HP ff about Igor Karkaroff and his problems with buying sails for the Durmstrang sailingship.
Tytuł: "Naprawdę poważny problem"
Ilość słów: 3991
Postaci: Igor Karkarow, Proteus Alföld (OC)
Ten tekst nawiązuje do
"Statku", ale jest zupełnie inny w klimacie. Napisany na tak zwany pojedynek trójmagiczny. Jeden z nielicznych moich tekstów do HP, gdzie o Snape'ie nie ma ani słowa.
Tekst niezbetowany.
Naprawdę poważny problem
Jeden problem w zasadzie nie stanowi problemu.
Dwa problemy razem wzięte są już nieco większym problemem, ale nawet w takiej postaci generalnie są jeszcze do przezwyciężenia.
Niestety, tak się na tym świecie składa, że problemy mają tendencję do grupowania się. Wtedy najczęściej stają się jednym naprawdę poważnym problemem. A naprawdę poważne problemy mają zazwyczaj katastrofalne skutki.
Jeden z filarów filozofii życiowej Igora Karkarowa opierał się na przekonaniu, że jeżeli czegoś nie da się przeskoczyć, to zawsze można spróbować przez to przeleźć. W odwodzie istniała też możliwość pójścia opłotkami, a w najgorszym wypadku - ruszenie w ugory. Wszakże, w ten czy inny sposób, wszystko da się rozwiązać, nawet jeżeli rzecz stopniem komplikacji przypomina najbardziej poplątany marynarski węzeł.
Jednak tym razem miał wrażenie, ze znalazł się w sytuacji zupełnie beznadziejnej. Krótko mówiąc: grób i mogiła, nic, tylko się wieszać. Stanął przed jednym z owych naprawdę poważnych problemów; do małych zdążył się już przyzwyczaić - były częścią jego codzienności od mniej więcej kilku miesięcy.
Od wielu dni absorbowała go jedna rzecz - remont i przystosowywanie do magicznej żeglugi mugolskiej fregaty, którą niedawno zakupił. Dotychczas wszystko szło całkiem dobrze. Prorocze słowa różnych „życzliwych” osób z otoczenia, ponuro wieszczących rychłą katastrofę, na razie nie znalazły potwierdzenia w rzeczywistości. Poszycie i kadłub statku były już właściwie zrobione, omasztowanie znajdowało się w dobrym stanie i wydawać by się mogło, że lada dzień będzie można całkowicie skupić się na takielunku. Karkarow, dotychczas zaabsorbowany mniej więcej tysiącem spraw dotyczących bezpośrednio pokładu, rzadko spoglądał w górę na reje, by zastanawiać się, co na nich zawiesić. Dodając do tego fakt, że przez ostatnie lata żeglarstwem interesował się raczej czysto teoretycznie, rozeznania na rynku, jeżeli chodziło o dostępność wyposażenia, nie miał prawie żadnego. Kiedy więc zaczął interesować się takielunkiem, dość sporym zaskoczeniem był dla niego fakt, że nabycie go stwarza olbrzymie trudności. Okazało się, że kiedy brał się za remont, nie wiedział, na co tak naprawdę się porywa. Największą przeszkodą okazał się nie brak umiejętności, a zwyczajna niemożność zdobycia odpowiednich materiałów.
Żagle są, jak wiadomo, częścią żaglowca raczej niezbędną. Mugolski czy magiczny, bark, fregata, szkuner czy barkentyna, statek pływa dzięki żaglom i na pustych masztach może co najwyżej dryfować, co w samo sobie stanowi perspektywę dość żałosną i niezupełnie mieszczącą się w definicji żeglugi.
Problem był następujący: żagli nie było. I wszystko wskazywało na to, że w czarodziejskim świecie za nic się ich ludzką siłą nie dostanie. Magiczna żegluga stanowiła dziedzinę zamierającą. W związku z tym, o łatwym dostępie do sprzętu można było zapomnieć; każdy musiał radzić sobie na własną rękę.
