A bo mnie tak naszło na starocie w ramach porządkowania dysku...
Jeżeli ktoś pamięta -- to był mój drugi w życiu tekst w fandomie Harry'ego Pottera. Na serio, czasem nawet na patetyczno. Publikowany najpierw na Twój Necie pod pseudonimem Lucy Pym, a następnie na Forum Mirriel, gdzie egzystuję sobie jako Aniołak. Zdjęty i zapomniany wieki temu, ale chyba całkiem niezły. Nie wiem, czy jeszcze ktoś zechce go przeczytać, ale niechże sobie wisi, bo od lat nigdzie nie wisiał.
Z uwag zabawnych -- tekst był pisany grubo przed wydaniem VII tomu cyklu o Harrym Potterze, w związku z czym tekst na grobowcu Potterów ucieszył mnie niezmiernie.
A śmierć utraci swą władzę
Inspiracja i konsultacja naukowo-psychologiczna - Labruja.
Recenzje - Lab, Vanth, Arianrod.
Inspiracja literacka - W.B.Yeats, D.Thomas, Susanna Clarke i wielu innych; muzyczna - Dead Can Dance.
Lekturę zdecydowanie odradzam jedynie osobom, u których postać Dorcas Meadowes wywołuje albo skojarzenie z narzeczoną Syriusza, albo nerwową wysypkę. I nic innego wywołać nie chce.
Zostaliście ostrzeżeni.
Zapraszam.
Prolog
Choć zginą kochankowie, lecz nie zginie miłość;
A śmierć utraci swoją władzę.
(D. Thomas)
W dolinę powoli spływał wieczór. Z zagajników na zboczach wzgórz wypełzały na pastwiska coraz dłuższe cienie, a niżej, nad taflą jeziora, kłębiły się stada komarów. Gdzieś w okolicy, za płotem odgradzającym od lasu pastwisko dużych, łagodnych krów, ktoś świstał piosenkę, wciąż i wciąż tę samą. Poza tym - przyjazna, rozkołysana szumem i ptasim śpiewem cisza.
Dorcas wciągnęła tę ciszę w płuca z zapachem nagrzanej słońcem trawy i zimnem leśnego cienia. Otarła czoło wierzchem dłoni i pchnęła rower w stronę zmurszałego ogrodzenia, otaczającego w groteskowy, niepotrzebny sposób to miejsce w samym sercu zupełnej głuszy. Przypięła damkę do palika i weszła na zarośnięty dzikim głogiem dziedziniec. Wypatrzyła go z góry, kiedy jeszcze kołowała nad lasami Gwydyr. Smukła sylwetka starego kościółka była słabo widoczna z ziemi, bo cmentarne cisy, rosnące najbliżej budynku, zdążyły przez lata skutecznie zasłonić ją przed ludzkim wzrokiem. Nie da się ukryć, że było to młodej czarownicy na rękę. Po lotniczym zwiadzie nad doliną lądowała w Capel Curig, zabrała swój rower i ruszyła trasą na Llyn Geirionydd. W mugolskich ciuchach, z plecakiem przerzuconym przez ramię, wyglądała jak najzwyklejszy mieszczuch na niedzielnej wycieczce; nikt jej zatem nie nagabywał. Z obserwacji nieba i sfery aportacyjnej wnioskowała, że i żaden czarodziej nie zauważył jej przybycia. Uśmiechnęła się do siebie pod nosem - Zakon działał bez zarzutu; nawet czujni do przesady walijscy policjanci omijali dziś okolice Llanrhychwyn. Dumbel myśli o wszystkim, uznała, przedzierając się przez zarośla pod bramę.
Oceniła stan spróchniałych drzwi. Trzymają się na słowo honoru, ale jeśli ruszę tylko jedną dechę, to może reszta nie zleci mi od razu na głowę...Dla pewności, odskoczyła w tył, kiedy pociągnięta energicznie deska zaczęła przechylać się ku ziemi. Parę innych też nie wytrzymało i z szelestem wpadło w krzaki, tworząc całkiem sporą dziurę. Przestąpiła nad rumowiskiem i natychmiast dostała ataku kaszlu. Cholerny kurz! Kichając i trąc oczy, weszła do kościelnego przedsionka. O dziwo, nie było tu tak ciemno, jak się spodziewała. Światło, przymglone i czerwonawe, wciąż wpadało przez okrągłe okna pod sufitem. Wzdrygnęła się, kiedy prawie pod jej stopy osypała się spod sklepienia smuga pyłu i tynku. Nad rozbitym, kamiennym ołtarzem zatrzepotały spłoszone ptaki. Musiały dawno nie widzieć człowieka. Też wolałabym tu nikogo nie zobaczyć... Omiotła wzrokiem posadzkę pod transeptem, ale, prócz zwałów pyłu i kurzu, niewiele mogła wypatrzeć. Podeszła bliżej i, zasłaniając rękawem koszuli usta i nos, zaczęła rozgarniać dłonią pokruszoną warstwę drobnych płytek. Pod resztkami starej mozaiki coś zamajaczyło. Wyszarpnęła z kieszeni plecaka dłuto i miotełkę, przyklękła. Ręce jej zaczęły drżeć z podniecenia. Więc stary Albus jednak miał rację, to tutaj! A upierałam się, żeby szukać w Coed - y - Brenin... Powoli, ostrożnie, żeby nie uszkodzić, odsłoniła malowidło.
W precyzyjnie zarysowanym kręgu siedziała odziana w krótką szatę postać. Skrzyżowane nogi i prawa ręka uniesiona w geście błogosławieństwa upodabniały ją do obrazu Buddy. Ale nad prymitywnie nakreśloną twarzą piętrzyło się jelenie poroże, w które zaplątały się liście i dzikie ptaki. W lewej dłoni leśny bóg trzymał owiniętego wokół nadgarstka węża. Prawie jak na kotle z Gundesturp, pomyślała. Różnica była niewielka - między skrzyżowane nogi boga wrysowano prosty miecz o zaokrąglonej głowicy. Dotknęła jej palcami, wymacała lekkie wgłębienie. Tu musiał być kiedyś wprawiony kamień. Zamknęła oczy. Nigdy, nawet przez lata nauki w Hogwarcie, nawet na aurorskim szkoleniu w Edynburgu, nie miała aż tak silnego wrażenia bliskości mocy... To nie były zaklęcia codziennego użytku do zmywania naczyń i obierania kartofli, o nie. Tylko stara, pierwotna i groźna siła. Starsza, niż wyobrażali sobie historycy magii. Starsza, niż byłby w stanie pojąć racjonalnie myślący szef Departamentu Tajemnic. To, co było na początku...
Przypomniała sobie zbierane przez ostatni kwartał wiadomości. Godziny spędzone razem z Bernardem w bibliotece, przerzucanie starych woluminów, wertowanie w bibliotece uniwersyteckiej całych stosów średniowiecznych relacji o „zabobonach”. Bern cieszył się jak dziecko, że to wystarczy im obojgu i na doktorat, i na rozprawę habilitacyjną. Uśmiechała się do niego i nie mówiła mu, oczywiście, po co jej wiedza o posążkach bogów, zakopywanych przez na wpół chrześcijańskich neofitów w starych kościółkach „dla oczyszczenia”. Nie tłumaczyła, dlaczego zanudza go, żeby odtworzył dla niej walijskie modlitwy i zaklęcia, mające przywoływać duchy. Zresztą, i tak nie pytał. Patrzył na nią w milczeniu i znajdował, jak za dotknięciem różdżki, kolejne pergaminy, kolejne fragmenty układanki. A potem całował ją w rękę, kiedy wychodził. A ona zostawała, żeby do późna wertować pergaminy w zaciszu domowej biblioteki, pod ochroną zaklęć, w strachu przed uciekającym czasem i kręcącymi się po okolicy Śmierciożercami.
