dzień #7

Sep 07, 2006 19:37

No i półmetek :D To napisałam zupełnie spontanicznie, ale mam nadzieję, że nie wystąpił jakiś straszny chaos. Chyba lekko naginam hotelverse...

| 1| 2| 3| 4| 5| 6|7|


DZIEŃ 7

Mimo najszczerszych chęci, Sayid nie mógł sobie za bardzo przypomnieć, co stało się po postrzale, pomijając może to dziwne wrażenie bycia ciągniętym. Tak, ktoś wyciągnął go z ognia za nogi - jak jakaś mityczna bestia planująca zjedzenie nieprzytomnej ofiary w swoim leżu - i faktycznie, ból skonsumował go w całości, bo nie pamiętał niczego więcej.

Potem leżał w jakimś dusznym pomieszczeniu i ktoś nad nim rozmawiał, ale ciężko było mu się skoncentrować na tych głosach. Najpierw czuł uderzenia zimna, a potem gorąca. Czasem odnosił wrażenie, że pływa po ciemku. Wtedy gładki materiał prześcieradła pod jego plecami rozmywał się w jakąś falującą powierzchnię, i właściwie nie pływał, tylko się unosił. Woda wypierała go bez trudu, a ranna ręka nie ciągnęła na dno.

- Nawet bym nie marzył o usłyszeniu takiej ilości przekleństw od człowieka, który przeprasza, kiedy ci przyłoży. - To Sawyer, jego znajomy głos dziwnie przytłumiony.

- Skąd wiesz, że to przekleństwa? - Jack, zdziwiony. Sayid poczuł, że ktoś wyciąga go z wody. - Przecież nie znasz arabskiego.

- Posłuchaj, jak mówi. Klnie jak diabli.

- Też kląłeś.

- Jestem ciekaw, czy prosi ją o pozwolenie, zanim...

- Zamknij się, Sawyer. Albo zapytaj go osobiście, gdy jest przytomny i w pełni sił.

Tak, Jack tam był. Ale co oznaczała obecność Jacka? Miał wrażenie, że kiedyś wiedział. Teraz nie był pewien, czy to on wpływał na ocieplanie i ochładzanie się wody. Może wcale nie. W pewnym momencie miał podejrzenie, że Jack odpiłowuje mu rękę, bo ból był taki, jakby ktoś sprawdzał na kości piłę. Sayid przyjmował to ze względnym spokojem, uważając, że znowu go pokarało.

Czasem ktoś wpychał go głębiej do wody. Wtedy głosy dochodziły z daleka, jak przez wojskową radiostację.

- Już nie wiem, co robić. - Znowu Jack, sfrustrowany. - Mam wrażenie, że on wcale nie chce wyzdrowieć.

- Nie mów tak. - To znowu Sun... chyba? - Spróbuj z innym lekiem. Skąd mogłeś wiedzieć, że tamtego nie toleruje?

- Wiedziałbym, gdyby raczył mi cokolwiek powiedzieć. Na przykład: "Jack, mam alergię na to i na to, powiedzieli mi to w szpitalu wojskowym".

- Ale nikt nie mógł przewidzieć...

- Mógł. Też mogłem zapytać. A nie jak z górą i Mahometem. Co ja im wszystkim powiem, jeśli on umrze?

Nie bądź idiotą, Jack, chciał mu powiedzieć, ale miał tylko odbiornik, bez nadajnika. Nie bądź idiotą, ja tu sobie żyję, ja pływam jak zwykle. Ale nie mógł. Woda była zupełnie cicha.

Czasem w odwiedziny przychodzili inni i to oni mówili o nim, jakby już nie żył. Przeświadczeni, że nic nie słyszy - a może nie rozumie - wygadywali rzeczy, jakich nigdy nie powiedzieliby mu wprost ze strachu albo wstydu. Czasem były całkiem przyjemne (jak Charlie, który bełkotał coś o byciu uczniem i braku mentora), ale przeważnie czuł głęboki dyskomfort. Dobry Boże, więc tak postrzegali go ludzie? Więc stanowił zimną, groźną skałę? Co za absurd.

Nieoczekiwanie dla wszystkich, to Sawyerowi przypadło wyciągnąć go z wody. Trwała akurat martwa warta - zmiana od 2 do 8 rano - i Amerykanin najwyraźniej przysnął przy biurku i książka wysunęła mu się z ręki, a wtedy zaklął, głośno i wyraźnie wzywając imienia Boga nadaremno. Sayid po prostu ocknął się na włazowej pryczy z ręką usztywnioną w łupkach, cały mokry od potu, strasznie spragniony. Usiłował sięgnąć zdrową butelką po szklankę stojącą obok - źródlaną krynicę - ale wymknęła mu się z dłoni. Roztrzaskała się na podłodze, a w kilka sekund później do pokoju wpadł zaspany Sawyer i przyłapał go na gorącym uczynku.