Igor Karkarow znowu musiał zdecydowanie zadziałać i uruchomił wszystkie możliwe kontakty. Listy pisał w tak nieprawdopodobnej ilości, że ktoś postronny mógłby go posądzić o wylewanie atramentu za okno. Bezpośrednim skutkiem tej korespondencji były napływające z różnych źródeł rozmaite rady, który nijak miały się do obecnej sytuacji. Oczywiście, zawsze istniał plan awaryjny, czyli zwrócenie się do niemagicznych, ale Karkarow jeszcze nie do końca wrócił do siebie po wszystkich komplikacjach z mugolskimi szkutnikami. Chociaż na tym etapie było już jasne, że i tak trzeba będzie zakupić sprzęt niemagiczny, to Igor i tak wzdrygał się przed bezpośrednim kontaktem z mugolami; wolał, żeby ktoś, najlepiej doświadczony, załatwił to za niego. Wszystkimi siłami trzymał się dziedziny czarodziejów, starając się nie myśleć o tym, że bez wątpienia brnie już przez ugory, i w końcu dało to rezultat. Drogą listowną otrzymał upragnioną informację. Otóż w Moskwie wciąż jeszcze istniał niewielki sklepik żeglarski, który pośredniczył w handlu z mugolami i jeżeli gdzieś można było dostać takielunek, to tylko tam.
Rzecz należało sprawdzić osobiście. Dlatego też pewnego grudniowego dnia Igor opuścił zamek Durmstrangu i, ze świstoklikiem w kieszeni (lotka do mugolskiej gry w badmintona), niespiesznie udał się w kierunku samotnej wieży, oddalonej od budynku Instytutu o spory kawałek drogi - przy niej kończyła się bariera aportacyjna. Nie spieszył się szczególnie, bowiem do aktywacji świstoklika miał jeszcze pół godziny.
Powietrze było ostre i lodowate. Każdy oddech zamieniał się w gęsty obłoczek pary. Karkarow postawił kołnierz futra, by lepiej odgrodzić się od mrozu i spojrzał na niebo. Słońce, podobne do złocistej, rozmytej plamy, ledwie prześwitywało przez jednolitą, szarą warstwę chmur, pokrywającą całe niebo. Chociaż zegary wskazywały jeszcze stosunkową wczesną godzinę, krótki, zimowy dzień zmierzał już ku końcowi - o tej porze roku, na dalekiej północy, czas miał inny wymiar. Słońce ledwie wychynęło zza linii pofałdowanych wzgórz na horyzoncie, by, zatoczywszy nad nimi niewielki łuk, na powrót zmierzać za jego krawędź.
Śnieg, miejscami nagromadzony przez wiatr w wielkie zaspy, pokrywał cały obszar aż po widnokrąg. Igor szedł powoli ścieżką wzdłuż ogrodzenia, omijając większe zwały śniegu. Równolegle do płotu, opadając od ścieżki łagodną skarpą, biegł brzeg jeziora - jednego z wielu, które leżało na terenach przynależnych do Durmstrangu. Lód pokrywał je kryształową taflą, która lśniła w ostatnich promieniach słońca.
Przystanął na chwilę i spojrzał za siebie; światła zamku, rzucające łagodny poblask na okolicę, pozostały daleko za nim. Świat powoli tonął w zimnej i lepkiej szarudze.
Igor skierował wzrok na odkryty wybieg, ogrodzony jedynie wątłym płotkiem. Znajdowało się na nim sześć hipogryfów. Karkarow zawsze był zdania, że należałoby im tę wolność nieco ograniczyć. W końcu nigdy nie wiadomo, co takim może strzelić do łbów - gdyby nagle zechciały odlecieć w siną dal, to właściwie nic nie stanęłoby im na przeszkodzie. Ale kiedy dyrektor poruszał tę kwestię w rozmowie z profesorem od Nauki o Magicznych Stworzeniach, który odpowiadał za hipogryfy, ten nieodmiennie kwitował to optymistycznym stwierdzeniem, że zawsze wracają. Cóż, to nie ulegało wątpliwości. Dotychczas żadnych szkód nie wyrządziły, a jeżeli wypuszczały się gdzieś dalej poza padok, to Igor i tak wolał o tym na wszelki wypadek nie wiedzieć. Za dużo miał spraw na głowie, by zajmować się jeszcze hipogryfami. Pozostawiał to wszystko w gestii profesora od Nauki o Magicznych Stworzeniach, który, do spółki z woźnym Durmstrangu, miał ambicję wyhodować uszlachetnioną rasę hipogryfów. Jak dotąd ich plany skończyły się na bliżej niesprecyzowanych projektach i Igor Karkarow był za to szczerze wdzięczny losowi.
