bardziej odpowiedzialnych zajęć, John. Nie obraź się proszę, ale mamy inspekcję za tydzień i ogień pod częścią tylną, przepraszam za wyrażenie. Ale to się dobrze składa, pokażę ci tego fretka, którego wczoraj słyszałeś przez telefon. Sherlock, fretek specjalnej troski, ancymon jakich mało, jednocześnie jakoś nie za bardzo kocha weterynarzy."
"Mam go zmylić swoim fachem? Nie jestem weterynarzem tylko doktorem."
"Jesteś żołnierzem i doktorem." dopowiedziała mocno Hudson, a potem dodała łagodniej. "A nade wszystko jesteś człowiekiem. Sherlock na pewno dobrze zareaguje na kogoś z zewnątrz."
John pokiwał głową, czując, że lubi panią Hudson coraz bardziej i w zasadzie cieszy się, że do tej zwariowanej lecznicy przyszedł.
"Przez telefon Sherlock brzmiał groźnie."
"I na żywo też tak brzmi." stwierdziła z rozczuleniem pani Hudson. "Ale nic nie dzieje się przez przypadek. Zadzwoniłeś akurat, jak dawałam Sherlockowi zastrzyki i pomyślałam sobie, że wy dwaj powinniście się zaprzyjaźnić."
John wykrzywił się lekko. Wszystko dobrze, zwierzęta, leczenie, pomaganie, ale po co zaraz jakieś metafizyczne brednie. Zaraz zacznie się gadka o ogarniającym wszystkich kole życia.
Pani Hudson musiała zauważyć jego grymas, bo wzięła dużego łyka swojej herbaty i westchnęła głośno.
"Rozumiem, że wierzysz w przeznaczenie John?"
"Nie bardzo."
Przez moment nie mówili nic i tylko pani Hudson obracała w dłoniach jedną ze swoich jadeitowych bransoletek i patrzyła w dal za oknem. Gdy w końcu odwróciła się do Johna jej twarz była bardzo pogodna i spokojna.
"To może przedstawię ci teraz twojego nowego kompana John."
Nie czekając na odpowiedź pani Hudson poprowadziła Johna przez ciemne, kręte korytarzyki willi, prowadzące na trzecie piętro oddziału leczniczowego. Przy drugiej turze schodów, gdy Watsona zaczęła już znowu boleć noga, Jaina przyciszonym głosem streściła Johnowi historię jego nowego fretkowego podopiecznego.
"Sherlock to młody samiec, dwuletni. Wychowanym razem z bratem. Kupiła ich razem pewna średnio zamożna i niezbyt rozsądna rodzina i wszystko z początku wyglądało dobrze. Fretki lubią towarzystwo, dwóch wysterylizowanych braci powinno żyć w zgodzie i bez problemów. Ale pewnego dnia Mycroft i Sherlock strasznie się pogryźli. Mówię ci, John, podobno wióry szły. Rodzinka oczywiście, zapakowała swoje ukochane zwierzaki i podrzuciła je nam. Bracia nie mogli się znieść, musieli siedzieć w osobnych klatkach w osobnych pokojach. Jak się raz wymknęli opiekunom i rzucili na siebie to do dziś pamiętam. Dwóch weterynarzy złapało Mycforta, dwóch Sherlocka. Rękawicami z gumy i płótna. Tak drapali, tak gryźli."
John słuchał z podziwem, jak drobna, starsza pani z przejęciem mówi o walce fretek. Fretek. Na świecie codziennie ginęły setki ludzi, w wojnach i nie tylko. Kto miał chęć i energię przejmować się jakimiś zwierzakami...
Pani Hudson nie zauważyła chyba konfuzji Johna, po spokojnie kontynuowała swoją opowieść, idąc szparkim krokiem przez korytarze.
"Frecie obie nie były chore. Nie wiadomo co im strzeliło do łebków. Tak czy owak opiekunowie mieli dość futerkowców i zostawili je u nas na stałe. Zajmujemy się też adopcjami."
"Pewnie często się tak zdarza." zauważył John, grzecznie udając zainteresowanie. Pani Hudson wzięła jego ciekawość za dobrą kartę, bo pokiwała współczująco głową.