Czasem, na odchodnym, wpół żartem robił jej wyrzuty, że zamieniła go na „te starocie”, że „porzuciła kult Wenery dla przybytków Minerwy”, że już dla niej nic nie znaczy... Ale nie wiedział przecież, nie mógł wiedzieć, że wychodziła za nim wtedy na ganek i patrzyła, jak odjeżdża w stronę autostrady. I nie wiedział, że mamrotała pod nosem ochronne zaklęcia, żeby dotarł bezpiecznie do domu i żeby banda Voldemorta nie wpadła na pomysł polowania na Mugoli tej właśnie nocy. A potem, ślęcząc nad manuskryptami, myślała, myślała o nim za każdym razem, kiedy z kominka wysuwała się głowa dyżurnego aurora, żeby krzyknąć „Alarm!” albo „Znów uderzyli, pilnuj się!” czy „Do cholery, Meadowes, długo to jeszcze potrwa...?”. Nie spała wtedy, piła gorzką kawę i do rana trzęsącymi się dłońmi kreśliła wzory magicznych znaków, odtwarzała kolejne linijki inkantacji, szukając w nich śladów mocy, póki nie wyłowiła choć jednego skrzącego się nią słowa...
Skończyli dwa dni temu, opili suto zwycięstwo, a potem Bernard odwiózł maszynopisy ich prac do profesora Boltona. A ona, jeszcze podchmielona, poleciała złożyć raport Dumblowi. Dziw, że wtedy nie spadła z miotły. Ale dotarła, przedstawiła pełny plan akcji, a Albus pogratulował i odesłał ją do łóżka, wręczając na odchodne fiolkę eliksiru trzeźwiącego, żeby następnego dnia była gotowa do drogi. Przyjechała do ich mieszkania trzydziestego kwietnia nad ranem, z gotową historyjką o ciotce w Walii, która zapragnęła ją natychmiast zobaczyć (To tylko dwa dni, kochanie, naprawdę, tylko dwa dni!). Pocałowała go, rozpłakała się, bo znów robił jej wyrzuty - i wyjechała. Czuła ciągle jego żal. Ale to się zmieni, powtarzała w duchu jak mantrę, to się wszystko teraz zmieni. Jeżeli się uda, to osłabimy pana V. na tyle, żeby w końcu powinęła mu się noga. A wtedy wszystko się skończy i będę mogła rzucić staremu Crouchowi na biurko swoją rezygnację, ucałuję chłopaków i dziewczyny, i wyjedziemy z Bernardem doglądać stanu menhirów w Pornic. Tylko niech dziś wszystko pójdzie zgodnie z planem...
Wstała, otrzepała się z kurzu i zaczęła wykładać z plecaka potrzebne utensylia: lniane płótno, dalej - naczynie na wodę, ostrze brązowej włóczni, mały sztylet i kawałek nieobrobionego kamienia, trochę tłuszczu, barwniki z ziół. Nożyce. Krzesiwo. Ziemia w woreczku. Garść liści dębu, jarzębinowe gałązki, ostrokrzew... I inne, tyle innych - liści, pędów, owoców... Wzdrygnęła się, biorąc do ręki gałąź czarnego bzu i cisowe jagody. Feralne rośliny domykają krąg, przypomniała sobie spokojny głos Mistrza z Hebrydów. Śmierć jest początkiem życia, poród jest jego końcem, Dorcha. Zacisnęła palce na jarzębinowym krzyżyku od matki, oplecionym czerwoną wełną. Boże, chroń i zachowaj... Cienie w nawach poczerniały, światło straciło złoty poblask i sączyło się przez szybki liliową strużką. Sięgnęła po krzesiwo. Trzeba zapalić świece, umazać się urzetem, zakreślić ochronny krąg...
Kolejne sztuki odzieży spadały na ziemię. Na ścianie rysował się migotliwy cień kobiecej sylwetki, sypiącej na ziemię sól i obchodzącej malowidło w dziwnym, monotonnym tańcu.
***
Nad lasem przemknęły dwa cienie. A za nimi następne dwa. I jeszcze, jakby stado ptaków zerwało się do lotu. Zaganiający bydło do obory stary Daffyd przeżegnał się odruchowo, czując jakiś nieokreślony lęk. Przysiągłby, że wśród kołujących nad doliną cieni dostrzega ludzkie kształty i łowi uchem naglące nawoływania.
Wiedźmy latają - zamamrotał. - Nie uwierzą, jak powiem we wiosce, ale wiedźmy. Zły, zły znak.
***
Podniosła garść ziół, sypnęła w ogień, szepcząc pierwszą inkantację.
...Gdzieś w lesie nad wodospadami Swallow Falls z zieleni wychynęła na wpół ludzka, na wpół zwierzęca postać, węsząc w powietrzu wezwanie...
...W ciemnościach, pod ziemią, coś uniosło zamknięte od tysiąca lat powieki i szepnęło: “Już czas...?”
...Jeleń rzucił się do szaleńczego biegu, w powietrze wzbił się z krzykiem żuraw, nad lasem ciemną smugą przeleciał kruk. Z ostępów skoczył w dolinę drapieżny cień, a potem nad puszczą zabrzmiało niespokojne wycie. Wadera o bladych oczach warknęła, wciągając w nozdrza wiatr. Zawyła raz jeszcze. Odpowiedział jej przeciągły zew wilków z innych czasów i miejsc...
...W strumieniu zatrzepotał łosoś, sowa zbudziła się i krzyknęła ludzkim głosem, głosem Blodeuwedd z Kwiecia Zrodzonej, w szumie morza zabrzmiał jęk, u ujścia Conwy zatańczyły łabędzie...
...Przez łąkę przemknęło ogromne, szare cielsko, a za nim następne i następne, szumiały skrzydła, tętniły kopyta, miękko uderzały o ziemię zwinne łapy...
Zacisnęła palce na różdżce. W nawie starego kościoła zgęstniałe powietrze drgało i falowało, z cienia zaczęły wysnuwać się widmowe postacie, coraz wyrazistsze, coraz bliższe...
...Krzyk, tętent i szał wzniósł się ponad granicę wytrzymałości, osunęła się na kolana, uderzenie serca, jedno, drugie, trzecie...
I nagle powietrze pękło jak napięta struna, jak uderzone pociskiem lustro, jak kruchy lód.
I zapadła cisza.
***
Kwatera Główna Zakonu Feniksa, 1. 05. 1980 r.
- Ani się waż! - wrzasnęła rozpaczliwie, celując różdżką w chwiejący się na krawędzi półki tom. Niestety, za późno. Pergaminy runęły na ziemię widowiskową lawiną, prościutko pod koła jej Bezpiecznego Lewitującego Fotela Dla Wiedźm w Stanie Odmiennym, który na dobry początek dnia raczył się zepsuć. Lily zacisnęła zęby. Tylko nie krzyczeć, uspokoić się, złość szkodzi piękności, a stres szkodzi Maleństwu... Raaaz, dwaaa, trzy, no, już lepiej. Ufff. I tak chciała wyjąć co nieco z tej teki, więc poniekąd udało jej się osiągnąć cel. W każdej sytuacji trzeba doszukiwać się jej dobrych stron. A następnym razem nie machać tak różdżką przy Accio... Au... Trzeba to przenieść na stół, uporządkować, potem wybrać te dokumenty, które Dumbel kazał opracować, zrobić kopie, zapisać, potem ułożyć, odstawić całość na półkę, świetnie, dwa razy więcej roboty, niż planowałam, cudownie wręcz, jeszcze fotel nie działa, a miałam się nie denerwować... Westchnęła smętnie, ruszając z naręczem papierzysk do ogromnego biurka w sercu archiwum.