Dwa hipogryfy, gniadosz i kasztanek, stojące najbliżej ogrodzenia, zainteresowały się jego obecnością. Powoli, brnąc przez głęboki śnieg, ruszyły w kierunku płotu, gdy tylko zauważyły, że Igor się przy nim zatrzymał. Karkarow wyczekał na odpowiedni moment, po czym ukłonił się im lekko, acz z szacunkiem. Hipogryfy odwzajemniły ukłon, jednak po wystarczająco długiej chwili, by zdążył poczuć, że posiada coś takiego jak odcinek lędźwiowy kręgosłupa. Dopiero gdy wstępne czynności powitalne zostały odpracowane, hipogryfy podeszły do ogrodzenia. Bardziej śmiały kasztan wyciągnął szyję ponad płotem i szturchnął czarodzieja w ramię, najwyraźniej domagając się jakiegoś smakołyku. Na próżno - Igor Karkarow nie miał w zwyczaju nosić martwych szczurów po kieszeniach. Gładząc hipogryfy po dziobach przypomniał sobie, że kiedyś słyszał, iż wystarczy rzec „Czyś ty bies, czy bestia z dziobem?” hipogryfowi, by go zdenerwować. Ze zrozumiałych względów nie miał zamiaru sprawdzać, ile jest w tym prawdy.
Ponieważ zbliżała się godzina aktywacji świstoklika, Karkarow zostawił hipogryfy i nie zwlekając, udał się w kierunku wieży. Gniadosz, który właściwie stracił zainteresowanie jego osobą natychmiast, gdy przekonał się, że czarodziej nic dla nich nie ma, nie ruszył się z miejsca, natomiast bardziej towarzyski kasztanek szedł za Karkarowem jeszcze przez jakiś czas wzdłuż ogrodzenia. Igor miał tylko nadzieję, że hipogryf nie przeskoczy przez płot. Na szczęście kasztan nie przejawiał takiego zamiaru i kiedy padok mu się skończył, po prostu zawrócił w kierunku reszty stada.
* * *
Świstoklik, tradycyjnie, nieco zniósł go z kursu. Co prawda Karkarow wylądował w zaułku, ale na pewno nie w tym, w którym powinien. Żywił nadzieję, że przynajmniej dzielnica jest właściwa. Otrzepał się, sprawdzając czy biel jego futra nie została w żadnym miejscu naruszona i dopiero wtedy wyszedł zza węgła na ulicę, chcąc dowiedzieć się, gdzie dokładnie się znajduje. Tabliczki z nazwą oczywiście niet, ale jeden rzut oka na okolicę wystarczył mu, by przekonać się, że zniosło go tylko o jedną przecznicę. Nie było źle.
Ruszył w kierunku małego, obskurnego skwerku, poprzecinanego wąskimi alejkami. Znajdowało się tutaj zaledwie kilka drzew, które już dawno zrzuciły liście. Gdzieniegdzie spod śniegu przebijały resztki zszarzałej i zmarzniętej trawy. Kilka wyjątkowo dużych kruków, które przysiadły na skraju jednej ze ścieżek, robiło raban na cały placyk, wydzierając sobie kawałek skórki od chleba.
Igor przeciął skwerek i wszedł w jedną z bocznych uliczek. Latarnie nieznacznie rozpraszały powoli zapadające ciemności, rzucając słaby poblask na chodnik. Okolica wyglądała na wymarłą, co go nawet odrobinę zdziwiło. Godzina policyjna czy co? Mugolską prasę nawet niekiedy czytywał - w tym kraju nie dało się inaczej - ale jakoś nie wpadło mu w oko, by ukochane władze znowu coś wymyśliły...
Postanowił nieco skrócić sobie drogę i skręcił w boczną uliczkę; od pierwszego rzutu oka na sytuację zorientował się, że źle wybrał.
Pod ścianą jednej z kamienic, kryjąc się w jej cieniu, stało kilku podejrzanych osobników. Dwóch z nich rozmawiało cicho; reszta bacznie obserwowała okolicę. Razem wziąwszy, sprawiało to wrażenie, jakby na coś albo kogoś czekali, bowiem szczególną uwagę poświęcali wejściu do budynku znajdującego się po drugiej stronie ulicy. Na widok Karkarowa umilkli i, jak na komendę, jednocześnie wbili w niego spojrzenia. Wszyscy zastygli w bezruchu. Tylko błyszczące w mroku światełko zadrgało i opadło - to upuszczony papieros upadł na śnieg.