"Tak. Niestety. Po zaleczeniu ran po ugryzieniach Mycroft poszedł do jednej z bogatszych rodzin w Londynie, grzeje sobie swój futrzasty tyłek w ich nadmorskiej posiadłości w Brighton. Sherlock nie miał tyle szczęścia. Wzięła go pewna zamożna pani, zamieszkująca centrum. Z początku było ok, ale Sherlock wybitnie nie chciał chodzić jej na smyczy. Paniusia wzięła to ambicjonalnie, smutna materialistka. Zmuszanie fretki do czegokolwiek jest walką z wiatrakami. Sherlock miał dość panny Adler, zawinął się i uciekł. Wpadł pod samochód dwie ulice od domu swojej pani. Adler przyniosła go do nas połamanego, trafił na leczenie. Złamana łapka, rozjechany ogon, uraz nerek... Od razu dało się wyczuć, że właścicielka po Sherlocka nie wróci. Widać było, że Adler spodziewała się czegoś innego po fretce. Przecież to drapieżnik, nie będzie chodzić jak pies."
Przez chwilę John i pani Hudson szli w ponurym milczeniu. Watson poczuł się zobligowany do polepszenia nastroju
"Ale czasami udaje się znaleźć drugi dom dorosłej fretce?"
"Zwykle w dziale schroniskowym mamy właśnie dojrzałe fretki do adopcji. Maluchy wyprzedaje się od razu w fermach, w domach, rzadziej w sklepach zoologicznych. Małe są śliczne." twarz pani Hudson rozpromieniła się na chwilę, tylko po to, żeby zmierzchnąć. "Gorzej jak wyrosną i opiekunowie nagle odkrywają, że nie chcą się już dłużej zajmować uciążliwym zwierzakiem, że zwierzak choruje, ma swoje problemy."
"Okrutne." powiedział bez współczucia John a pani Hudson potaknęła smętnie.
"Takie życie. Te szczęśliwsze lądują u nas, można je adoptować, nawet nie zabierając ich w domu. Wystarczy datek, na jedzenie, na ściółkę. Internetem się to wszystko dzieje. Ale to tylko potrzeby ciała, John. A fretki, chociaż są samotnikami z natury, lubią towarzystwo. Damy jeść, damy schronienie, ale nie mamy tutaj dla nich czasu, żeby się pobawić tyle, ile by chciały."
"Moja kuzynka miała świnkę morską, która wcale się nie chciała bawić." zauważył zgryźliwie John, na co pani Hudson roześmiała się i wzięła go pod ramię. Pachniała werbeną, środkiem do czyszczenia podłóg i dobrej jakości herbatą, dziwny, ale rozluźniający zapach. Rozluźniający na tyle, że Watson szybko znalazł się w sytuacji, wyprostował się po żołniersku i jak prawdziwy gentlemen poprowadził dyrektorkę Lecznicy przez ocienione korytarze pałacyku.
"Fretka do nie świnka morska, John." mówiła z uśmiechem pani Hudson. "Fretki są niezwykle inteligentne, ciekawskie i bardzo potrzebują, żeby ktoś się z nimi bawił. To dziwne, że ludzie w świecie, który tak dramatycznie poszukuje zabawy, nie mogą znaleźć chwili, żeby się pobawić."
"Zabawa nie jest konieczna." wytknął John, zawsze praktyczny i zawsze nastawiony na przeżycie.
Pani Hudson zatrzymała się na moment i przytknęła Johnowi dłoń do twarzy. Dawno już nikt tego nie robił, od śmierci jego matki chyba właściwie nikt. John zesztywniał pod tym czułym dotykiem i nasrożył się.
"Navigare necesse est, vivere non est necesse. Żeglowanie jest konieczne, życie nie jest, mój kochany Watsonie. A mimo to trzymamy się życia dość kurczowo."
Zatkało go. Miał odpowiedzieć coś błyskotliwego, popisać się znajomością łaciny i zręcznością umysłu, ale nie mógł znaleźć słów. Zresztą pani Hudson nie zwracając uwagi na jego wewnętrzną szamotaninę, już wkroczyła na kolejne schody.
Na trzecim piętrze pałacyku upał bijący z prześwietlonych słońcem okien mieszał się z kamiennym chłodem cienia. John dopiero teraz zapercypował, że jest maj, że za oknami wszystko kwitnie i pachnie a słonce jest wybitnie przyjemne. Jakoś wcześniej mu to umykało, wcześniej po prostu widział tylko szaroburą niby-jesień londyńską. Widać w pałacyku pani Hudson faktycznie działy się niesamowite rzeczy.