Nie cierpiała tej roboty, ale w ostatnich miesiącach o akcjach w terenie mogła najwyżej pomarzyć; Jim by ją prędzej przykuł do krzesła. Krążyła zatem po kwaterze głównej jako lew ryczący z nudów. W końcu Albus, pełen dobrej woli, zasugerował jej, żeby odciążyła główną archiwistkę, Meadowes. Dorcas miała akurat huk roboty z jakimś niezwykle ważnym projektem i rzeczywiście potrzebowała zastępstwa. Oczywiście, Lily entuzjastycznie przyjęła ofertę, przekonana, że wreszcie zacznie robić coś pożytecznego. Niestety, zapału do noszenia, sortowania i przepisywania pergaminów rychło zabrakło, zaś obowiązków z dnia na dzień przybywało... Chwała Merlinowi, przedwczoraj spotkała Dorcas w sowiarni i dostała solenną obietnicę, że od pierwszego maja sytuacja się polepszy. No, może niekoniecznie od pierwszego, w końcu Dorcas wspominała o urlopie... Jednak sama świadomość, że od dziś może liczyć dni do końca swojej biurowej gehenny, dodawała jej skrzydeł. Gdyby nie te akta Averych, świat byłby w ogóle i w szczególe cudowny...
Skrzypnęły drzwi. Wyjrzała zza półki; do archiwum wchodził właśnie Remus. Poczuła dziwne ukłucie w dołku. Przecież zawsze pierwszy przychodzi Jim, więc dlaczego dzisiaj...?
- Cześć, Lupin, a gdzie mój pan mąż? - zagaiła sztucznie beztroskim tonem. - Zgubiłeś go w metrze?
- W jakim metrze, Lil? - Posłał jej lekko nieprzytomne spojrzenie. - A, o Londyn ci chodzi... Nie, siedzi na odprawie u Dumbla, chyba w sprawie tej misji Dorcas. Masz coś do jedzenia? - Omiótł wzrokiem mały stolik, na którym zazwyczaj leżało śniadanie dla Jamesa. - Głodny jestem jak wilk...
Parsknęła, ale podała mu kanapkę z serem.
- To Dorcas już wróciła?
- Nie, nie ma jej. - Lupin potrząsnął głową. - Pewnie się gdzieś zatrzymała, może spotkała tego swojego chłopaka, a przed nim musi odgrywać normalną...
- Wiem. - Wyjęła z szuflady dwa jabłka, jedno rzuciła przyjacielowi. - Mówiła, że jest kompletnie niemagiczny i sceptyczny. W dodatku zazdrosny.
- Ma dziewczyna problem - skwitował, pogryzając jabłko. - Dobrze, że wreszcie trochę odsapnie.
- Wczoraj chyba miała skończyć - ziewnęła. - Mówiłam o tym Peterowi, też się ucieszył.
- Glizdek? - Remus trochę się zdziwił. - A co on ma do Dorcas?
- Chciał, żeby mu wyszukała coś do tej jego nowej teczki Malfoyów, bo ja w tym bałaganie się połapać nie mogę. - Lily potoczyła wzrokiem po pólkach. - Co to miało być, to jej zadanie?
- Tajemnica. - Wilkołak wzruszył ramionami, przeciągnął się. - Nie miałem pojęcia, kiedy ona to ma zamknąć, reszta chłopaków też... Jeśli wszystko poszło dobrze, to nam pewnie dziś Dumbel powie. Ale ponoć coś dużego, bo Moody i paru starszych pilnowali.
- I dlatego was posłali do ochrony tego pokazu Malkin, co? - zaśmiała się. - Szkoda, że nie mnie, chciałam zobaczyć tę nową kolekcję szat wyjściowych. Rzeczywiście wzorowała się na Armanim?
- Nie znam się. - Lupin podniósł ręce w obronnym geście, jakby sama myśl o zestawianiu go z modą męską była mu wstrętna. - Długa coś ta odprawa - zerknął na zegar, zaczynający właśnie bić dziesiątą. Tymczasem gdzieś na dole, w głównym hallu, skrzypnęły drzwi. Lily nadstawiła uszu.
- Wychodzą! - Wyjrzała na korytarz; na klatce schodowej mignęły jej twarze Alastora i Syriusza.
Ruszyła w stronę schodów, omal nie zderzając się z wchodzącą na piętro Florą Ramsay. Miała wrzasnąć “Cześć!” i pobiec dalej, ale zwolniła, stanęła.
- Hej, do mnie idziesz? - Spytała trochę niepewnie; Flo często bywała w archiwum, choć nie należała do Zakonu, ale nie łaziła z aurorami. - Jest Dorcas? Miała już wrócić, a ja chciałam się...
- Miała. Ale nie wróciła. Nie ma jej.
- To gdzie jest?
- U Munga. W prosektorium.
***
2. 05. 1980
BBC
Dorcas Meadowes...
Prorok Codzienny
... specjalistka w dziedzinie historii magii...
The Times
... młoda, świetnie się zapowiadająca absolwentka religioznawstwa na uniwersytecie Oxford...
Żongler
... wtajemniczona w najsubtelniejsze zawiłości trudnej sztuki kontaktów z zaświatami...
Daily Mail
...przyznająca się do kontaktów z nieszkodliwymi - jej zdaniem - „adeptami magii”...
Nasz Merlin
... kompletnie zmugolała miłośniczka naszych odwiecznych wrogów - niemagicznych...
BBC
... została wczoraj rano znaleziona martwa na terenie zabytkowego obiektu sakralnego z VIII wieku w północno-zachodniej Walii...
...O czym zawiadamiają pogrążeni w głębokim żalu
Rodzina i Współpracownicy.
I
I am stretched on your grave
And will lie there forever
With your arms held in mine
I am sure we'll not sever
My apple-tree, my brightness
This time we where together
O, I smell of the air
And I'm worn by the weather...*
(ballada irlandzka)
Saint - Brieuc, Bretania, 30 maja 1980
Wiatr ustał. Morski szum wlewał się przez falujące w powietrzu zasłony do pokoju na piętrze, a pod oknem pachniały delikatnie jabłonie i gdzieś wysoko w gałęziach śpiewał ptak, tuż obok zimnej tarczy księżyca.
Nie docierały tu krzyki chorych, dźwięki dzwonków ani wycie psa pielęgniarki, który nie lubił być przywiązywany do podjazdu przed wejściem i czekać na swoją wiecznie spóźnioną panią. Było cicho, bardzo cicho.
Mężczyzna przywiązany do łóżka patrzył w sufit szeroko otwartymi oczyma. Od jak dawna? Nie wiedział; zresztą, czy mogłoby go to obchodzić? Śnił, choć na jawie. Ci, którzy założyli mu z chrześcijańską troską o jego doczesne i wieczne życie te więzy nie chcieli, by wszedł w sen zbyt daleko, jak tego pierwszego dnia, gdy pomylił okno z drzwiami. Matka zatrzymała go, złapała, jak w dzieciństwie, za pasek, zanim zdołał odlecieć głębiej w sen.
We śnie leżał nie na łóżku, lecz na pustkowiu, na wielkim pustkowiu, a może w lasach, gdzie krążył orszak królowej wróżek; leżał w trawie, a obok leżała ona, jego ukochana, wpatrzona w słońce. Widział ją z daleka, jak do domu wraca, gdy błyśnie gwiazda wieczorna, jak łabędź, co o zmroku przecina wody jeziora*. Albo leżała pod nim, i milczała, i uśmiechała się tylko, jak wtedy, kiedy całował jej rękę i odchodził, a ona pozostawała i myślała, że nie widzi jej, czekającej na ganku, aż samochód zniknie za zakrętem. Czuł zapach jej ciała i suchej trawy, widział jej oczy, które były jak wieczorna gwiazda, i śmiał się razem z nią, kiedy leżała mu na piersi, a jej włosy jak wąsaty jęczmień łaskotały mu twarz. I były złote, kiedy siedział w zielonej dolinie z ukochaną u boku.
Stojący obok Dumbledore'a lekarz, mały, starszy Francuz z Carcassone, wyłamał z chrzęstem palce, jakby chcąc przerwać to kłopotliwe milczenie.
- Tak?
- Mówiłem panu, kolego...
