Przybieram się tak do napisania czegoś dłuższego, przybieram i się przybrać ciężko. Niby rozmawiać o tym potrafię godzinami, chociaż przez większość czasu mówię "kurwa, zajebiście!" bo to określenie chyba najbliższe prawdzie, a jakoś spisać po kolei wydaje się czymś ponad siły.
Zue przeczucia nie omijały mnie od rana. Albo raczej nocy. Wstałyśmy z
evitz w okolicach 2.45, w biegu się wszyszykowałyśmy i w stanie dziwnym, bo na wpół śpiące, a na wpół excited że na Diry, potoczyłyśmy się na przystanek. Kiedy dochodziła czwarta, miałam obrzydliwe uczucie że ten cholerny autobus się nie zjawi, a czas goni. Autobus się szczęśliwie zjawił, dokładnie w chwili, gdy mówiłam Merr do telefonu, że się coś spóźnia.
Wysiąść miałyśmy na Zachodnim, bo kierowca gnojek się zaparł, że nigdzie bliżej nie stanie. My Wawy nie znamy, mapy nie mamy, ale ok - damy radę! Wyciągam rysowaną odręcznie mapę Centralny-Stodoła i ją studiujemy głośno. I facet siedzący przed nami się odwraca i mówi, że on na Jerozolimskich wysiada, kilkaset metrów od Stodoły i że nas bez problemu tam nakieruje. Leader-seme nad nami czuwał!
Po drodze i tak musiałyśmy spytać ludzi [ej, czek dis, to zakolczykowane to na Diry?], ale trafiłyśmy w końcu.
Pod Stodołą spotkałam
merrik_mayfair,
melfiatko i
ororcia z mojej friendlisty, ale nawet z nimi 11 godzin czekania mijało diablo powoli. Bo czemu zegarek pokazuje że minęło piętnaście minut, skoro, cholera, minęło co najmniej pół godziny? Argh. Im bliżej koncertu, tym bardziej atmosfera się zagęszczała i wcale nie tylko dlatego, że ludzie ściskali się okrutnie. Dzielnie siedziałyśmy i zastopowałyśmy ten tłum! Ale z boków włazili bezczelnie. Wkurw łapał, no ale przeca nie spuścisz łomotu.
A biletów wciąż nie można było odebrać, bo "lista z Progresji nie dotarła". Organizacja Stodoły ssie.
Ale w końcu, haha. Weszłam jako jedna z tych pierwszych i biegiem po bilety. Myślałam że strzelę, jak zaczęli szuuuukaaaać. I jeszcze dali mi tylko jeden, a dwa zamówiłam. Dobra, dostałam. Ale szfak, gdzie Ewa?! Zatrzymali ją na sprawdzaniu plecaka... Dobrze że nie znaleźli mojego noża.
Nic to, kiedy w końcu wbiegłyśmy na salę, ustawiał się dopiero trzeci rząd. Gdzie idziemy? Pod Die'a idziemy! Stałam prawie naprzeciwko niego, lekko w stronę Kyo, w trzecim rządzie (potem dopchnęłam się do drugiego, jeszcze później osłabłam i wylądowałam w czwartym, a po złapaniu powietrza znów w trzecim. ścisk nieludzki, ale warto było). Jeszcze zanim wszyscy weszli, zaczęło się robić gorąco (szlagniechtrafibrakklimy) i dzięki niech będą liściastemu borowi, że supportu nie było, bo bym umarła niechybnie.
Chociaż w sumie jak tu supportować, gdy robiło się coraz więcej minut po 20 a ludzie wrzeszczeli "DIR EN GREY! DIR EN GREY!"
Sa Bir usłyszałam tylko początek, bo jak mi zaczęły panny piszczeć do uszu (osiągając takie rejestry głosowe, że Kyo by się nie powstydził) to na chwilę straciłam słuch. Sa Bir mi zresztą posłużył do uważnego przyjrzenia się Dirom. To było dziwne, widzieć ich takich... ostrych. Nie to, co na vidach. Ale jednocześnie cudowne uczucie, że oto patrzę na ludzi, których do tej pory znałam tylko z ekranu monitora i z tych dźwięków w słuchawkach.
A wiecie? Mam fajne wrażenie, że setlistę robili pode mnie xD Bo jak przeglądałam wcześniejsze, to zawsze był albo Inconvenient Ideal albo Vinushka. A że one (i Glass Skin, ale o to się nie martwiłam) są moimi fav kawałkami z Uroborosa i oba chciałam usłyszeć to żałowałam, że usłyszę pewnie tylko jeden. I jak poleciały pierwsze dźwięki Inconvenienta to oczywiście byłam happy, ale jednocześnie było "kurcze, no szkoda że Vinushki nie usłyszę". Więc gdy Kyo zaczął śpiewać Vinushkę, myślałam że śnię. I nie chciałam się z tego obudzić. Dalej, od jakiegoś czasu miałam okrutną fazę na Audience Killer Loop. I, kuffa, zagrali to! Wierzyć mi się nie chciało... Soł, za samą setlistę ich kocham.
Donoszę uprzejmie, że sprawiedliwość istnieje, bo to rude co się wepchało, chociaż stało przy barierce obok mnie, całkiem szybko wynieśli.