Jeden z obcych sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza w taki sposób, że Karkarowowi skojarzyło się to jednoznacznie z zamiarem wyciągnięcia mugolskiej broni palnej. Krótka chwila napięcia - Igor odruchowo pomyślał o niewerbalnej i bezróżdżkowej odmianie Protego. Jednak czar nie był potrzebny - człowiek, niespodziewanie, zatrzymał się w pół ruchu. Karkarow zrozumiał. Ostrzeżenie, nie atak. Powoli, nie spuszczając oka z mugoli, wycofał się. Nie miał zamiaru sprawdzać, jakie są ich zamiary. Uznał za wskazane jak najszybciej się z tego miejsca oddalić. Co prawda nie sądził, by mugole mogli mu - ostatecznie, mistrzowi czarnej magii - w jakikolwiek sposób zagrozić, ale posiadając takie adnotacje w dokumentach, jak w jego przypadku, z używaniem czarów na niemagicznych trzeba było bardzo uważać. Zwłaszcza, że naprawdę ciężko stwierdzić, w którym momencie rzecz podpada pod paragraf obrony koniecznej...
Sklep był położony, można by rzec, w zaułku zaułka. Pojęcie „za rogiem” niezupełnie odnosiło się do tego, co wiedział o lokalizacji tego miejsca, bowiem za owym rogiem był jeszcze jeden róg, potem wąska uliczka, podwórko, przez które należało przejść i dopiero za bramą znajdował się najprawdziwszy tupik, z brukowaną kostką na drodze i dwiema ozdobnymi, żelaznymi latarniami, rzucającymi dookoła słaby poblask. Wydawało się, że tego miejsca nawet nie trzeba było specjalnie maskować - żaden mugol by tu nie trafił. Karkarow szybko omiótł spojrzeniem zaułek. Znajdował się tutaj tylko antykwariat, który wyglądał na nieczynny od wieków i upragniony sklep - jeden z nielicznych związanych z tak rzadko praktykowaną w świecie czarodziejów dziedziną jak żeglarstwo. I tutaj właśnie można było liczyć na ewentualne zakupienie jakiegoś wyposażenia dla statku.
Igor zerknął na wystawę. Koło sterowe, olejny obraz fregaty, płynącej pod wszystkimi żaglami i sieć rybacka, w domyśle ułożona na podobieństwo morskich fal, jako dopełnienie dekoracji. Nic ciekawego.
Wszedł do środka. Rozległ się dźwięk dzwonka, ale za sklepową ladą nikt się nie pojawił. Wnętrze nie robiło oszałamiającego wrażenia. Gruba warstwa kurzu pokrywała wszystkie sprzęty. Karkarowowi przemknęło przez myśl, że jeżeli tak wygląda najlepszy czarodziejski sklep żeglarski w Moskwie, to nie wróży to niczego dobrego. Czyżby szczycił się tą pozycją tylko dlatego, że był w swojej branży jedyny...?
Rozejrzał się po kiepsko oświetlonym pomieszczeniu. Nisko sklepiony sufit, drewniana podłoga i ściany wyłożone ciemnobrązową boazerią. Karkarow szybko zarejestrował ten fakt, niemal automatycznie przenosząc wzrok na lampę naftową, stojącą na kontuarze i słabo mu się zrobiło. Starając się nie myśleć o zagrożeniu pożarowym, przebiegł spojrzeniem po półkach, widocznych za ladą. Nie znajdowało się tam nic, co mogłoby przyciągnąć wzrok. Za to pod jedną ze ścian, na prawo od wejścia, stała kolekcja różnej wielkości globusów na stojakach. Tuż nad nimi wisiało kilka akwareli żaglowców. Od oglądania tych prostych obrazków oderwał go zachrypnięty głos, który zapytał, przeciągając samogłoski:
- Paaan w jaaakiej spraaawie?
Karkarow spojrzał w kierunku, z którego dobiegła go ta wypowiedź. Za kontuarem ujrzał jakiegoś starca, najprawdopodobniej sprzedawcę. Wyglądał na dogłębnie zdziwionego faktem pojawienia się w jego sklepie klienta.
- W sprawie żagli - odparł krótko Igor.