- Ali, ty żyjesz!

Reakcja Sawyera nie pozostawiała wątpliwości, że musiało być naprawdę źle.

Wprawdzie później tłumaczył się, że to dlatego, iż osobiście dużo zainwestował w zdrowie "Al-Dżaziry" - wyciągnął go ze strzelaniny, oddawał mu własne leki, a nawet raz zatargał do prysznica - ale relacja Jacka potwierdziła przypuszczenia Sayida: kula nie tyle drasnęła kość, co ją prawie strzaskała i "prawie witał się już z Allachem", jak to określił Sawyer, z powodu upływu krwi, kiedy przywleczono go do włazu. Jack przeszedł prawie samego siebie, opowiadał mu później Locke, drutując prowizorycznie kość.

- Póki co na stałe - uzupełniał lekarz. - Może wyciągną ci to w jakimś szpitalu, kiedy wszystko się zrośnie, ale na razie dzwonisz w każdej bramce.

- Dobrze, że nie mamy widoków na bramki - odpowiedział sucho Sayid.

Dla niego upuszczona szklanka była w połowie zdecydowanie pusta.

Usłyszał też o walce z zakażeniem i reakcją alergiczną na jeden z antybiotyków. We włazie przeleżał nieprzytomnie prawie tydzień, a Jack zatrzymał go tam na kolejny, podczas którego musiał ciągle walczyć o prawo do samodzielnego zrobienia wszystkiego - od pójścia do łazienki po jedzenie.

- Jack, nie rób mi tego - prosił za każdym razem, kiedy lekarz osaczał go przy prysznicu. - Ani sobie. Zaskarżę cię o molestowanie.

Chyba obaj odetchnęli, kiedy dostał zwolnienie i wrócił na plażę. Eko zbił mu krzesło, w którym mógł wygodnie siedzieć bez podpierania się ręką, która bolała bezustannie, ale godność osobista nie pozwalała jej właścicielowi na wypraszanie leków przeciwbólowych. Sawyer czasem mu je podrzucał z książką albo głupim komentarzem w stylu: "pracujesz nad masą mięśniową, Ali?". I bez tego Sayid czuł się wystarczająco upokorzony faktem, że nie ma nawet siły iść na spacer i nie może nawet pomajsterkować, a ludzie omijają go ze współczuciem, zamiast, jak zwykle, męczyć o pomoc w tej czy innej sprawie.

Any Lucii nie widział od dnia strzelaniny. Zaczynał się już obawiać, że zginęła, a oni boją mu się o tym powiedzieć. Nie pytał jednak; nie chciał widzieć, jak zostałoby to odebrane. Fakt, że wypadł ze swojej własnej niszy w ekosystemie wyspy - gdzie robił to, co chciał i nie był od nikogo zależny - bolał znacznie bardziej niż jego lewa ręka.

Jack w końcu zdjął mu łupki. Wtedy też pojawiła się Ana: przyszła od strony włazu, chudsza niż zazwyczaj, z pękatą torbą i dżinsami umazanymi błotem prawie do kolan. Stanęła przy jego krześle z rękami włożonymi do kieszeni tak, że wystawały tylko kciuki.

- Dobrze widzieć cię w zdrowiu - powiedziała konwersacyjnym tonem.

- Myślałem, że nie żyjesz. Co się stało?

- Powiedzmy, że kończyłam robotę.

- Wiesz, że nie o to mi chodzi.

Odłożył czytaną właśnie książkę i odwrócił się w krześle. Ana przestąpiła z nogi na nogę i schowała głowę w ramionach. Nie zareagowała agresją, jak się spodziewał.

- Było mi wstyd. To moja wina. Schrzaniłam, kiedy...

- Ty szalona kobieto - powiedział cicho, odruchowo dotykając chorej ręki. - To niczyja wina. Co najwyżej tamtych.

Przez chwilę milczeli. Z krzesła nadal rozciągał się irytująco piękny widok na niebieski ocean.

- Słuchaj, Sayid - odezwała się wreszcie Ana. - Chcemy wysadzić przełęcz. I most. Zajmiesz się tym?

- Jasne.

Wstał z trudem, ale ona mu nie pomogła.

autor: le_mru, dzień 7, fikaton, sayid

Previous post Next post
Up