Fanservice w postaci podrygów Kyo wylał miód na moje serce. Tak samo jak krople potu na jego włosach, które obudziły we mnie fetyszystkę i to, że zobaczyłam na żywo te piękne dłonie. Trzeba było live'a, żebym zdała sobie sprawę, jak zajebiście przystojny jest ten facet. Die, jego rozwiane włosy i rozpięta w górze koszula diablo podobały się nawet Ewie, co dużym osiągnięciem jest ;) Toshiya nie wygląda tak tragicznie w tych włosach tylko naprawdę dobrze. Shina widziałam za mało, czasem tylko mi mignęła jego grzywa jak nią zarzucał. A Kaoru... jak zwykle. Kaorowy. Może stałam za daleko od niego.
Tyle z wrażeń wizualnych, bo przecież jestem kobietą, mam prawo. Z wrażeń ogólnych? Szczerzący się i wrzeszczący do nas, gibiący się Die był dobry, chociaż na niego to trochę niewiele. Pełen energii Toshiya, biegający wciąż po scenie i trzymający kontakt z publicznością. Kyo i jego "POLSKA!", której oczywiście nie usłyszałam wcześniej niż dopiero na video na youtube. Jego postawa boga - wzniesione ręce i głowa do tyłu. Na początku sztywny Kaoru, który na koniec wskoczył na skrzynkę Kyo i wykonał swój gest lidera, po którym mi sie zawsze ciepło na serduchu robi.
I ta muzyka, przeszywająca całe ciało i umysł. Dziwne uczucie, słyszeć ją na żywo. Naprawdę, muzyka przekracza wszystkie bariery, także językowe. Szczególnie ta ich. To dźwięki instrumentów i ton głosu wyzwalają największe emocje, teksty dopiero na drugim miejscu. Chciałam jak najwięcej śpiewać z Kyo, ale udało mi się prześpiewać w całości Inconvenienta, Vinushkę, Glass Skina (który swoją drogą wyszedł mu cudownie i na którym miałam łzy w oczach, a jak w domu obejrzałam po raz drugi na youtube to się do końca poryczałam - tak bardzo działa w tym kawałku na mnie głos Kyo), Audience Killer Loop, Merciless Cult i The Final (szczególnie So I can't live so I can't live, które Kyo pozwolił zaśpiewać nam), cicho, dla siebie, fragmentami Stuck Mana, Obscure, Toguro, Gaikę i Saku, a dałam się ponieść chwili i darłam się do zdarcia gardła "FUCK OFF!" na Griefie i "I'LL RAPE YOUR DAUGHTER ON YOUR GRAVE!" na Agitated. Milczałam na solówkach, wkurwiając się na te, które piszczały jak pojebane, zamiast słuchać tych dźwięków. Ale to chyba jedyne, co da się nam zarzucić. Bo myślę, że przyjęliśmy ich dobrze. Szczególnie ten zaśpiewany Glass Skin. Może nawet sami się tego nie spodziewali.
Czuję, że im się podobało, a dla mnie to ważniejsze niż fakt, że podobało się mi.
I Kyo mnie opluł wodą (taki indirect kiss). Die wodą poświęcił. A Totchi tą wodą trafił centralnie w prawe oko i można powiedzieć, że mój niezniszczalny makijaż wytrzymał cały koncert, a dopiero Totowi udało się go rozmazać xD
Po koncercie zafundowałyśmy sobie po Heinekenie, bo jakoś to uczcić trzeba było. Po prostu trzeba było.
Natomiast na Centralny zaprowadziła nas grupka bardzo fajnych fanów z Krakowa (dziewczyny, dajcie znać jeśli czytacie) :) I spotkałam wielkiego fana (fana! nie fankę) Die'a, z którym całą drogę powrotną rozpływałam się nad nim, jak taki obrzydliwy fangirl. I śpiewaliśmy we dwójkę na ulicach Wawy Increase Blue :)
Potem dotknęłam kostki Totchiego :) Pokazanej na początku dość niechętnie, jakbym się miała rzucić i siłą ją wydrzeć, geez...
Tak czy tak, 24.06.2009 zapisuje się u mnie obok 8.09.2008 jako data najmagiczniejsza. Bo do tamtej pory myślałam, że uwielbiam Dir en grey tak bardzo, że mocniej się nie da. A tego dnia uświadomiłam sobie, że istnieją jeszcze wyższe poziomy.
Mimo że nasz limit szczęścia się potem wyczerpał, bo pociąg miał czterogodzinne opóźnienie. Ale, w drodze powrotnej pomagał nam wszechmocny lider :D W nagrodę za nasze ich przyjęcie niechybnie :3
Ja [rozwalona na pół przedziału]: Leader-samaaaa... sprawcie, żeby pociąg już ruszył znowu... Leader-sama, skurczyflaku! Co z tobą!
Ewa: Nie mów tak. Bluźnisz.
Ja: A skąd wiesz, że on nie jest masochistą...
*pociąg rusza*
My obie: O_o
Ja: Leader-saaamaaa... Niech komórka złapie ten zasięg...
*komórka łapie*
Ja chcę jeszcze raz.
A tak odwala po koncercie, przy oglądaniu fotek...
OMG, he's way too sexy... he's sexier than me! *emo* I'll lost all my fangirls! *emo*
Dobra, fangirle! Olejcie Kyo, ja mam takieeego! /by
evitz/
Ej, Kyo, kuffa, patrz gdzie plujesz, ludzie są TAM!