- Żagli... A jakich? - zainteresował się starzec. Karkarow dojrzał nikły promyk nadziei na horyzoncie, który dotychczas zasnuty był kłębiastymi chmurami.
- Komplet dla fregaty.
Sprzedawca zamyślił się na chwilę, patrząc w sufit, po czym rzekł:
- Nie ma.
Promyk nadziei zniknął tak samo szybko, jak się pojawił.
- A czy istnieje możliwość zamówienia? - zapytał Igor, nie żywiąc już większych oczekiwań.
- To zależy czego - odparł zagadkowo sprzedawca.
- Żagli - przypomniał Karkarow lodowato uprzejmym głosem.
- To nie ma - odparł sprzedawca, patrząc przy tym na niego jak na wariata - dyrektorowi Durmstrangu się to zdecydowanie nie spodobało. Postanowił jednak drążyć temat.
- A może ma pan coś w magazynach?
- To zależy.
Igora zaczęła denerwować ta idiotyczna konwersacja.
- Może inaczej - co wobec tego jest?
- Ja jestem.
- Znaczy, co to znaczy? - zdenerwował się ostatecznie Karkarow.
- To znaczy, że sprzętu żeglarskiego nie ma u nas już od dobrych kilku lat. Straciliśmy kontakty z mugolskimi partnerami. Żagle? Ostatni raz pełen wybór mieliśmy w zeszłym stuleciu - westchnął. - Ale jak pan chce kupić obraz, albo model żaglowca, to możemy porozmawiać - dodał zachęcająco.
- Żaglowiec to ja już mam - mruknął pod nosem Karkarow, wychodząc ze sklepu bez pożegnania. - Tylko żagli brakuje.
Sprzedawca nie zwrócił na to uwagi; oparty o kontuar, spoglądał lekko nieprzytomnym wzrokiem w bok, na wiszący nad ladą dzwon okrętowy z wygrawerowaną nazwą „Mary Celeste”.
Znalazłszy się na zewnątrz Igor zaczął odzyskiwać jasność myślenia, którą w rozmowie ze sprzedawcą już nieomal utracił. Uliczka tonęła w mroku; tylko rozproszone światła latarni wydobywały z ciemności wirujące w powietrzu płatki śniegu - znowu zaczęło padać. Karkarow westchnął i spojrzał na zarys jaśniejszej łuny na niebie. Wyglądało na to, że razem ze statkiem szedł na dno.
* * *
Jeszcze tego samego dnia, zaraz po powrocie, zdesperowany, nie bacząc na dość późną porę, zafiukał do Proteusa.
Proteus Alföld był jednym z nielicznych, który obecnie na sam jego widok nie uciekał w panice. Nikt, kto nie był tak samo ciężkim przypadkiem żaglowcomanii jak Igor, nie mógł ostatnio z nim wytrzymać. Proteus, stary znajomy Karkarowa, znosił go doskonale, ponieważ sam był tą przypadłością dotknięty.
- Witam, witam. Kogóż to widzę? W czym problem tym razem? - zapytał Proteus, odrywając się od bazgrania piórem po kawałku pergaminu i podchodząc do kominka.
- W żaglach. A raczej ich braku.
- U Mogellusa, jak sądzę, byłeś?
- Byłem. To jakiś kretyn.
- Kiedyś bom mu spadł na głowę i od tego czasu nie jest z nim do końca dobrze - wyjaśnił Proteus.
Igor na moment zaniemówił.
- I dlatego w sklepie żeglarskim sprzedaje akwarele za dwa galeony sztuka? - zapytał w końcu. - Zresztą, niech diabli wezmą Mogellusa. Proteus, ja mam tutaj poważny problem! Przecież nie popłynę na prześcieradłach!
- A wiesz, że to mógłby być ciekawy widok... - odparł Proteus, popadając w zamyślenie. Widocznie usiłował to sobie wyobrazić, bo na jego twarzy pojawił się zagadkowy uśmieszek.
- Tylko mi nie wmawiaj, że dzisiaj nie można dostać ożaglowania.
- Kiedy ja nie mówię, że nie można, ale ty byś chciał dobrze, szybko i tanio.
- Jakbyś czytał w moich myślach - Karkarow uśmiechnął się pod nosem.
- Do tego nie trzeba być Oklumentą. Cóż, w tym zestawieniu jedno z tych pojęć zawsze wyklucza dwa pozostałe. Ale widzisz, kupiłeś dość dużą jednostkę...