Weszli do dużej sali z wysokim, częściowo oszklonym sufitem o secesyjnych żeliwnych okuciach, przytrzymujących brudnawe szybki okien. Pani Hudson zaprowadziła Johna rzędem dużych, obszernych klatek, wypełnionych trzcinkami, szmatkami, pudłami z szyszkami i ziemią. W klatkach drzemały, wspinały się, zwisały z zabawkowych huśtawek futerkowce. Fretki, szynszyle, chomiki, świnki morskie, myszki i szczury. Brązowe, białe, szare, nakrapiane i pasiaste, do wyboru do koloru. Ogólnie w pomieszczeniu było czternaście klatek. Zwłaszcza fretki widząc ludzi ożywiły się w sposób widoczny, popiskując, wiercąc się i wspinając się po prętach.
"Widzisz? Tak czekają na czas, kiedy ktoś przyjdzie i się z nimi pobawi, że od razu stają na baczność."
"W ramach woluntariatu miałbym się bawić z fretkami?" zracjonalizował sobie na głos John.
"A co w tym złego?" niebieskie oczy Hudson nagle stały się ostre i przenikliwe. "Potrzeba zabawy, interakcji z drugim żywym stworzeniem jest tak samo ważna jak pełna micha."
John, który w interakcję dłuższą niż pięć minut wchodził dwa razy w tygodniu jak dobrze poszło, podczas terapii z Thompson i telefonów od Harry, zamknął się stropiony. Pani Hudson, widząc jego zacukanie, uśmiechnęła się pojednawczo.
"No, nie ma co się denerwować. W końcu nieodpłatnie tutaj jesteś. Na kuracji od Thompson i tak dalej. Na salę operacyjną cię nie puścimy, ale damy ci nasz najgorszy fretkowy przypadek, a wierzaj mi, John, to nie w kij pierdział. Sherlock to specyficzne zwierzę. Bardzo charakterny, bardzo samotny i bardzo potrzebujący przyjaciela. O co ciężko, bo gryzie, fuka, rzuca się i generalnie nie jest futrzastym kochanym kłębuszkiem do zabawy."
John rozejrzał się po klatkach ze zwierzętami, ponownie czując się jak żałosny idiota, chwytający się wszystkiego, byle tylko nie oszaleć z bezczynności w swoim przygnębiającym, tanim mieszkanku. Kurcze, a już się cieszył, że mu odczucie niedopasowania do świata przeszło!
"Moi koledzy z wojska, gdyby zobaczyli, że siedzę w Lecznicy i gadam z fretkami, wyśmialiby mnie."
"To gównianych kolegów masz, panie Watson.” odparła z uprzejmym uśmiechem pani Hudson, marszcząc nos. „Współczuję, bo równy chłop z ciebie. A oto i Sherlock."
Jaina i John stanęli przy ostatniej klatce, odsuniętej w sam róg sali aż do samego końca. Klatka była obłożona drewnianymi umocnieniami tak, żeby jej mieszkaniec nie widział innych rezydentów klatek.
Sherlock siedział zagrzebany w zwoju flanelowego materiału, zwinięty w lśniący, czarny jak węgielek kłębek. Umaszczenie tchórzyka, jaśniejszy pyszczek, reszta czarna, długie wąsy, puchate uszka. Sherlock wyglądał na osowiałego. Wyglądał jakby chorował z nudów. Wyglądał jak John o poranku, kiedy nie miał siły i motywacji, żeby włożyć skarpetki, o spożyciu śniadania nie wspominając.
Pani Hudson nie zwracając uwagi na zobojętniałego zwierzaka wyjęła z pojemnika przy klatkach parę kawałków gotowanego kurczaka i bezceremonialnie wetknęła w dłonie Johna.
"Fretki to towarzyskie stwory, trzeba się z nimi bawić codziennie co najmniej dwie godziny. Inaczej dziczeją. Ale nie mamy tyle czasu i niestety zwierzaki się męczą."
"Jak powinno się bawić z fretką?" zapytał ostrożnie John, już otwarcie przyglądając się mieszkańcowi zabarykdowanej klatki i zastanawiając się, czy nabierze się on na trik z mięsem kurczakowym.