- Wiem. - Czarodziej, tym razem ubrany jak Mugol, z różdżką zatkniętą w kieszeni kitla zamiast długopisu, uśmiechnął się smutno. Ten lekarz nie miał wglądu w myśli śniącego, nie mógł, jak mag, przebywać w tej czarownej krainie skłonionej ku miłości, gdzie kwiat wieczny na gałęziach i owoce przyjemne, a nurtem rzek przepływa piwo jasne i ciemne...* - Ma pan rację, jest... daleko. Ale mimo wszystko spróbowałbym.
Doktor Penniere podszedł do wezgłowia, zaświecił latarką w rozszerzone źrenice chorego.
- Szaleństwo, czyste szaleństwo... - zamruczał. - To był głęboki szok, bardzo głęboki, panie Dummelore. - Zacisnął chude palce. - Bardzo. Brak kontaktu, jakby poruszał się w świecie duchów. Podajemy relanium, żeby złagodzić ataki, ale czasem trzeba stosować środki nadzwyczajne...
Zwłaszcza wieczorami, dodał w duchu mag, siadając na krześle. Był zmęczony. Tą maskaradą na użytek Mugoli, odgrywaną dla dobra tego młodego człowieka. Albo przynajmniej po to, żeby móc sobie powiedzieć, że to dla jego dobra. Wieczorem dostał wiadomość, słyszałem od jego ojca, który przywiózł do domu z pracy poranne gazety. Wtedy ona była u Munga; trzeba było zbadać przyczyny śmierci. Byli tam, on, Jim, Longbottom i Peter, Moody... Nadzorowali, by nic z relacji Mówcy Umarłych nie przeciekło do prasy. Ustalili oficjalną wersję wydarzeń, dla mugoli, rzucili parę Obliviatusów i modyfikacji pamięci, bo to miał być nieszczęśliwy wypadek. Nie potrzebowali teraz sensacji... A potem był na pogrzebie, gdzie przyszli wszyscy, jako przyjaciele i nauczyciele ze szkoły, i stali w rozsądnej odległości, gdy krewni składali na trumnie kwiaty i rzucali ziemię. Pamiętał, jak ten chłopak odszedł stamtąd - wcześnie, niepogodzony i niepojednany. A potem wrócił, jednej, drugiej i następnej nocy. Znajdowali go, przytulonego do ziemi na jej grobie, rano. Więc zabrali go na drugą stronę morza, do Bretanii. Ale on chciał iść do niej, bardziej, niż zostać między żywymi. Trafił tutaj.
- Można liczyć tylko na cud - zaszeptał znowu Penniere gdzieś z kąta, jakby sam był jednym z cieni, które wypełniały głowę chłopaka. Cieni przepływających między myślami tych, którzy widzą i wiedzą.
- Cuda się zdarzają, kolego. Cuda też się zdarzają... - Milczał, lekko poruszając ustami, jakby chciał sam siebie o tym przekonać. Tak, ale - czy mam prawo? Temu chłopcu, doprawdy, nie to jest potrzebne; od dawna tkwi w prywatnym, małym cudzie...
- Zostawiam pana. - Skrzypnięcie drzwi. Kroki na korytarzu. I znów cisza.
Jeszcze jakiś czas siedział tak, obok tego pustego ciała, do którego musiał zawrócić śniącą duszę. W końcu nachylił się nad nim, cichym głosem szepcząc słowa, wyłowione z dawnych ksiąg, skrzące mocą, od której sączące się przez kotary księżycowe światło zajęło się ogniem magii...
***
Londyn, 10 czerwca 1980
Tłok! Huk! Kurz i smog, i jeszcze tłum, wlewający się do metra jak błotna lawina. Piekielny Londyn... Lily fachowym okiem aurorki oceniła sytuację, zamaszystym ruchem zerwała z ramienia ciężką aktówkę, wypięła brzuch i z dzikim błyskiem w oku ruszyła przeciw ludzkiej fali, która zaczęła powoli rozstępować się przed ryżą dziewczyną. Ci, których nie zmitygował widok ciężarnej, usuwali się, żeby uniknąć spotkania z kanciastą teką. W oczach Lily błyszczała przy tym taka żądza mordu, że ktoś obdarzony wyobraźnią mógłby uznać, że oto z podziemnych londyńskiego metra wyłania się właśnie Boudika we własnej osobie - blada, ruda i wściekła.
Dopiero na otwartej przestrzeni trochę ochłonęła; zresztą, nie wypadało sypać Cruciatusów z oczu, skoro Dumbledore czekał na nią po drugiej stronie ulicy. Poznała go z daleka; nikt inny nie wyszedłby na ulicę z parasolką w żółte gwiazdki. I nie wymachiwałby nią tak beztrosko i wdzięcznie, nic sobie nie robiąc z potępiających spojrzeń mugoli. Dziadek Dumbel to jest jednak ktoś, uznała, kiwając mu teczką na powitanie. W ciżbie spieszących do pracy lub z pracy urzędników, robotników i sprzedawców byli - pomyślała z mimowolnym odczuciem inności - wyspą magii, zbyt jaskrawej i niezwykłej dla tego miejsca.
- Gdyby pan mnie o to nie poprosił - rzuciła trochę wyzywającym tonem, kiedy już uścisnął jej dłoń i ruszyli w stronę herbaciarni Pod Złotą Gałęzią - pewnie byczyłabym się teraz w domu, a nie taszczyła siebie i Maleństwo przez pół Anglii po te papiery.
- Mam to traktować jako komplement, czy wyrzut, moja droga? - podał jej ramię, osłaniając oboje od słońca. Poczuła powiew świeżego powietrza. Wachlarz i parasol w jednym - Albus uwielbia takie użyteczne zabawki. - Tak czy owak, dobrze, że je mamy. To już miesiąc od... - westchnął, nie dokończył.
- A wiadomo już, jak... I kto? - Odruchowo zmrużyła oczy, w jej głosie zadrgała złość. Położył łagodnym gestem dłoń na jej zaciśniętej w pięść dłoni.
- Gniew nie pomoże. I tak nie możesz... - Stali już prawie w drzwiach, odwróciła się, gwałtownie czerwieniejąc -
- Nie mogę? Ale może Jim, Syriusz, Peter, cała reszta! W końcu trzeba się dowiedzieć, trzeba złapać sukinsynów za rękę, to nie może tak trwać! Myśmy się wywinęli już dwa razy z Jimem, ale ile jeszcze...!?
- Wejdźmy. - Pchnął ją lekko do środka. Chłód sali w suterenie trochę ją otrzeźwił, usiadła przy swoim i Jima ulubionym stoliku pod oknem. Byli tu po raz pierwszy na wakacjach po siódmym roku, tuż przed ślubem. Na wietrze kiwał się kawałek deski ze złotą gałęzą dębu, a Jim przynosił jej herbatę, żeby się ogrzała, bo strasznie zmoczył ich deszcz. To urosło dla niej do rangi jakiegoś rytuału. Być w Londynie i nie odwiedzić Gałęzi, to jak być w Rzymie i nie widzieć papieża. I żaden Voldemort jej nie przeszkodzi! Dlatego umówiła się z Dumblem tutaj, na mugolskim terenie, choć Jim mruczał coś o bezpieczeństwie. Akurat! W Dziurawym Kotle albo Pod Hellą i Behemotem na Pokątnej - wszędzie cię mogą wyśledzić. - Chciałem porozmawiać o tej sprawie, ale wolałbym, moja młoda damo, żebyś pohamowała wojownicze zapędy. Zwycięża się niekoniecznie w bitwach.
- Mam się przyczynić do wiekopomnego zwycięstwa nad Voldemortem, sortując dalej pergaminy? - Zabrała się do wertowania spisu herbat, jakby naprawdę chciała wybrać inną niż pomarańczowa. - Flora jest w tym lepsza. Wolałabym jakiś konkret.
- Archiwum ci nie służyło, wiem. - Pokiwał głową. - Ale do akcji czynnej cię nie wyślę, nie chcę ryzykować, że w razie czego pan Potter rzuci we mnie jakimś efektownym zaklęciem bojowym - prawie się uśmiechnął. - Mam coś bezpieczniejszego, jak znalazł dla ciebie.
