Aug 07, 2013 08:18
w Tjudorsach. Remont nabiera tempa. W sumie nawet nie narzekam, bo choć już czuję, że będzie mi trochę smutno opuszczać nasze obecne mieszkanie, to jednak chciałabym już na jesieni się przeprowadzić. Z drugiej strony zaatakowała praca, ale opis ataku sobie daruję; dość, że było ciężko. A urlopu raczej w tym roku się nie spodziewam.
Rozweselaczem na ten nerwowy czas została nowa lalka, tj. Merida w wersji mówiącej. Z braku funduszy na dollfie postanowiłam zrobić sobie prezent w postaci dużej lali od Disneya - i to naprawdę dużej, bo mierzy sobie ona 17 cali wzrostu. Jest dość podobna do mojego mrocznego obiektu pożądania, czyli Meridy z limitowanej edycji, przy czym "limitka" kosztuje co najmniej 130 dolarów na e-bayu, a jej mówiąca bliźniaczka znacznie, naprawdę znacznie mniej.
Zalety to przede wszystkim wzrost - uszyłam jej na razie giezło sznurowane pod szyją (zdjęcia będą, jak nakarmię aparat ;)) i już widzę, że na taką dużą lalkę szyje się znacznie łatwiej niż na malutką. Poza tym ma całkiem ładne ciałko, rzeczywiście odzwierciedlające proporcje filmowej bohaterki, i twarz praktycznie taką jak ta z limitowanej serii, tyle że nie taką... zatroskaną? No i burzę loków jak się patrzy. Ogólnie jest bardzo ładną lalą. Strój ma w zasadzie taki sam jak Rudzielec, tyle że posypany brokatem. Niemniej stylizacji a'la wamp z obfitym cycem, makijażu ani wieczorowego dekoltu nie zaobserwowano, co się chwali.
Wadą jest natomiast sama budowa tego ciałka. W porównaniu z Rudzielcem duża Merida jest sztywniarą - nie zupełną, ale prawie. Zginają jej się w zasadzie, poza standardem lalki typu Barbie, tylko łokcie i kolana. A głowa jest prawie nieruchoma, poza tym ma tendencję odchylać się wciąż do tyłu, pewnie pod wpływem ciężaru tej masy włosów. Limitowana seria ma ciałko ruchome we wszystkich stawach, jak Rudzielec, a nawet w obrębie tułowia, więc jest praktycznie jak dollfie. Smuteczek.
Z trzeciej strony, której nie da się zaliczyć ani na plus, ani na minus, duża Merida jest od małej znacznie mniej „Meridowata”. Jak by to ująć... Wygląda jak Merida, ale jakieś pięć lat później. Nie to, że jest starsza i bardziej kobieca, ale po prostu - mniej dziecinna. Ma poważniejszą twarz, pełniejsze usta, lekko migdałowe oczy dorosłej kobiety. Rudzielec ma w sobie znacznie więcej z filmowej postaci: zawadiacką minę, okrągłe jak guziki oczy i ogólnie trzpiotowatą buzię. Duża Merida może, moim zdaniem, równie dobrze zostać wystylizowana na inne rude bohaterki pop-kultury - Sansę, Igritte (do tego się nawet lepiej nadaje, bo Sansa nie miała aż tak okrągłej twarzy), Melisandre, tę laskę z „Miasta Kości”, celtyckie boginki, changelingi, Liszkę albo Lavinię z HG i wiele innych - wszystko zależy od stroju i dodatków. Na Meridę z tego wszystkiego wygląda najmniej.
Co mnie zresztą niespecjalnie martwi, bo zamierzam jej uszyć przynajmniej kilka strojów i dać jej grać różne role. Samo upięcie włosów powoduje, że zaczyna przypominać filmową Sansę, choć nie ma takiej samej twarzy. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, bo moje talenty krawieckie są, jak by nie patrzeć, niewielkie, ale będę próbować... i mam nadzieję dobrze się przy tym bawić. ;)
merida the doll,
żywe życie