Jaina uśmiechnęła się ciepło i wytarła w kitel utłuszczone od kurczaka dłonie.
"Wystarczy, że wyjmiesz fretkę z klatki, pogłaszczesz, żeby cię poznała, dasz coś do zjedzenia. Zrozumie, że jesteś przyjacielem i nie zrobisz jej krzywdy. Dalej sam zobaczysz. Ale uprzedzam, Sherlock jest inny. Sherlock się nie bawi. To nasz słynny ponurak."
John otworzył klatkę Sherlocka i przysiadł na okolicznym stołku, czekając, aż zwierzątko zdecyduje się opuścić swoje małe więzienie. Sherlock do tej pory niezainteresowany niczym i znudzony, nagle dostał nóg. Jednym susem wyskoczył z klatki i w bitewnej pozie stanął na przeciwko Johna. Spojrzał mu prosto w oczy a John odczytał od Sherlocka jasny, czysty przekaz.
Czego?
"Witaj Sherlock, jestem John." powiedział John, czując się idiotycznie, jak dorosły rozmawiający z dwulatkiem. Wyciągnął w stronę Sherlocka dłoń z kawałkiem kurczaka, mając nadzieję na zawiązanie przyjaźni. Sherlock tymczasem łypnął na niego niebieskimi ślepkami, pokazał zęby a potem hyc! skoczył i ugryzł Johna z całej siły w przestrzeń między kciukiem a palcem wskazującym.
"Auć! Ty skurkowańcu pieprzony ty!"
John zsunął się ze stołka na kolana i machając ręką, usiłował uwolnić się od zwierzaka, ale Sherlock był zacięty. Im John bardziej się szamotał, tym głębiej był gryziony. Jaina podbiegła do Watsona, uzbrojona w rękawice do łapania gryzoni.
"Sherlock! Znowu rozrabiasz!"
John zatrzymał panią Hudson ruchem wolnej od Sherlocka dłoni.
Desperacja zwierzaka, jego agresja i zaciekłość była czymś, co znał. Widywał tego rodzaju depresyjne zachowania i pośród żołnierzy i pośród ich ofiar, często cywilów, którym po prostu wtargnięto do domów, zniszczono życie... Cholera. Przenosił swoje własne doświadczenia i obserwacje na zwierzątko. Jeżeli Thompson o to właśnie chodziło, to do diabła ciężkiego, dopięła swego.
John pomimo bólu podniósł dłoń razem ze zwisającym z niej Sherlockiem. Po pierwszym wybuchu gniewnej energii futrzak dyndał teraz bezwładnie swoim długim, futrzastym, gibkim ciałkiem i sondował Watsona wypukłymi, mokrymi ślepkami drapieżnika z łasicowatych.
Przez chwilę człowiek i fretka patrzyli na siebie nieruchomo. A potem człowiek złapał fretkę w połowie a fretka ostrożnie rozwarła szczęki i puściła jego pogryzioną dłoń. Wszystko przy kontakcie wzrokowym. Spokojnie i kulturalnie.
Pani Hudson stała obok i kiwała głową z niedowierzaniem.
"Polubił cię. Zwykle reaguje apatią na nowego kompana do zabawy. Ciebie polubił od razu, no proszę. Ale teraz musimy obmyć ci to ugryzienie. Nie wiadomo, gdzie ostatnimi czasy bywał nos Sherlocka i nie chcemy, żeby nam nasz cenny nowy nabytek od Thompson zachorował."
John usiadł na powrót na stołku i jedną ręką trzymając fretkę zaczął zbierać rozrzucone kawałki kurczaka. Sherlock zachowywał się nadspodziewanie układnie, wczepiony pazurkami w rękaw swetra Watsona węszył w stronę jedzenia.
"Jesteś głodny?" zapytał John i odkrył, że nie czuje się już nie na miejscu rozmawiając z futrzakiem.
Sherlock spojrzał na niego prześmiewczo, po czym oblizał pyszczek różowym językiem. Gdy John podsunął mu kawałek kurczaka tym razem podarunek został przyjęty i spałaszowany ze smakiem.
Pani Hudson wciąż nie mogła wyjść z podziwu.
