(no subject)

Dec 30, 2006 15:41

[nastrój|
zawiedziony]
[muzyka| "Milion" - Kombajn do zbierania kur po wioskach]

Wiele razy próbowałam z sobą walczyć. Wiele razy próbowałam obronić się przed uczuciem, ale to i tak jest oszukiwanie samej siebie, bo przecież to jest ta jedyna rzecz, do której całe życie dążę - aby wreszcie znaleźć spokój przy boku tej drugiej osoby. I mimo że na początku obserwuję całą sytuację przesz kuloodporną szybę, tak aby nikt z karabinu nie ugodził mnie w serce, to ostatecznie szyba i tak pęka i wtedy zostaję sama, aby zbierać odłamki szkła.
To w zasadzie swoista paranoja, bo tak bardzo boję się zaangażować, a jednocześnie stwierdzam u siebie uzależnienie od miłości. Nie mając nikogo, jestem jak narkoman na głodzie i zauważam u siebie coś w rodzaju obsesji związanej z koniecznością wstrzyknięcia sobie dawki uczuć. I tu zaczyna się problem, bo nie potrafię wówczas wyczuć tej cienkiej linii pomiędzy walką, a wyczuciem dobrego smaku... Często mówi się, że należy walczyć o to, na czym nam tak bardzo zależy, ale jak długo należy walczyć? Kiedy przychodzi ten moment, aby powiedzieć basta? Nawet kiedy mówi mi się, że nic z tego nie będzie, ja nadal żyję w przekonaniu, że jeszcze nic nie jest stracone, że jeszcze da się coś zrobić. To się nazywa obsesja. I sama siebie tym krzywdzę, bo wytyczam sobie cel nieosiągalny. To jest o tyle zabawne, że sama zdaję sobie z tego sprawę. Wiem, że jestem jak rozpieszczone dziecko, które zaczyna tupać nogami, gdy nie może dostać tego, czego chce. Nie mówię tego nawet w przenośni, bo to są rzeczywiste reakcje. Dziś musiałam fizycznie odreagować ból psychiczny. Ucierpiały tylko drzwi. Ale ta niemoc działania jest tak frustrująca, że nie potrafię jej w sobie stłumić.

A z drugiej strony nie ma żadnego odzewu... To jest jeszcze bardziej frustrujące. Po prostu to tak zostawił. Rozkochał mnie w sobie i zostawił. Mówiłam mu, żeby uważał na słowa, bo szybko się im poddaję, ale on, z tą swoją duszą niepoprawnego romantyka, twierdził, że muszę uwierzyć... Że nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie... Że wszystko zależy tylko od nas... I uwierzyłam mu. To było drugiego dnia Świąt, kiedy coś we mnie pękło, kiedy ja też uwierzyłam, że potrafię latać. Ale lot trwał tylko jeden dzień. Bo wtedy on sam, ten który dał mi skrzydła, postanowił je odebrać. Nagle odległość zaczęła stwarzać dla niego przeszkodę, nagle wszystko zaczęło objawiać się w czarnych barwach. I nie potrafił mi o tym tak po prostu powiedzieć. Wiedziałam, że coś jest nie tak i musiałam sama to z niego wyciągnąć. A co gdybym nie zapytała...?

Nic ostatecznie nie zostało wypowiedziane. Tylko mnóstwo niedomówień, żali i pytań. Nie wiem, czy nie potrafi mi powiedzieć, że to koniec, czy rzeczywiście cały czas się waha? Ale czy jest sens zawracać sobie głowę, kimś, kto nie jest pewien czego chce? Chciałabym sie z nim spotkać, stanąć twarzą w twarz i wydusić z nigo wszystkie obawy. Bo telefon nigdy nie zastąpi prawdziwego spotkania...

Mogłabym pozwolić temu wszystkiemu odejść, ale kiedy człowiek raz poczuje się szczęśliwy, nie jest to takie proste aby o tym szczęściu od tak zapomnieć. Zwłaszcza, kiedy wszystko do tej pory było takie szare. Nagle wkrada się szalony malarz i zaczyna nadawać wszystkiemu barwy. Każda rzecz zaczyna nagle wydawać się piękniejsza. I kiedy ten malarz odchodzi, wszystko po raz kolejny staje się bezbarwne.

Nie potrafię być optymistką. Zazdroszczę optymistom, bo ja tak nie potrafię. Jeden z moich znajomych powiedział mi niedawno: "jeśli nie masz tego co lubisz, to lubisz to co masz". Jak mogę lubić to co mam? Z czego mam czerpać radość? Z braku przyjaciół? Z braku miłości? Z braku jakigokolwiek zainteresowania moją osobą? Z braku pracy? Z braku szkoły? Z braku czegokolwiek, co mogłabym nazwać "życiem"? Nie mam życia. To jest zwykłe lewitowanie. Płynne przechodzenie z jednego dnia do kolejnego. I każdy dzień wygląda tak samo. I wcale tego nie chcę. Nie zamykam się w pokoju na własne życzenie. Chcę być między ludźmi, tak, jestem uzależniona od ludzi, samotność cholernie źle na mnie wpływa. Ale to miasto jest martwe. Nie ma gdzie wyjść, nie ma do kogo wyjść. Jedyną szansą dla mnie jest się stąd wyrwać, ale to przecież nie jest takie proste... Poza tym, czy wyrwanie się z tego marazmu faktycznie coś pomoże? Raz już się wyrwałam... Wyjechałam do Londynu... W zasadzie cały czas jeszcze tam "jestem"... Ale już nie na długo. Bo w tłumie człowiek też może czuć się samotny. Tułam się po świecie szukając szczęścia i nigdzie nie potrafię go znaleźć. Nigdzie nie potrafię znaleźć swojego miejsca.
Kiedyś ktoś mi powiedział: "twoje miejsce jest tam, gdzie miłość i przyjaźń". Jakże trafnie to określił! Tylko gdzie jest ta miłość? Gdzie jest ta chociażby prawdziwa przyjaźń?

Dzień dobry, mam na imię Magda. Mam problem sama ze sobą.
Next post
Up