- Aha? - Uniosła brwi. Dumbledore odesłał już kelnera z ich zamówieniem; teraz sięgnął do teczki, którą przyniosła, rozwinął rulon pergaminu.
- Dobrze, że to przywiozłaś, mogło trafić w niepowołane ręce. Taak, Dorcas zrobiła naprawdę porządne notatki... O, spójrz tutaj.
Przygryzła w ustach koniec rudego warkocza, sięgnęła po filiżankę.
- Jakieś przedpotopowe zaklęcia. W życiu czegoś takiego nie widziałam.
- Ja też. - Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Uśmiechnął się lekko. - Niestety, wbrew plotkom, nie jestem aż tak stary.
- Ale ja się na tym nie znam...
- Nie w tym rzecz, Lily. Nikt się nie zna. - Spoważniał, przerzucił jeszcze kilka zapisanych gotyckim, pozbawionym kropek pismem kart. - Nikt z nas, w każdym razie. Nawet Eustace Everknow, ten spec od rytuałów druidzkich, twierdzi, że nie miał z podobną magią do czynienia.
- A druidzi? - zagryzła wargi, przyglądając się uważniej plątaninie skrótów, strzałek, kreseczek i kropek ogamów i rysunków menhirów. - Nie mogliby...?
- Chcą zachować neutralność. - Albus pokręcił głową. - Zresztą, kiedy im powiedziałem, w czym rzecz, stwierdzili, że to świętokradztwo, i oni tego nie ruszą. Zasugerowali, żeby się tym zajął ktoś z zewnątrz. Mugol.
Popatrzyła z niedowierzaniem. Skoro druidzi, zazwyczaj im przychylni, nagle stanęli okoniem, to sprawa musi być duża. I oddawać to komuś, kto się nie zna na magii?
- Oczy mydlą. - Przerzuciła jeszcze raz zabazgrane papiery. - Przecież niemagiczny nawet nie zrozumie sensu całego obrządku, a bez wiary zaklęć nie ma. Poza tym, kto to by miał być?
Dumbledore sięgnął do kieszeni.
- Sądzę, że ten młody człowiek.
Spojrzała. Zdjęcie było magiczne, ale odgadła to dopiero po chwili, kiedy zauważyła ruch kotar przy łóżku, na którym leżał mężczyzna.
- Bernard Douarnez - uprzedził pytanie. - Narzeczony Dorcas. Pracował nad tym razem z nią...
- To on? - Otworzyła szeroko oczy. - Ale on nie wygląda, jakby...
- Już wygląda - uspokoił. - Był poważnie chory, mugolscy lekarze mieli problem, ale udało mi się tam przeniknąć i trochę pomóc im różdżką... Za dwa dni wraca na Oxford. Mamy go pod stałą opieką.
Przyglądała się zdjęciu. Ten człowiek wyglądał nie jak chory na ciele, ale inaczej, głębiej...
- I właśnie mnie przypadł w udziale zaszczyt skłonienia go do współpracy?
- Legilimencja, pani Potter? Nieładnie.
- Domyślność, profesorze. W czym tkwi haczyk?
Wyprostował się na krześle.
- W tym, co zwykle. To mugol, z której strony nie patrzeć. Świetny, naprawdę świetny naukowiec, bo bardzo obiektywny... Ale dla niego to po prostu zbiór dawnych podań i wpisów do kronik. Nic więcej. Może wykonać rytuał „na sucho”, kompletnie nie zdając sobie sprawy, jakie to ma znaczenie. Dlatego lepiej byłoby, żeby zrobił to wiedząc, po co. I dla kogo.
Znów gryzła koniec warkocza. Niszczy sobie włosy, pomyślał, ale co na to poradzić, wszyscy coś ostatnio gryziemy...
- On się załamał po jej śmierci. - Bardziej stwierdzenie, niż pytanie. - Naprawdę musimy...?
- Obawiam się, że tak.
- Będą może potrzebne... uroki? - Spojrzała spod oka. Pokiwał głową. - Dlatego ja?
- Kwestie psychologiczne, dziecko. Kobieta w ciąży ma specjalne względy...
- Tak. W autobusach...
- To także. W każdym razie, wzbudzasz zaufanie, jesteś w zasadzie mugolką...
- Zastanowię się, dobrze?
- Nie mamy czasu. Przykro mi.
Chwilę milczała, ważąc w sobie odpowiedź.
- A jak to by miało wyglądać? Tak formalnie?
Uśmiechnął się leciutko. Zagryzła wargi. Znów ze mną wygrał, zawsze wygrywa...
- Nic szczególnego, umiesz to zagrać. Przypadkowe spotkanie, opowiesz mu co nieco... Ważne, żeby nabrał zaufania. Magia w ostateczności, nie chcemy zwracać na niego uwagi naszych ulubieńców. Ktoś będzie mieć was stale na oku, może nawet Jim, żebyś się czuła pewniej. Ważne w zasadzie jest tylko jedno - oswoić go z magią. Żeby szok nie był za duży, kiedy go przejmiemy.
Wstała od stolika, bo poczuła solidne kopnięcie Maleństwa. Musiała się zdenerwować, bo dziecko zaczęło prawie tupać w jej brzuchu. Trzeba wracać do domu, do Jima, porozmawiać z nim...
- No, dobrze. - Zarzuciła na ramię torebkę - Spróbuję. Ale czy mogę... - zawahała się na chwilę, biorąc zdjęcie - czy mogę, w razie czego, się wycofać?
Popatrzył, tym razem surowo.
- My naprawdę potrzebujemy tego chłopaka. A ty jesteś w tej chwili jedyną osobą, jaką mogę posłać. Do końca nie musisz tego ciągnąć. Wystarczy wstęp. Ale zrób to. Zgoda?
- Tak. Zgoda. - Uścisnęła mu rękę, mocno, po męsku. Jak to Lily.
***
...When my family thinks
I am safe in my bed
From night until morning
I am stretched at your head...
Oxford, 11 czerwca 1980
Pchnął drzwi mieszkania. Było już dobrze po zmierzchu, kiedy tu dojechał. Rodzice bardzo się napraszali do towarzystwa, ale odmówił. Wytłumaczył im, spokojnie i rzeczowo, że jest już zdrowy. Ten lekarz, Anglik, którego poprosili o pomoc, okazał się strzałem w dziesiątkę; tamte sny wywietrzały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Był wolny, zdrowy, z własnym paszportem i prawem jazdy, więc wracał teraz do tego wynajętego mieszkania, gdzie zawsze czekał na nią z kolacją, kiedy przesiadywała do późna w bibliotece. Wszedł do kuchni, gdzie przygotowywał dla niej śniadanie, kiedy wstawała rano i biegła na zajęcia, jak zawsze spóźniona i ubrana tak niedbale, jak tylko może być niedbale ubrana młoda kobieta. Wracała, i rozbierał ją, najpierw z płaszcza, który był zwykle przemoknięty, bo znali się przecież od jesieni, ledwie pół roku, zanim umarła.
Na palcach, przesuwanych po blacie stołu, osiadał kurz. Nie lubili sprzątania, więc brała w ręce pył i rozdmuchiwała w powietrze, kiedy akurat przez okno wpadało słonce. Śmiała się, że rzuca na niego urok. Wiedźma, powiedział jej w łóżku, pierwszego wieczora, kiedy zgodziła się, by zdjął już nie tylko płaszcz, ale i koszulę, nie tylko buty, ale i pończochy, nie tylko spódnicę, ale i to, co pod nią. A mówiła i patrzyła w ten sposób, że pocałował ją w kark, wodząc ustami po płatku jej ucha i szepnął - Wiedźma, a ona spłoszyła się, szarpnęła i roześmiała, tak głośno i szczerze, kiedy przyciągnął ją na powrót do siebie, i całował jej czoło, jej oczy, nos, policzki i wargi, i więcej. A ona się śmiała i wiedział, że jest szczęśliwa.