"My tutaj na głowie stajemy, żeby coś zjadł, bo taki z niego niejadek. Raz się sam niemal zagłodził, z kroplówką leżał."
"Nie możesz tak robić, Sherlock." zganił John, wciąż urzeczony swoją nową umiejętnością rozmawiania z fretką bez poczucia, że robi z siebie kretyna.
Sherlock zatrajkotał coś po fretkowemu i przypiął się do kolejnego kawałeczka kurczaka.
John i Sherlock zaprzyjaźnili się od razu i bez żadnych pytań. Pani Hudson mawiała, że zdarza się to tylko bratnim duszom, bo jak wiadomo bratnie dusze to nie tylko przedstawiciele tego samego gatunku, ale ponad gatunkowi, połączeni specjalną więzią bracia. John nie przykładał wagi do słów Jainy. Widocznie czasami umiłowanie przyrody i indiańskich mitów brało u niej górę nad rozsądkiem. I dobrze, ktoś w tym zwariowanym świecie musiał zajmować się braćmi mniejszymi.
"W Afganistanie byliśmy my i tylko my musieliśmy przetrwać. Często zapominało się, że coś poza ludźmi na ziemi w ogóle żyje." stwierdził John, gdy już jego czas z Sherlockiem dobiegł końca i fretek został odłożony do klatki. Mały skurkowaniec od razu zwinął się tyłkiem do ludzi, dając wyraźnie do zrozumienia, że nakarmili go, pobawili się to teraz już ich nie potrzebuje i mogą sobie iść.
Pani Hudson ujęła Johna za rękę i uścisnęła ją lekko.
"Tutaj w Londynie też się często o tym zapomina. Powiadają, jak zamartwiasz się swoim życiem pomyśl o biedronkach. Od razu się człowiekowi lżej robi jak sobie przypomni, że nie stoi centrum wszechświata, że nie jest najważniejszy i że nie jest sam."
Może jednak londyńska szamanka polecona przez Thompson miała trochę racji...
Następne dni John odwiedzał Sherlocka. Z początku na dwie godziny, potem coraz bardziej wydłużał swoje wizyty. Gdy jego przydziałowa fretka spała, pomagał w innych drobnych pracach w Lecznicy. John wyprowadzał psy na spacer, odrobaczał koty i szorował klatki a maj rozkwitał dookoła wspaniałymi zapachami i barwami. Londyn choć wciąż zatłoczony i szary, nie wydawał się już tak przytłaczający.
John nie zastanawiał się już, czy ma siłę założyć dzisiaj skarpetki. Po prostu je zakładał, robił śniadanie i szedł do Lecznicy, zobaczyć, co tym razem zmajstrował Sherlock.
"Nie chce nic jeść, chyba że ja mu podam." opowiadał John w gabinecie Thompson, ponieważ wszystko o czym myślał, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności łączyło się z Lecznicą Pod Pazurem i Sherlockiem. "Więc muszę tam bywać, bo się zagłodzi. Już kiedyś to robił."
"John. Po raz pierwszy od kiedy tutaj przychodzisz widzę cię, jak się naprawdę uśmiechasz." powiedziała z uznaniem Thompson, na co John uniósł brwi i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
"To nic trudnego. Już kiedyś to robiłem."
Thompson potaknęła z uśmiechem i zapisała coś w swoim notatniku.
///////////////////////
I tak dzień po dniu John stał się osobistym opiekunem fretki o imieniu Sherlock. Zadanie nie było łatwe, zwłaszcza, że Sherlock był jedną z tych niereformowalnych fretek, które nigdy nie opanowały korzystania z kuwety. Miał także mnóstwo swoich małych zwyczajów, na przykład lubił tylko kurczaka gotowanego i odleżanego dwa dni, albo musiał mieć w klatce donicę z ziemią, żeby sobie spokojnie w niej ryć i kopać. Sherlock miał swoją ulubioną suchą karmę i nie jadł żadnej innej, sypiał jedynie w swojej dziurze, wygryzionej w kawałku gąbki z kanapy. Nie lubił bawić się z innymi fretkami, ale lubił słuchać muzyki skrzypcowej. John zaobserwował to pewnego razu, gdy przyszedł wcześniej i dozorca Max, zamiatając słuchał małego, tranzystorowego radyjka. Sherlock najpierw znieruchomiał, potem zaskrzeczał po swojemu a na koniec zaczął tańczyć, podskakując, podrygując i przewracając się radośnie na boki.