- Wcale nie jest taki duży... - zaprotestował bez przekonania Karkarow.
- Duży jak na nasze standardy. To i ożaglowania dużo, no nie? Swoją drogą, szkoda, że nie dostałeś go razem ze statkiem...
- No niestety. Pewnie sprzedali je gdzieś na boku. I tak szczęście, że koło sterowe zostało.
- Wracając do tematu. Jest kilku pośredników, którzy się sprzedażą takielunku zajmują, ale oni ostatnio naprawdę cienko przędą.
- Już się zdążyłem zorientować...
- Poza tym u nich jest drożej. Lepszy byłby bezpośredni doskok.
- Do mugoli? - przestraszył się Karkarow.
- Tak, do mugoli. Przecież to już nie pierwszy raz?
- No właśnie - odparł ponuro Igor.
- Z tego co słyszałem, można u nich złożyć zamówienie i uszyją ci żagle, jakie chcesz. Chyba, że wolisz sam się tym zająć? Bo materiał też można kupić, oczywiście.
- Zwariowałeś? Myślisz, że mam za dużo wolnego czasu, żeby jeszcze żagle szyć?
- Zatrudnij uczniów.
- Nie opłaca się. Musiałbym im cały czas patrzeć na ręce. A zresztą, co to za pomysły? Ja nie mam pojęcia o szyciu żagli. Na własną rękę można, a raczej trzeba będzie zrobić impregnację, jeżeli ożaglowanie ściągnie się prosto od mugoli. Niezabezpieczone nie wytrzyma nawet jednego rejsu.
- Ale jakie będzie zamieszanie z umagicznieniem tego... - wtrącił Proteus, nie wiedzieć dlaczego niemal z zachwytem.
- Co masz na myśli? - zaniepokoił się Igor.
- A nic, nic, nie będę cię dobijać. Wiesz, nie kopie się leżącego i tak dalej...
- To się nagle delikatny zrobiłeś... Nie mogłeś mi wcześniej powiedzieć, jak z tym Mogellusem sprawa wygląda?
- Nie pytałeś...
Wzrok Karkarowa zdradzał mordercze zamiary.
- Poza tym sam nie wiedziałem, że u niego też z tym tak źle - zaczął się tłumaczyć Proteus. - Jeżeli chcesz, możesz jeszcze skoczyć do wyspiarzy. Wiesz, na przykład na Nokturnie jest taki jeden sklep...
- Dlaczego sklep żeglarski jest na Nokturnie...? - zdziwił się Igor.
- A myślisz, że każdego stać na wynajem lokalu na Pokątnej?
- Ja już nic nie myślę.
- Widać. Dobra, zobaczę, co jeszcze da się zrobić. Uruchomię kilka starych kontaktów u nas, zanim weźmiemy się za mugoli. Dam ci znać, co i jak.
* * *
Zgodnie z zapowiedzią Proteus zadziałał. Dwa dni później, z samego rana przysłał mu telegram. Niewielki, prostokątny kawałek pergaminu, nieco nadpalony na brzegach, wypadł z zielonego ognia płonącego w czarce stojącej na kominku; czarodzieje niekiedy używali tego sposobu do przesyłania krótkich wiadomości. Karkarow, który akurat siedział w swoim gabinecie nad dokumentami, szybkim accio poderwał z posadzki pergamin, przywołując go do siebie, i przeczytał:
Gadałem z Dymitrem. Mówiłem mu, czego potrzebujesz. Twierdzi, że coś jeszcze ma w magazynach. Powiedział, że możesz wpaść do niego w tygodniu. Adres znasz.
P.
Igor sięgnął po pióro i na odwrocie tej samej kartki odpisał:
Dzięki, skoczę do niego we wtorek.
K.
Jednak, nie wiedzieć dlaczego, kiedy odsyłał telegram do Proteusa, miał jakieś niejasne i bliżej niesprecyzowane przeczucie, że problem żagli się tak łatwo nie rozwiąże....
* * *
No wiesz! Ja tutaj chcę Ci pomóc, załatwiam, a Ty sobie tak po prostu obrażasz gościa! Jak mogłeś? Teraz nie chce mi już sprzedać żadnej mapy.
P.
Chciał mi wcisnąć jakieś dziurawe szmaty. Tego kanciarza należałoby spuścić ze schodów.
K.