Oczywiście, to były żarty. Nastroje, gdy czasem w ich żyłach odzywała się krew celtyckich przodków, skłonna do elokwentnego gadulstwa i kwiecistych metafor; więc kiedy zapytała: A co byś zrobił, mój miły, gdybym rzeczywiście nią była? - roześmiał się serdecznie. A ona więcej nie pytała. Byli młodzi, i mieli we krwi śmiech i szaleństwo, ale na co dzień liczyło się przecież co innego - praca, przy której się spotkali. I nad którą jego czas się zatrzymał, tego dnia, gdy wiatr rozwiał i zmiótł notatki w bibliotece Bodlejańskiej. Gdy ona odeszła. Ale wcześniej pracowali, bardzo długo i wyczerpująco, nad tym ogromnym zestawieniem najstarszych śladów druidyzmu w zachodniej Brytanii, nad ich wspólnym opus vitae. Ona dawała z siebie wszystko. On też, a przy okazji dbał, żeby nie była głodna, żeby chodziła spać i wstawała o właściwych porach, w miarę możności. Głaskał jej jasne włosy, kiedy zasypiała na jego rękach, i wodził palcami po uśpionej twarzy, po zmęczonych oczach i spuszczonych kącikach ust, bo była smutna i poważna, z pionową, coraz głębszą zmarszczką na czole. Przez ostatnie miesiące ciągle powtarzała, że nie będzie mieć dla niego wiele czasu - im szybciej upora się z pracą, tym lepiej, a potem będą już mieli tylko siebie i długie wakacje na plażach Bretanii, i menhiry, i owce, i mewy. I była coraz bardziej nerwowa, a w końcu uciekła, wyjechała. Powinien był za nią pojechać, zatrzymać ją, ale uniósł się dumą, bo jak długo można być odkładanym na później? Został, a ona pojechała. I nie wróci.
Leżał na łóżku, które zdawało się zniszczone i zdezelowane, chociaż było zupełnie inne, kiedy na nim leżała, a on przy niej, i światło lampki widziało ich oboje, i lustro na ścianie odbijało dwie postacie. Morska trawa obicia nie była spłowiała, kiedy siedziała na krześle, z opuszczoną głową, jak łabędź o zmierzchu, z podkurczonymi nogami, naga i samotna, chociaż był tuż obok. I nawet gdy próbował brać ją w ramiona, odsuwała się, więc siedział obok i tylko patrzył. Był jej kochankiem, kochankiem majowej królowej, i nie powinien jej przeżyć; był jej mężczyzną, a teraz nie miał komu znosić zdobyczy; był jej psem, i najlepiej byłoby mu położyć się przy jej grobie i wyć, i tam zdechnąć.
Są inni, powiedziała wtedy, przed samym wyjazdem, są inni, Bern, nie mogę tak tego teraz zostawić, czy myślisz, że mogę być tylko z tobą, zawsze? Może miała rację, może byli, ale dla niego nie ma i długo nie będzie innych.
Spał i znów widział ją, kiedy szła przez dziedziniec Blackfriars, z włosami koloru słomy i piegowatą twarzyczką wiedźmy o błękitnych oczach, mała i drobna, jak płomyk, który za łatwo zdmuchnąć, żeby go nie osłaniać... Obudził się nagle, bo w kuchni trzasnęło szkło, spadła źle ustawiona na suszarce szklanka po whisky, którą mył w nadmiernym ducha pomieszaniu. Coś czuwało nad nim; może Opatrzność, w którą ona wierzyła, a on nie. I wyrwało go raz jeszcze ze snu, w którym utkwił na tak długi czas. Może lepiej byłoby, gdyby się nie obudził? Ale nie spał, żył. I coś z tym życiem należało zrobić.
W głowie kołatało jedno pytanie: jak ona umarła, kto ją zabił? Bo to nie był wypadek, to wiedział na pewno. Ostatnio bała się własnego cienia, czuł to... Tylko kogo pytać? O ile łatwiej byłoby modlić się o cuda, jak ona. Ale on potrafił liczyć tylko na siebie.
Muszę wiedzieć. Wyjaśnić. A potem... Potem... Nieważne.
[Cytaty w tekście to - w kolejności - tekst piosenki I am stretched on your grave w wykonaniu m.in. Dead Can Dance; linijka z innej piosenki - She moved through the fair, śpiewanej przez S. O'Connor i fragment wiersza z opowiadania Yeatsa Widzenie Hanrahana. Co do Boudiki, pozwoliłam sobie na anachronizm - jej mniemany grobowiec w okolicach stacji metra King's Cross odkryto dopiero w 1986.].
II
Ci, którzy pod wirami morza
Leżeli długo, też nie umrą z wiatrem.
Rozrywani przez konie, gdy pękają ścięgna,
Łamani kołem nie złamią się jednak;
Wiara w ich dłoniach na pół się przełamie
I na wskroś przemknie przez nich zło o jednym rogu;
Choć końce się rozszczepią, oni wytrzymają;
A śmierć utraci swoją władzę.
31 kwiecień 1980
...Krzyk, tętent i szał wzniósł się ponad granicę wytrzymałości, osunęła się na kolana, uderzenie serca, jedno, drugie, trzecie...
I nagle powietrze pękło jak napięta struna, jak uderzone pociskiem lustro, jak kruchy lód.
I zapadła cisza.
***
Oddychała urwanie, patrząc na nich - nie, przecież to niemożliwe, to nie może tak być, w żaden sposób... Schwyciła szatę, nie spuszczając wzroku z twarzy Riddle'a. Cofnęła się, potrącając gliniany puchar z wodą. W ciemności, poza kręgiem ognia coś zaszemrało, zaszeptało. Serce biło gwałtownie.
- Nie spodziewaliśmy się wizyty, panno Meadowes? - Cichy, lekko syczący głos czarownika był uprzejmy, ale wyczuwało się w nim niekłamaną przyjemność z zaskoczenia ofiary. - Cóż, bardzo nam przykro, że musieliśmy pani przerwać, ale taka okazja nie zdarza się co dzień.
Przez stojące za Voldemortem półkole zamaskowanych, zakapturzonych postaci przebiegł cichy, przytłumiony chichot. Mają mnie. Całą siłę woli skupiała na usuwaniu natrętnie pchających się przed oczy obrazów - zdjęć z prasy, dokumentów Zakonu, tego, co widziała u McKinnonów... Odruchowo chwyciła za ukrytą w kieszeni kurtki różdżkę...
- Expelliarmus!
Szarpnęło. Trzask łamanego drewna. Jęknęła, jakby ktoś łamał coś w jej ciele.
- Obawiam się, że nie będzie już pani potrzebna. - Riddle uśmiechnął się, o ile grymas, rozciągający białą maskę twarzy można było nazwać uśmiechem. - Przedkładam wymianę zdań ponad wymianę zaklęć. Nie ciekawi pani, co nas do pani sprowadza?
Chyba się domyślam. Najgorsze, że rytuał się udał, czuję to, Oni są na wyciągnięcie ręki. Jeżeli mnie zmusi...
Śmiech.
- Nie, nie zamierzam pani do niczego zmuszać. Liczę na pani rozsądek. W końcu - obrócił wystudiowanym ruchem różdżkę - woli pani przeżyć pozostały jej czas w miarę... bezboleśnie?
- Może wolę - wyrwało jej się z drżących ust, - ale niekoniecznie.
Jeden, prawie niedostrzegalny ruch, skinienie. Z krzykiem upadła na kolana, trafiona Cruciatusem przez któregoś ze stojących za nią czarodziei. Minuta, dwie, trzy... Puściło.
- Teraz będziemy rozmowniejsi, prawda?
Czuła jeszcze gasnący ból, ale jeszcze wyraźniej - Tamtych, poza kręgiem światła. Voldemort rozejrzał się, jakby jego zimne, gadzie oczy dopiero teraz dostrzegły to, o czym ona od dawna wiedziała.
- A więc jesteście tutaj... - zniżył głos, lustrując kołyszące się cienie. - To znacznie wszystko ułatwi...