Trzeba było przyznać, John bardzo lubił oglądać Sherlocka. To było tak, jakby energia zwierzątka udzielała mu się i już nie mógł się bez niej obyć.
Sherlock nie był najłatwiejszym stworzeniem do pielęgnacji, ale ogółem było warto. John miał cel, miał czego wyglądać co dnia. Było to w jakiś niewytłumaczalny sposób pokrzepiające, że mały czarny futrzak nie chciał zbliżyć się do nikogo poza nim.
"Świetnie ci idzie, jak słyszałam." oznajmiła żartobliwie Thompson podczas kolejnej terapii. "Podobno świetnie się rozumiesz z fretkami, ale i z innymi zwierzętami też dobrze sobie radzisz."
"Tak, prawdziwy doktor Dolittle ze mnie." zakpił dobrodusznie John.
Fakt, od czasu kiedy zaczął opiekować się Sherlockiem coś mu się w środku poluzowało. Zrelaksował się, śmiał się częściej i częściej bawiły go niż drażniły małe, ale powtarzające się błahostki. Nieznośny sąsiad z naprzeciwka, kolejna nieudana randka, magicznie skisłe a kupione dopiero wczoraj mleko do herbaty. Jeszcze niedawno John wrzałby gniewem sprawiedliwym na te okoliczności i tracił bezsensownie energię na walkę z wiatrakami. Teraz nie, teraz się śmiał.
"Wiedziałam, że ci się tam spodoba." orzekła z zadowoleniem Thompson, zakładając nogę na nogę. "Lecznica pani Hudson to niezwykłe miejsce."
John nie mógł tego lepiej ująć.
Oczywiście, opieka oznaczała też pracę, nie tylko przy oprzątaniu klatki i pilnowaniu, żeby podczas spacerów i zabaw Sherlock nie uciekł. John przeczytał co najmniej dwie książki i tuzin artykułów z internetu, żeby dowiedzieć się o fretkach jak najwięcej. I tak fretek Sherlock organizował Johnowi dzień. Watson przychodził do Kliniki codziennie o siódmej, ponieważ nie mógł spać. Pani Hudson, także cierpiąca na bezsenność, witała go z otwartymi ramionami, dobrze zaparzoną herbatą i ciasteczkami z dżemem.
"Przychodź kiedy chcesz, mój drogi. Ja tutaj i na noc często zostaję z poważniejszymi przypadkami. Jak chcesz dam ci klucz od zaplecza, to sobie będziesz mógł przychodzić nawet przed dozorcą."
John odmawiał przyjęcia klucza aż w końcu dwóch tygodniach zdecydował, że nie ma to sensu. I tak nie może sobie w domu znaleźć miejsca więc lepiej wpaść, zobaczyć co z Sherlockiem. Sherlock niezależnie od pory dnia zawsze był gotowy do interakcji i zabawy.
Zabawa wyglądała trochę jak atak i John za to właśnie na początku ją brał. Sherlock, wypuszczony do specjalnie odgrodzonego kącika w ogrodzie, z trawą i kępą karłowatego bzu, zaczynał nagle odbijać się od ziemi i sprężynować na czterech łapkach. Wywijał się w locie, przypadał do trawy i podskakiwał nagle, z rozcapierzonymi pazurami i otwartym pyszczkiem szybując ku Watsonowi.
"Wyglądał, jakby znowu chciał mnie ugryźć." opowiadał potem John pani Hudson, która jak zwykle zapraszała go na południową kawkę. "Tak się wariat kręcił. Niemożliwe pozy przybierał, całkiem jakby nagle stał się kompletnie elastyczny. Zero kości, zero ograniczeń."
"Fretki są bardzo giętkie." potwierdziła pani Hudson. "Sherlock zwykle się tak nie bawił, bardzo się zdziwiłam jak zobaczyłam jego wariacje z tobą na trawie. Dobrze, że na ciebie trafił."
"Nie. To ja mam farta, że na niego trafiłem." powiedział John i pogłaskał po łebku siedzącego mu bezpiecznie w ramionach Sherlocka, zawzięcie rozgryzającego mu sznurek od bluzy w kapturze dresu. "Aż mam wyrzuty sumienia, że bardziej nie pomagam w Lecznicy."