To mogłeś nie kupować! Nie musiałeś mu od razu grozić!
P.
Wcale mu nie groziłem. Tylko delikatnie wyraziłem swoje niezadowolenie. Nie podoba mi się, jak traktuje klientów. Stary naciągacz. Kiedy okazało się, że te jego żagle, delikatnie mówiąc, nie nadają się do niczego, zaczął mnie namawiać, żebym kupił coś innego. Nie chciał się odczepić, więc w końcu wziąłem od niego na próbę kabestan. Doprawdy, świetnie działał... Wystarczyło go tylko dotknąć różdżką, a od razu wyleciały z niego wszystkie handszpaki...
K.
Już ja znam to twoje „delikatne okazywanie niezadowolenia”. I co? Trzeba od razu robić awanturę o głupie handszpaki?
P.
W przypadku, kiedy handszpaki rozbijają latarnie wiecznego ognia, to tak. Masz pojęcie, ile miałem trudności z załatwieniem tego? Wiszę teraz Dumbledore'owi przysługę...
K.
PS. Wcale nie od razu, tylko za drugim razem.
A kto Ci to kazał akurat u Dumbledore'a załatwiać?
P.
PS. I nie chwal się znajomościami.
A znasz kogoś innego, kto by to zrobił za darmo...?
K.
Proteus pierwszy skończył tę idiotyczną konwersację. Odpisał mu krótko: „Radź sobie sam”. Karkarow miał bliżej nieuzasadnione przeczucie, że Proteus się chyba na niego obraził. Igor nie przejął się tym zbytnio, dochodząc do wniosku, że pewnie mu przejdzie za kilka dni i skupił się na rozważaniu jakże istotnej kwestii pod tytułem: „Co dalej z żaglami”.
Dwie godziny chodzenia po komnacie i trzy filiżanki herbaty później ostatecznie doszedł do wniosku, że została mu już tylko jedna możliwość. Westchnął, nerwowo szarpnął swoją kozią bródkę i usiadł do biurka. Sięgnął po pióro i pergamin z mocnym postanowieniem napisania do Magicznego Towarzystwa Żeglarskiego. Co prawda obecnie liczyło ono nie więcej niż kilkunastu stałych członków i kilkudziesięciu niezrzeszonych, niemniej posiadali oni dość spory zasób informacji. Pisząc list, mimowolnie zastanowił się, dlaczego nie zwrócił się do nich wcześniej. Zapewne dlatego, że poprzednim razem jakoś się nie popisali i ich genialne rady o mało co nie skończyły się katastrofą. Co jak co, ale czarodzieje mieniący się specjalistami nie powinni polecać zaklęć, które są niestabilne. Przez nich urwały mu się bloczki z grotmasztu i wyleciały przez okno - teraz były zapewne gdzieś w drodze na Kamczatkę, jeżeli już tam nie dotarły...
Towarzystwo Żeglarskie odniosło się do wszystkiego bardzo życzliwie i podało mu namiary na mugolskie pracowanie żaglomistrzowskie, dodatkowo informując go, czego mniej więcej powinien się po nich spodziewać. Na rodzime instytucje oczywiście nie było co liczyć; w tym kraju nikt się takimi ekstrawagancjami jak szycie żagli nie zajmował. Konieczne stało się odwiedzenie Zachodu. Karkarow, nauczony doświadczeniem, sprawdził podane przez Towarzystwo adresy w jeszcze kilku niezależnych źródłach i w końcu wybrał pracownię metodą na chybił-trafił. Niezbyt profesjonalny sposób, ale skoro nawet idiotyczne wróżbiarskie przepowiednie niekiedy się sprawdzają, to zdanie się na ślepy los też było jakimś wyjściem.
Następnie miał do wyboru skorzystanie z mugolskiego wynalazku zwanego telefonem, napisanie listu i wysłanie go mugolską pocztą albo wybranie się do tego miejsca osobiście. Trzecia możliwość zdecydowanie wygrała. Na początku stycznia udał się do Londynu, tym razem nawet ryzykując skorzystanie z sieci Fiuu...
* * *
- Dzień dobry. W czym mogę pomóc?
Sprzedawca był dość niski, krępy i lekko łysawy. Jednak, pomimo niepozornego wyglądu, nie brakowało mu bystrości. Od razu zorientował się, że ma do czynienia z cudzoziemcem, ale bynajmniej nie zwracał uwagi na fakt, że klient wygląda jakby przybył z bieguna. Spoglądał na przybysza z życzliwym zainteresowaniem tak, jakby to właśnie jego sprawa była najistotniejsza.