- Niewiele widzisz, śmiertelniku. - Głęboki ton, jakby z samego serca puszczy, zaszumiał pod sklepieniem, popłynął przez nawy. - Nie ty nas wezwałeś. Odejdź.
Nim zdążyła się podnieść, kolejne Crucio! przygwoździło ją do ziemi. I jednocześnie - zaszeleściły suche liśćmi, zaszurały kroki. Twarz czarownika rozjaśniło zrozumienie.
- Więc to was nęci - zachichotał piskliwie. - Może znajdziemy wspólny język, bogowie?
Pogardliwy syk.
- Ślepiec.
Znów uderzył ją, tym razem mocniej. Czuła całą jego nienawiść, gniew, że jako szlama ośmieliła się być od niego lepsza, że to ona, nie on, potrafiła przyzwać siły ziemi, nocy i lasu. Zmuś ich, by mnie słuchali, a oszczędzę ci bólu. Nie wolisz umrzeć lekką śmiercią?
- Spieprzaj, ty synu... - urwała, trafiona w usta zaklęciem kneblującym. Jeszcze jeden ruch różdżki i oddzielił ich od grona śmierciożerców barierą Silencio. Rysy mu się ściągnęły, zwykła, ordynarna wściekłość zastąpiła wyniosłą pozę kota bawiącego się z ofiarą.
- Nie waż się, Meadowes, albo przekonasz się za życia, jak wygląda piekło. - Zacisnął niewidzialne palce zaklęcia na jej szyi. I puścił gwałtownie, kiedy z cienia wychynęła blada twarz staruchy, okutanej w wilcze skóry, węszącej zapach bólu, jak pies posokę.
- Odważny chłopczyk - zachichotała. - Chcesz złożyć ofiarę? Wierzysz w ofiarę?
Nawet on się wzdrygnął, patrząc na nią. Hen Wen, przemknęło przez głowę Dorcas. Przyszła nie wzywana. Zawsze przychodzi, gdy jest na to czas. Wiedziała, co się stanie. A ja nie.
- Masz ostatnią szansę, Meadowes. - Patrzył na nią kątem oka, śledząc wciąż chichoczącą jędzę. - Wiesz, że to nawet zabawne? Mamy tyle wspólnego... Mogłem przyjąć cię pod skrzydła, gdybyś była wykazała wcześniej trochę rozsądku i uległości... Teraz to niemożliwe, ale nadal podtrzymuję propozycję. To może być jedna Avada. To nie boli. Nie? Cóż. Crucio.
Krzyk. I znów chwila bez bólu, żeby miała czas docenić różnicę.
Jeszcze trochę wytrzymam, Dumbledore nie mógł zawieść, na pewno jest gdzieś niedaleko, może...
- Nie licz na to. Wiesz, dlaczego nie przyjdą? Z tego samego powodu, dla którego tu jestem. Ja mam wiele uszu. Także do słuchania waszych małych sekretów... Rozumiesz? Co, Meadowes?
Jęknęła w duchu. To niemożliwe...
- A jednak, panno Dorcas. A jednak. On tu jest. Patrzy na ciebie teraz, przerażony tym, że cierpisz, ale wcale nie dlatego, że ci współczuje, o nie... On się brzydzi przemocą. Jak każdy tchórz... Chciałabyś spojrzeć zdrajcy w oczy? Niestety, Mówcy Umarłych za dużo mogą wyciągnąć z twojego martwego mózgu. A ja nie mam ochoty ryzykować.
Kto? Zamknęła oczy. Czy to takie ważne?
- Dla ciebie na pewno, bo wiem od niego, że nie tylko ty pracowałaś nad Ich przywołaniem. Jest ktoś jeszcze...
- Nie ma! Nikt tego nie potrafi zrobić, nawet Dumbledore! Nikt, nikt nie wie, jak to połączyć, nikt, bo nikt więcej nad tym nie pracował, tylko ja! Rozumiesz? Ja!
- Ty... I ten Mugol...
Zaśmiała się histerycznie.
- Nie wierzy w magię! Nie wierzy, a ty nie potrafisz w nim tej wiary obudzić!
- Ale mogę sprawić, że doświadczy magii na własnej skórze, tutaj, teraz... Chcesz sobie popatrzeć, Meadowes?
Zamarła. Nie, tego by nie zniosła, wiedział o tym, kiedy wpijał w nią spojrzenie, a ona starała się osłonić swoje myśli, galopujące jak tabun koni przez rozgorączkowany umysł...
- Chcesz tego?
- Nie. - Głos załamał się, w oczach zaszkliły łzy.
- Więc daj mi... Ich.
Cienie pod ścianami zaszemrały znowu. Z mroku wychynęła twarz starej kobiety, gdzieś mignęły jasne, białe włosy mężczyzny, parsknął widmowy koń, zakołysało się jelenie poroże. Wszystko zdawało się zbliżać, nasłuchiwać...
- Zabrakło jednego stopnia zaklęć. - Zamknęła oczy. - Poświęcenia krwi.
- Jeśli tylko tyle... - nachylił się na nią, sięgając po mały sierp, leżący na posadzce. - Chętnie dopełnię obrządku. Inkantacja, Meadowes.
Szept. Głos maga, powtarzający jej słowa, jak przysięgę. Błysk ognia na krzywiźnie ostrza. Krzyk. I chóralne westchnienie cieni.
***
Londyn, 14 czerwca 1980
Wiatr i drobne krople deszczu uderzające w taflę szyby. Zamknęła oczy, łapiąc w płuca powietrze - zimne, spłukane z miejskiego kurzu. Siedziała tu już od trzech dni, na poddaszu mieszkania Eulalii Jones, ciotki Floriany, czekając na sygnał Dumbledore'a. Kręcenie się po mieście w twoim stanie, nawet w dzień, to nie jest dobry pomysł, powtarzał przy okazji każdego fiuknięcia. Nie wypuszczę cię, póki nie będę miał pewności. Kopnęła z rozmachem pantofel, aż uderzył o wytapetowaną ściankę, dzielącą dwie sypialnie; po drugiej stronie zaskrzypiały sprężyny i zabrzmiało pełne wyrzutu: "Jeszcze wcześnie!" Flory. Lily podciągnęła zmarznięte stopy ku sobie, skuliła się w pościeli jak w gnieździe. Na stoliku lekki powiew przewracał stronice „Proroka” i „Timesa”. Pod nagłówkiem: "Sensacyjne doniesienia Ministerstwa! Czy wojna domowa jest faktem?" widniało nagryzmolone nierównym, kanciastym pismem: Przeczytałem, nihil novi. Miłej lektury. Kocham Cię. Zasłoniła oczy dłonią, westchnęła. Wyszedł znowu wcześnie, za wcześnie. Ostatnio i tak rzadko mieli na to okazję; gdyby nie wyjazd ciotki Eulalii i solenna obietnica złożona przez Jima na ręce Flo, że nałożą porządne Silencio i żaden sąsiad się nie dowie, ta noc w ogóle nie mogłaby się zdarzyć. A rano zbudził ich zirytowany i skacowany do granic możliwości Syriusz, awanturując się, że co to ma być, Potter, za wygłuszanie kominka, kiedy w kwaterze głównej pandemonium, Glizdka gdzieś wcięło, Lupin ledwo żyje po pełni, i w ogóle trzeba lecieć już, teraz, natychmiast na miejsce!
Sięgnęła po filiżankę z eliksirem wzmacniającym, potarła kułakiem sklejone powieki. Jim musi tam siedzieć już długo, skoro zdążył przeczytać i odesłać sową obie gazety. Ostatnio coraz częściej tak to się właśnie odbywało - wracała do domu z archiwum, porządkowanego po śmierci Dorcas, albo po sześciu - siedmiu godzinach ślęczenia z tą młodą raszplą Trelawney nad tablicami ascendentów i koniunkcji i mijała w drzwiach Jima, na którego przy furtce już czekał Pettigrew, Lupin, Dearborne, czy ktoś inny; Jim łapał ją w biegu w ramiona, przytulał ostrożnie, żeby nie zgnieść Maleństwa, czasem rzucał rozradowanym głosem: "O, kopie!", i biegł, i już znikał, wyrwany z jej kawałka rzeczywistości świstoklikiem, a ona stała z torbą pełną zakupów, i starała się nie mówić nic, nie przeklinać i nie płakać, tylko ten cholerny klucz jakoś nie chciał trafiać w zamek...