"Przenosisz skrzynki z karmą razem z Jeffem, nastawiasz razem ze mną złamane łapy i zaszywasz rany. Pomagasz i to bardzo, chociaż owszem, najbardziej z Sherlockiem. Taki zmizerowany się już robił. Znudzona fretka to osowiała fretka a taka długo nie pociągnie."
"A więc dobrze, że przybyłem na czas." John zabrał Sherlockowi sznurek od bluzy i zastąpił go pojedynczym owocem winogrona. Sherlock zgodził się łaskawie na podmianę, wgryzając się w skórkę soczystego owocu.
Sherlock nie zawsze by taki układny, miał także swoje narowy. John odkrył to już po tygodniu ich znajomości, kiedy to zastał Sherlocka osowiałego i bezwładnego. Fretek leżał plackiem w swojej klatce i nie chciał wyjść. Nie można go było zwabić ani smakołykiem ani wołaniem, czy obietnicą zabawy. Sherlock wyglądał jak ktoś bardzo inteligentny, cierpiący na depresję i nie pozwalający sobie pomóc.
"Hmmm..." zamyśliła się pani Hudson, obserwując całą sytuację z ramionami założonymi na piersi. "Wiem. Zdejmij buty, John."
John miał wrażenie, że się przesłyszał.
"Buty?"
Pani Hudson uśmiechnęła się wyrozumiale.
"Tak. Zdejmij buty, wyjmij Sherlocka z klatki i chodź na wybieg do ogródka."
I tak John odkrył, że dawno nie chodził na bosaka po mokrej od rosy trawie i powinien robić to częściej, bo jest to bardzo odprężające uczucie. Miał wrażenie, że każdemu człowiekowi powinno się takie przeżycie zapisywać na receptę, żeby utrzymał równowagę psychiczną. Sherlock długą chwilę obserwował bose przechadzki Watsona po niewielkim, odgrodzonym trawniczku po czym przemknął przez trawę, podbiegł i ugryzł go w palec u nogi. John zaklął a pani Hudson roześmiała się na głos.
"Nie bój się. Fretki tak okazują uczucie, dbając o pazury swoich ulubionych opiekunów."
Sherlock spojrzał na Johna z politowaniem po czym z premedytacją ugryzł go jeszcze parę razy po palcach u stop. Następnie zaczął się Johnowi wspinać po nogawce spodni. Watson obserwował zwierzaka z rozbawieniem, a gdy Sherlock dotarł mu do połowy uda i zaczął pomrukiwać z niezadowoleniem, złapał go i posadził sobie na ramionach. Sherlock oczywiście i z tego miejsca zaczął się wspinać, węszyć, wtykać nos we włosy i generalnie poznawać Johna od podszewki.
Watson nie pamiętał już kiedy ostatni raz tak serdecznie się śmiał. Sherlock był nieposkromiony, podszczypywał za uszy, podgryzał włosy, drapał delikatnie po brwiach i nawet ośmielił się ugryźć w nos. Ostrożnie, ale zawsze.
Tego dnia John wrócił do swojego szarego, pustego mieszkania i po raz pierwszy od dobrych paru lat czuł się lekko. Na sercu, na głowie, na, cholera jasna, uwięzionych zawsze w obuwiu stopach. Było mu dobrze, chociaż z zewnątrz nic się nie zmieniło, nadal nie miał stałej dziewczyny, nadal przy niskiej rencie kombatanckiej ledwie wiązał koniec z końcem, nadal spał zdecydowanie za krótko... Ale coś było inaczej, coś się w nim odblokowało i dopiero teraz odkrył, jak bardzo było mu z tym blokiem niewygodnie i źle.
Jeszcze tego samego wieczoru John zadecydował, że adoptuje Sherlocka, i na pohybel wszystkim, którzy uważają opiekę nad futrzakiem za czynność nie wartą uwagi i błahą.
end
by Homoviator 05/2012
Rzecz ma tylko 2 rozdziały, jest już zakończona więc się znienacka nie rozrośnie :) zresztą, co tutaj rozrastać, prosty, futrzasty fluff, ale będzie w nim mały zwrot akcji :)
Autor uprasza o opinie, bo lubi wiedzieć, czy tylko on nabiera się na tak wygładzone czasem i fandomami schematy XD