- Chciałbym zamówić żagle - powiedział Karkarow, jednocześnie jednym, szybkim spojrzeniem lustrując cały gabinet.
- Ależ oczywiście. Proszę siadać, zaraz przyniosę katalog. Co pana interesuje? Groty? Gafle? Foki?
- Pełne ożaglowanie dla trójmasztowej fregaty - odparł Igor, ostrożnie zajmując miejsce na obrotowym krześle na kółkach - te mugolskie wynalazki...
Sprzedawca zniósł to dzielnie.
- To byłoby bardzo duże zamówienie - rzekł ostrożnie. W zasadzie był na to przygotowany - skoro klient ekscentryczny, to i zamówienie musiało odbiegać od normy.
- Państwo takich nie przyjmują? - zaniepokoił się Karkarow.
- Ależ nie! Nasza pracownia ma długą tradycję. Braliśmy już udział w szyciu żagli dla kilku żaglowców. Może zwrócił pan uwagę na zdjęcia wiszące w holu. Były tam też duże jednostki.
Zdjęcia, owszem, zauważył, ale nie przyglądał im się dokładnie. Bardziej absorbowało go znalezienie schodów na piętro tak, żeby nie trzeba było korzystać z mugolskiej windy.
- Czyli nie będzie z tym problemów? - upewnił się Karkarow.
- Skądże. Klient nasz pan. Poda nam pan tylko wymiary, a my się już wszystkim zajmiemy.
- A można od razu? - zapytał Igor, zerkając pytająco na sprzedawcę.
- Ależ oczywiście. Tylko przygotuję arkusz zamówienia - odparł, sięgnął do szuflady biurka po jakieś papiery zadrukowane tabelami i pustymi miejscami na adnotacje.
Karkarow wyciągnął z wewnętrznej kieszeni futra pergamin, zapisany wymiarami poszczególnych żagli. Trzeba przyznać, że sprzedawca naprawdę był fachowcem. Na ten widok nawet okiem nie mrugnął. Na prośbę klienta zapoznał go w skrócie z nowoczesnymi technikami produkcji żagli. Igor zrozumiał z tego zaledwie połowę. Świat czarodziejów był z tym mocno do tyłu. Jeżeli zaś chodziło o nazwy materiałów, to musiał je sobie później sprawdzić w słowniku, bo nie znał tych angielskich słów. Odpowiedzi na pytanie, jak nazywa się statek, Karkarow, ze zrozumiałych powodów, dyplomatycznie uniknął i, umówiwszy się jeszcze co do sposobu odbioru oraz terminu płatności, szybko się pożegnał.
* * *
- I jak ostatecznie? - Głowa Proteusa, znajdująca się w kominku, spoglądała w jego kierunku z zainteresowaniem.
Igor odczekał chwilę, nim odpowiedział. Nie spieszyło mu się - tym razem to nie on tkwił na podłodze z łbem nad paleniskiem. Upił łyk najlepszej czarnej herbaty i odstawił kubek na biurko.
- Zamówienie złożone - rzekł w końcu, nie kryjąc zadowolenia.
- No widzisz, a tak nie chciałeś wchodzić w żadne układy z mugolami... Twierdziłeś, że wszystko spartolą...
- No nie, na amnezję jeszcze nie cierpię. To ty to mówiłeś, nie ja!
- A... bo żeglarstwo ma już najlepsze czasy za sobą - westchnął Proteus. - No, ale teraz trzeba to oblać! - dodał optymistycznie.
- Z tym to jeszcze trochę poczekamy... Do odbioru żagli. Chyba zamówię u nich też resztę takielunku. Mam dość tego trefnego sprzętu od Dymitra. Te liny, które u niego kupiłem, zaczynają uciekać, kiedy tylko próbuje się je buchtować...
- Ile im w ogóle zajmie to szycie? Tydzień? Dwa?
Karkarow parsknął, niemal bezwiednie gładząc swoją kozią bródkę.
- No, trochę dłużej...
- Czyli kiedy właściwie odbierasz te żagle? - zainteresował się Proteus.
Karkarow westchnął i znów sięgnął po kubek z herbatą.
- Gdzieś w kwietniu...