Odwróciła głowę, bo ogień w kominku buchnął nagle i zahuczał głośno, a potem równie gwałtownie zgasł, zostawiając tylko szybko niknący szlak szkarłatnych, widmowych liter.
Za dwie godziny bądź w St. James' Park.
***
My apple tree, my brightness
'Tis time we were together
For I smell of the earth
And am stained by the weather
Drzwi trzasnęły za nim po raz drugi. Zamykał je długo i powoli, ale i tak wrócił już spod bramy, całe trzy piętra w górę, żeby sprawdzić. Czy było tam coś wartego ochrony przed złodziejem? Może nie, a może aż za dużo.
Wczoraj wieczorem dostał list od Marie, ciotki z Irlandii, która wyszła przed piętnastu laty za jakiegoś szurniętego poetę. Złożyła mu kondolencje - w rodzinie pewne wiadomości nie zostają twoją prywatną sprawą, niestety. I zapraszała do nich, do Sandymount. „Dzieci wyjechały, jesteśmy z S. sami, może nas odwiedzisz? Tak dawno Cię nie było...” Musiał zatelefonować, podziękować i grzecznie odmówić. Lubił Seamusa, ale nie palił się teraz do spotkania z człowiekiem, którego honorują na świecie, bo wymyślił sobie jakąś interesującą analogię między kultem Nerthus a tym, co się dzieje w Ulsterze. Przekręcił klucz w zamku i nagle poczuł coś w rodzaju tej metaforycznej, gorzkiej pigułki, którą trzeba przełknąć, gdy staje się twarzą w twarz z rzeczywistością. Może myśl o Marie z jej bajkami i tych nawiedzonych wierszach Seamusa to było to, przed czym uciekał teraz, bo za bardzo przypominało mu Doe? Ona też nosiła w sobie magię. I coś jeszcze.
Ale teraz potrzebna jest nie magia, tylko konkrety. Magia się skończyła.
Obejrzał raz jeszcze wizytówki. Dorcas przyniosła je wtedy, kiedy zgubił pełną notatek teczkę i chodził wściekły, obwiniając wszystkich z katedry o kradzież, chęć plagiatu i Bóg wie, co jeszcze. Postukała się w głowę i w końcu rzuciła mu na stół garść wizytówek. „Masz, to od mojego kumpla” - przerwała mu w pół słowa. „Co to jest?” - wytrzeszczył oczy, nie bardzo rozumiejąc, po co mu plik kartoników. „Najlepsi londyńscy prywatni detektywi”, uśmiechnęła się. „Między innymi mój kolega ze szkoły, Kirkpatrick. Wynajmij któregoś. Doprowadzą tę czyhającą na nasze życie i naukowy dorobek szajkę przed oblicze sprawiedliwości i będziemy mogli spać spokojnie.” Śmiała mu się w nos, więc nie mógł nie roześmiać się razem z nią. Teczkę oddała mu następnego dnia w Bodleyan Susie Grandson, ale wizytówki zostały w szufladzie. Na wszelki wypadek.
Telefon człowieka o nazwisku Kirkpatrick milczał. Ale adres - Jermyn Street 4 - mówił sam za siebie. Ktoś, kogo stać na mieszkanie o rzut kamieniem od Buckingham, musi mieć dobrą markę. Poza tym, z najbliższej stacji metra to tylko trzy przystanki i jedna przesiadka. Przez park w okolice Picadilly pójdzie się pieszo. Zarzucił na ramię torbę ze skóry, pełną zdjęć, notatek Dorcas i własnych i ruszył po schodach w dół. Kątem oka dostrzegł jeszcze jakiś ruch.
Spod jego nóg prysnął w kierunku wyrwy w murze żółtawy, tłusty szczur.
***
Szła na tyle żwawo, na ile pozwalały lekko opuchnięte nogi. Eliksir poprawiający kondycję działał wolno, zwłaszcza bezpieczna dawka. Zerknęła na pergamin od Albusa. Coś się zmieniło, zauważyła z niepokojem. Tu Gideon, przeczytała pojawiające się na bieżąco, nerwowo wyciągnięte litery. Mamy ogon. Idę za tobą z Fabianem, nie znikaj nam z oczu. Na razie żadnych zaklęć. Zacisnęła zęby. Dobrze, że na przekonanie samej siebie, że wszystko będzie w porządku, potrzebowała już teraz mniej niż minuty. Tak, ten paniczny strach z początków ciąży miał dość czasu, by przekształcić się w spokojne i rzeczowe: "Czy na akcji, jak Fenwick, czy w domu, jak Marlene, nocą, w łóżku, jak rodzice Caradoca, czy na zakupach u Fortesque - zginąć można wszędzie. A Maleństwa i tak nie mogę ochronić bardziej niż siebie..." Flora tego nie rozumie; rano patrzyła na nią poważnie, wzięła za ręce:
- Czy musisz naprawdę rzucać się w to cała? Za dużo już straciliśmy.
Wiedziała, co to znaczy. W końcu, znały się nie do dziś...
- Jaki mam wybór, Flo?
- Przetrzymać? Przeczekać? Dziecko, Lil...
- Właśnie dlatego nie chcę się bać. Dla niego. - Zapięła pod szyją wisiorek od Jima, małą stokrotkę z zielonej i białej emalii, pocałowała Ramsay w policzek, ciepły i nagle zarumieniony. - Trzeba jakoś żyć.
- Jasne. - Kiwnęła sztywno głową, podając jej torebkę. - Wracaj szybko. Dam znać Jimmy'iemu.
Lily pomachała jej jeszcze, ale już się nie odwracała; musiała iść szybko, bo nie mogła się aportować; dla bezpieczeństwa po Londynie poruszali się jak mugole. To zresztą znacznie ułatwiało życie. Ludzie Voldemorta byli na tyle butni, żeby oznajmiać swoje nadejście widocznym dla każdego krótkim błyskiem aportacji. Pieprzona, efekciarska banda.
Skręciła teraz w Charing Cross Road, omijając szerokim łukiem okolice Kotła. Byle nikt nie zauważył..., Uff, już po strachu. Pergamin pulsował ciepłem. Poprawiła słomkowy kapelusz, kompletnie nie na miejscu w ten lekko zamglony i deszczowy dzień. Podobnie jak staroświecka suknia ze stójką jakiejś mugolki, sprzedającej na rogu bukieciki kwiatów. Jak sznury koralików na szyi, rękach i na pasku dziewczyny w indyjskiej sukience i długie, ustawione w czub włosy chłopaka z wielkim „A” wpisanym w koło na koszulce. Jak... Zignorowała kolejnego mugolskiego dziwaka, wskoczyła do autobusu. A jednak, powtarzało coś w duszy, w nich nie ma magii, nie ma magii, nie ma... Wszystko to opakowanie, a w środku proch i trociny. Jak Petunia, powiedziało coś złośliwym głosikiem gdzieś na dnie duszy. Petunia, która chce być tą lepszą, zapraszaną na herbatki do salonów socjety, która chce z tym ograniczonym tępakiem ze świdrem zamiast... no, mózgu, excuses le mot, wić sobie przytulne gniazdko, byle nie być jak siostra od myszy i jaszczurek...
- Proszę pani, pani chciała wysiąść przy Piccadilly? - Ktoś stuknął ją lekko w ramię, ocknęła się momentalnie:
- Tak, dziękuję panu - i wyskoczyła prawie w biegu, prosto w koszmarną ulewę. Kapelusz odleciał porwany podmuchem wiatru. Jęknęła, ale zamiast składnego parasola w torebce tkwiła bezużyteczna, bo zakazana teraz różdżka. Żadnych Accio.
Zatem do metra.
CDN